Notatka z dziennika #3
21.07.1940
Tego ranka ja i Feliciano ponownie spotkaliśmy się na stołówce. Gdybym był złośliwy (lub doszukiwałbym się drugiego dna w jego zachowaniu) powiedziałbym, że mnie unikał, bo akurat wtedy usiadł w zupełnie innym miejscu, tym razem z grupą Włochów. Pewnie myślał, że widząc go w towarzystwie odpuszczę sobie, ale jego niedoczekanie! Wystarczyło jedno moje groźne spojrzenie, a wstał na baczność i bez słowa, prężnym krokiem odszedł do miejsca, gdzie siedzieliśmy wczoraj. Jego towarzysze nawet nie zauważyli zniknięcia kumpla z oddziału. Wnioskuję po tym, że raczej nie ma tu zbyt wielu przyjaciół (...).
Podczas posiłku nie rozmawialiśmy, choć mając na uwadzę jego postawę było to lepsze rozwiązanie od wymuszonej pogawędki. Feliciano zdawał się trząść ze strachu, co chwile zerkał na mnie z grozą w oczach. Cóż, byłoby to uzasadnione gdyby był Żydowskim robakiem, tymczasem on jest Włochem, a ja miałem mu pomagać! Czyż nie powinien być wdzięczny za moją łaskę?
Po śniadaniu poszliśmy na plac treningowy. Już dochodząc na miejsce miałem w głowie zarysowany plan ćwiczeń - pragnąłem przekazać Włochowi wszystko to, czego uczyli w niemieckiej armii. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy spuściłem go z oczu na dosłownie kilka sekund, a ten niespodziewanie zniknął chowając się za pobliskim drzewem?
Każdy kto mnie zna wie, że nie mam anielskiej cierpliwości, to fakt. Wewnętrznie kipiałem ze złości, nienawidzę tak dziecinnego i infantylnego zachowania, ale ten jeden raz postanowiłem zrobić wyjątek i nie wybuchnąć - bez słowa zaciągnąłem go (lub może trafniejszym określeniem byłoby "przeniosłem") na plac treningowy. Feliciano płakał i wyrywał się, desperacko próbując się uwolnić z mojego zdecydowanego uścisku. Jak się można domyślić, jego starania spełzły na niczym, postanowiłem znosić wybryki Włocha dla jego własnego dobra, w końcu jeśli ja nie zagonie go do ćwiczeń, nikt tego nie zrobi (...).
Gdy tak szedłem i patrzyłem na jego przerażoną minę, na oczy zbitego psa, na trzęsące się, skulone w sobie drobne ciało... zacząłem nim pogardzać. Jego zachowanie było obrzydliwe, godne potępiania, nie do zaakceptowania w realiach wojny, w szczególności u osoby służącej w armii. Patrząc na niego pomyślałem, że już Żydzi byli bardziej godni szacunku - mniej okazywali strach i nawet na śmierć szli pełni godności. Choć uniżali się pod Naszą potęgą mieli swoje nieprzekraczalne granice, w ich ocenie znali swoją wartość. Polacy których tak nienawidzę bronili się wiele dni, nie mając planu ani broni. Oddawali życie za swoich przyjaciół i rodziny, ratowali młodszych i słabszych. To, co stało obok mnie, było przy nich nędznym żartem.
Pomimo (bardzo) słabych początków rozpoczęliśmy ćwiczenia. Chłopak podczas biegów wypadł równie słabo, jak na pierwszym treningu - sapał już po dwustu metrach i prosił o przerwę.
Co podczas jego próby ukrycia się za drzewem miałem jeszcze cierpliwość, w tej sytuacji myślałem, że wybuchnę! Ta leniwa, dygocząca w przestrachu galareta nie nadawała się nawet do pracy na kuchni, a chciała iść na front! Przecież wypuszczenie tego czegoś na pole bitwy byłoby jednoznaczne z samobójstwem!
Cóż, jak to mówią, wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych środków. Stało się oczywistym, że musiałem go jakoś zmotywować do biegu, który to stanowił podstawę do reszty ćwiczeń. Nie widząc innego wyjścia bez wahania wyciągnąłem pistolet i zacząłem go gonić równocześnie celując w niego.
Może i na szkoleniach nie zaaprobowali by takiej metody, ale nie ważne jak, ważne, że działa.
Muszę przyznać, uciekanie szło mu znacznie lepiej niż ćwiczenia jako takie. Co prawda biegnąc krzyczał, płakał i przeklinał, ale wziąłem pod uwagę takie "skutki uboczne" mojej metody treningu.
Mimo wszystko po kilometrze Feliciano był już na wpół martwy, więc dałem mu spokój. Choć dla Niemca tak haniebny wynik byłby powodem do przysłowiowego seppuku, dla tego jednego Włocha stanowił kamień milowy na drodze do sukcesu. Na pierwszy raz tyle wystarczy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro