Notatka z dziennika #16
23.09.1940
Jest cicho. Za cicho.
Nie minęła nawet doba od wyjazdu kadetów z naszego obozu, a ja już zdążyłem w jakiś dziwny sposób za nimi zatęsknić.
Wróćmy może jednak do tego, co działo się wczoraj. Ostatni wpis notowałem późnym wieczorem, jeszcze przed kąpielą. Mijała godzina od opuszczenia jednostki przez moich włoskich kolegów, więc postanowiłem opisać na bieżąco wszystkie emocje, jakie mi wtedy towarzyszyły. Gdy skończyłem, dochodziła dwudziestapierwsza.
Zdążyłem się trochę uspokoić. Pisząc doszło do mnie, że mój smutek nic nie zmieni w ich sytuacji. Pomóc im może to, czego nauczyli się tutaj, a jeśli to nic nie da, pozostaje tylko modlitwa (...). Zacząłem wtedy rozumieć jak wielki przywilej mi dano, oraz, że powinienem dać z siebie wszystko na stanowisku jakie mi wyznaczono.
W obozie było niespotykanie spokojnie. Gdy wychodziłem z ogromnego namiotu sypialnianego przeznaczonego do tej pory dla Niemców, po raz pierwszy nie usłyszałem rozmów, bijatyki albo pijackich śpiewów. Zrobiło się strasznie pusto, w pewnym sensie niepokojąco. Obecna sytuacja ma jednak także plusy - w końcu nie czuję zewsząd odoru potu pomieszanego z wonią najtańszego tytoniu.
Wczorajszego wieczora zadawałem sobie wiele pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Nie chciałem zawracać nikomu głowy, ale postanowiłem zapytać Schafera o sprawy, które najmocniej mnie nurtowały.
Znalazłem go pakującego się, w kwaterze dla dowódcy. Zaprosił mnie do środka i zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się kilku naprawdę interesujących rzeczy.
Pierwsza - nasz obóz zostanie rozbudowany. Otóż według pierwotnych planów, miała to być jedynie tymczasowa baza wyłącznie na okres letni. Powstała tutaj ze względu na świetną lokalizację, czyli położenie na uboczu, zachowując przy tym bliskość Florencji, oraz bezpośredni dostęp do pogranicza mórz Liguryjskiego z Tyrreńskim; jednak przez brak odpowiedniej infrastruktury miała zostać przeniesiona gdzieś indziej na jesień i zimę. Umiejscowienie obozu właśnie tutaj (wbrew pozorom) miało więc sens, a zagwostka dlaczego spaliśmy w namiotach zamiast jak cywilizowani ludzie w domach, również została rozwiązana. Rozbudowa (a właściwie budowa sklejonych na prędce baraków) ma się rozpocząć na dniach.
Druga - cała "kadra", czyli dowódcy, kucharze, dostawcy, lekarze i inni "nie-rekruci" mają wolne do czasu przyjazdu następnych kadetów. Wyjaśniało to kwestie dlaczego w obozie było aż tak cicho. Wychodziło więc na to, że wszyscy z wyjątkiem naszej trójki zdążyli już opuścić teren bazy.
No i chyba najbardziej istotne, trzecie - nie wiadomo co zrobić ze mną i Feliciano. Zabrzmi to zabawnie, jednak sytuacja jest poważniejsza niż mogłoby się wydawać. Schafer ma miękkie serce - przez cały nasz pobyt tutaj obserwował jak mój przyjaciel się stara, więc nie chciał wyganiać go do ćwiczeń na wiatr i deszcz, aby koniec końców trafił do fabryki z największymi niedorajdami, w rzeczywistości będąc naprawdę obiecującym żołnierzem. Nie istniała jednak możliwość powtórzenia "egzaminu" ani jego przesunięcia, dlatego testowi powinni być poddani wszyscy, bez wyjątku. Schafer postanowił sfałszować dokumenty i teraz, według nich, Feliciano został przydzielony do kandydatów do międzynarodowego wywiadu, z racji, że dane owych żołnierzy były najtrudniej dostępne i praktycznie tajne. Tak więc, mój przyjaciel mógłby stąd w każdej chwili odejść. Więcej, nawet powinien! Przecież jeśli zostanie tu na drugie szkolenie, w aktach figurując jako wysłany do profesjonalnego treningu na szpiega, coś nie będzie im się zgadzać. Jeśli ktoś z góry zacznie liczyć wydatki jednostki: jedno posłanie więcej, dodatkowy przydział jedzenia, mundur! Jeśli ktoś się tym zainteresuje, wszyscy będziemy mieć problemy. A co się stanie z Feliciano? W dokumentach będzie gdzieś daleko, więc jak będzie w stanie tu funkcjonować, nie mając dokumentacji ani nic podobnego?
Moja sytuacja wygląda niewiele lepiej. Jestem za młody, aby móc mi fałszywie przypisać zasługi uczestniczenia w mało istotnych bitwach pierwszej wojny światowej. Zupełnie nie mam kwalifikacji na stanowisko jakiego się podjąłem. Nie uczestniczyłem w żadnej walce, nie mam odznaczeń ani tytułów, wykształcenia kierunkowego, nic! Najgorsze jest to, że jedyne co możemy zrobić, to liczyć, że nikt z dowództwa się mną nie zainteresuje, bo dopisanie mi do życiorysu fałszywych osiągnięć jest niemożliwe (poza faktem, że również średnio etyczne).
Wobec wszystkich tych wiadomości, Schafer kazał mi póki co nie panikować, a zachować się jak gdyby nigdy nic, mając nadzieję, że nikt się nie zorientuje. A jeśli tak? Wtedy będziemy myśleć. Polecił mi również razem z Feliciano zająć jego kwaterę, kiedy on wyjedzie na "urlop", czyli już następnego dnia. Czy chciał mnie awansować albo docenić? A gdzie tam! Po prostu na czas budowy lepszego obozu musieliśmy się gdzieś podziać, a jego sypialnia była (poza stołówką) jedynym miejscem, które nie zostanie rozbudowane.
Tak więc wróciłem do siebie z nowym bagażem informacji. Spakowałem się zostawiając na wierzchu jedynie to, co najpotrzebniejsze, aby rano nie marnować czasu na głupoty, a następnie poszedłem do Feliciano. Miałem nadzieję, że będzie się już czuł lepiej, jednak okazało się, że ten chłopak jeśli zachoruje, to szybko się nie pozbiera - jego stan ani trochę się nie poprawił.
Stałem tam wtedy obok niego, nie wiedząc co robić. No dobra, kiedyś pomagałem Gilbertowi wrócić do zdrowia, ale miałem przynajmniej jakieś leki! A tutaj? Nic! Mogę mu co najwyżej dać wina i herbaty, czyli nic z tego nie będzie. Wszystkie lekarstwa pojechały na wojnę, a te, które zostały, zdążyliśmy zużyć.
Ciężko mi było patrzeć, jak mój jedyny przyjaciel cierpi. Ah, jak okropnie jest nie móc pomóc!
Zacząłem się intensywnie zastanawiać co mogę zrobić w tej sytuacji. Pieniędzy nie mam - wszystkie oszczędności zdążyłem wydać na bieżące potrzeby, wcześniej nie zakładając takiego obrotu spraw. Z resztą, na nic by się one zdały - przez wojnę apteki świecą pustkami, większość specyfików została wykupiona przez przezornych mieszkańców, a reszta skonfiskowana i wysłana na front w Afryce, gdzie leki na przeziębienie pomagają zmniejszać dolegliwości związane z objawami tyfusu. Jedynym sposobem na uzyskanie czegokolwiek, jest chodzenie po ludziach i pytanie o pomoc... No ale nikt nie odda mi towaru deficytowego (tym bardziej za darmo!), aby pomóc kompletnie obcej i nieznaczącej dla niego osobie.
Nagle wpadłem na pomysł. No tak! Jakie to oczywiste!
Bez namysłu wyszedłem z namiotu i skierowałem swoje kroki ku bramie. Teraz, kiedy wyżsi stopniem wyjechali, mogę robić co chcę, co znaczy, że dopóki nie ma tu nowych kadetów, mogę opuścić obóz kiedy mi się tylko podoba. Pójdę do miasta bez obaw, że zostanę złapany i oskarżony o dezercje, wszystko zależy tylko i wyłącznie ode mnie.
Szedłem w słabym blasku księżyca, słysząc wokół siebie jedynie chrzęst zbrylonej ziemii i cykanie świerszczy. Drzewa zaszumiały pod wpływem mocniejszego podmuchu wiatru, a gdy ten ustał, dopiero wtedy naprawdę odczułem, jak bardzo cicho było wokoło.
Wszedłem do miasta, które zdawało się już spać. Gdzieniegdzie ludzie nadal siedzieli w altankach lub przy stolikach ustawionych za kamienicami, rozmawiając ze sobą i popijając słabe wino, jednakże w większości domów światła już pogasły.
Przechodziłem przez wąskie uliczki szybkim krokiem, próbując sobie przypomnieć gdzie mieszkała ukochana mojego przyjaciela. Jak głupio by to nie zabrzmiało, w niej była ostatnia nadzieja (...).
Z każdą minutą stawałem się coraz bardziej wściekły. Dziś im się zebrało na odpoczynek! Każdej jednej nocy imprezują, śmieją się, siedzą w kawiarniach do świtu, a akurat teraz jest tu tak spokojnie! Jakby się zmówili!
Wszystkie kamieniczki (zwłaszcza w niemal kompletnej ciemności) wyglądały dla mnie tak samo. Błądziłem po omacku, gdy jedynym źródłem światła na jakie mogłem liczyć był schowany za chmurami księżyc. Co i raz stawałem z boku ulicy i rozglądałem się, pragnąc ujrzeć coś, co kojarzyłem. Nic nie wyglądało znajomo, najwyraźniej się zgubiłem.
Zaczynałem coraz bardziej panikować. Zgubiłem się, to się zgubiłem, trudno - wrócę do obozu, gdy zacznie świtać. Bardziej martwił mnie cel mojej wyprawy, a konkretnie Feliciano. Gdy wychodziłem, jego stan był trudny do określenia. Z jednej strony to dorosły mężczyzna, żołnierz, który powinien móc się wykaraskać z niejednej choroby, ale kto tam wie jak jego odporność wygląda naprawdę. Mi byłoby głupio, gdyby tak bardzo pogrążyła mnie grypa, a co dopiero umrzeć na nią! Zarówno smutne, jak i śmiechu warte. Nie umiałabym spojrzeć w twarz komukolwiek, kto dowiedziałby się, że kadet, który pod moim okiem najbardziej się rozwinął, został pokonany przez głupią bakterie. No i, chyba, trochę byłoby mi szkoda go stracić...
Po kilku minutach błądzenia udało mi się zaczepić starszego mężczyznę, który siedział w oknie mieszkania na parterze i palił papierosa. Zapytałem gdzie mieszka starsza sprzedawczyni warzyw i owoców z targu, ta, które ma wnuczkę zaręczoną z żołnierzem - wnukiem artysty. Od razu wiedział o kogo chodziło. Zszedł do mnie i bardzo prosto i obrazowo (dosłownie "jak krowie na rowie") wyjaśnił gdzie powinienem się pokierować. Podziękowałem mu za pomoc i poczęstowałem papierosem, a następnie szybko poszedłem gdzie mi polecił.
Staruszek miał rację - już po trzech minutach stałem przed celem mojej podróży. Wszedłem na klatkę schodową i udałem się na drugie piętro, gdzie wcale nie tak dawno, po raz pierwszy, ujrzałem twarz kobiety, która skradła serce mojego przyjaciela.
Było zupełnie ciemno. Na wyczucie szedłem po schodach i liczyłem stopnie, chcąc dostać się szybciej na wyższe kondygnacje.
W końcu stanąłem przed jej drzwiami. Zapukałem.
Przez moment stałem w kompletnej ciszy, którą przerwało ledwo słyszalne stąpanie bosych stóp po starej podłodze. Zaraz potem w przerwie między drzwiami a progiem zauważyłem smugę światła, a po jej pojawieniu się usłyszałem ciche "kto tam?".
"Dobry wieczór. To ja, Ludwig - przyjaciel Feliciano z wojska. Potrzebuję pomocy. " - powiedziałem półszeptem, zbliżając się tak blisko, jak to tylko było możliwe.
Nie minęło kilka sekund, a drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, zalewając klatkę schodową słabym światłem. W małej szparce jaka się wtedy utworzyła, ujrzałem twarz młodej kobiety, patrzącej na mnie w lekkim strachu. Powitała mnie, a następnie zaprosiła do środka.
Wszedłem do mieszkania najciszej jak potrafiłem, co było dość trudne; podłoga nie należała do najnowszych, dodatkowo ciężkie, wojskowe buty nie polepszały sytuacji.
Znalazłszy się w środku, rozejrzałem się. Mieszkanie należące do babci Donki było o wiele mniejsze niż to, którego właścicielem byli Feliciano i Lovino. Z klatki schodowej wchodziło się wprost do salonu, który zdobiła stara sofa, pianino, regał, kilka roślin doniczkowych oraz stół z krzesłami, przynajmniej tyle zdołałem zobaczyć w świetle z niewielkiej lampy naftowej. Z resztą, nie byłem tam, aby oceniać wystrój wnętrz.
"Więc, jak mogę ci pomóc? " - z zamyślenia wyrwał mnie cichy głosik stojącej obok mnie cyganki.
Spojrzałem z góry na jej ciut-ciemniejszą od Włochów, wychudłą twarz, przyozdobioną grubymi brwiami, szerokim nosem i dużymi ustami. Jej brązowe oczy błyszczały w półmroku, a długie do bioder, czarne włosy, zostały związane w warkocz, który swobodnie leżał na jej ramieniu.
Nawet gdybym nie widział w niej niższej formy życia, nie byłaby dla mnie ładna. Chuda jak patyk, brzydka cyganka z wielkim nosem i zębami niczym szkapa. Co ten chłopak w niej widział? Rozumiem, że wygląd to nie wszystko, ale istnieją pewne granice. Najwyraźniej miłość naprawdę jest ślepa (...).
"Feliciano zachorował." - przeszedłem od razu do rzeczy, na co na jej twarzy pojawił się niepokój. Najwyraźniej nie to spodziewała się usłyszeć. "W obozie nie posiadamy lekarstw, a ja nie mam pieniędzy, aby kupić coś w aptece lub od kogoś z miasta. Czy masz... coś, co mogłabyś mu podarować?"
Dziewczyna zrobiła się blada jak ściana, sam nie wiem, czy ze względu na to, co usłyszała, czy przez fakt, że lampa, jaką trzymała w dłoni, oświetlała mnie od dołu, za pewne dając tym samym iście upiorne wrażenie.
Donka stała przez chwilę w bezruchu, a następnie, nie odezwawszy się, wepchnęła mi do rąk jedyne źródło światła i podeszła do dużego kredensu. Zaczęła po kolei otwierać kolejne szafki, aż w końcu wyciągnęła z niego niewielkie pudło, którego zawartość pobieżnie przejrzała. Następnie bezceremonialnie mi je wręczyła i podniosła głowę, chcąc spojrzeć mi w oczy.
"W tym pudełku jest wszystko co mamy. Weź je, niech to będzie nasz prezent dla niego, dla ciebie, dla was obojga." - powiedziała cicho, po czym odwróciła się w stronę drzwi prowadzących do drugiego pomieszczenia, jakby chcąc się upewnić, że jej głos nie zbudził śpiącej zaledwie kilka metrów dalej, starszej kobiety.
"Ale... A co z wami?" - zapytałem bez namysłu, patrząc z góry na jej drobną postać.
"Nie martw się. Znam handlarza, który sprowadza leki z Turcji. Przybija do tutejszego portu raz w miesiącu, wtedy uzupełnię zapasy. " - odparła spokojnie, a następnie uśmiechnęła się szczerze, dzięki czemu jej niezbyt urodziwa twarz nabrała przyjemnego blasku.
"Ja... Dziękuję, także w imieniu Feliciano." - wydusiłem z siebie w końcu, nadal przeżywając szok związany z dobrocią cyganki.
Czemu była aż tak dobra? Powiedziała, że te lekarstwa są dla nas obojga, nie tylko dla Feliciano. To zrozumiałe, że każdy chciałby pomóc osobie, którą kocha, ale ja nie mam dla niej żadnego znaczenia. Nie zna mnie, jestem jej zupełnie obcy. Dodatkowo ludzie mojej narodowości właśnie w tym momencie zabijają w obozach jej daleką, biologiczną rodzinę. Gdyby nie fakt, że ta kobieta ma znaczenie dla mojego jedynego przyjaciela, nie hamowałbym się ze spełnieniem powinności, jaką narzuca nam III Rzesza, wobec takich jak ona. Tymczasem ta cyganka wie kim jestem, a jednak mi pomaga. Nie komentuje, że czuje się w moim towarzystwie niekomfortowo, nie namawia Feliciano, aby przestał się ze mną zadawać. Czyżby była głupia? No bo jak można wesprzeć wroga? Czy naprawdę da się patrzeć na osobę nie poprzez pryzmat jej pochodzenia, a każdego oceniać indywidualne, bez uprzedzeń i stereotypów? A może to tylko jednorazowy przypadek, w związku z faktem mojej bliskiej znajomości z jej narzeczonym, a nie idealistyczny, utopijny bełkot?
Czas naglił, więc najciszej jak umiałem wydostałem się na klatkę schodową. Donka wyszła za mną, aby pożegnać mnie stojąc na progu. Mimo, że była tą paskudną romką, nie czułem do niej nienawiści, już nie. W te kilka sekund, przez jej niesamowity gest dobroci, moje podejście do jej osoby zmieniło się diametralnie. Nie pragnąłem jej więcej zastrzelić, wychłostać, czy wtrącić do obozu. Ona nie kradła, jak jej podobni. Nie żebrała na ulicach, nie woziła złomu na spróchniałym powozie, który ciągną stare, chude konie. Nie chodziła po ulicach w długiej, kolorowej sukience, ani nie mieszkała w dzielnicy slumsów. Była normalna, taka jak ja czy Włosi. Aż sam nie wierzyłem, że mogłem pomyśleć coś takiego.
Przez chwilę staliśmy na przeciwko siebie, patrząc na nasze twarze skąpane w słabym świetle lampy. Nie wiem dlaczego, ale wtedy Donka wydała mi się mniej brzydka, a nawet całkiem ładna, w zupełnej opozycji do tego, jak postrzegałem ją przed momentem. Może była to zasługa małej ilości światła? Bo czy to możliwe, aby mój odbiór człowieka był aż tak ściśle związany z jego charakterem?
"A może pójdę z tobą do obozu? Czy opieka nad Feliciano nie będzie dla ciebie zbytnią fatygą?" - zapytała dziewczyna, gdy już miałem zamiar kierować się w dół schodów.
Na jej słowa uśmiechnąłem się szczerze.
"Nie martw się, moim obowiązkiem jako żołnierza, jest dbanie o innych kadetów. Feliciano to mój najlepszy przyjaciel, zrobię dla niego wszystko. Opieka w chorobie to żaden problem. " - odparłem spokojnie, patrząc na nią z niekłamaną sympatią, a następnie zacząłem schodzić po stromych stopniach.
Nie minęło kilka sekund, a źródło światła zdawało się poruszyć. Myślałem, że w tym momencie dziewczyna wróci do mieszkania, ale nie usłyszałem odgłosu otwieranych drzwi, za to do moich uszu doszedł dźwięk bosych stóp stąpających po zimnej podłodze.
"Niemcu!" - szepnęła cyganka, a jej głos lotem błyskawicy rozniósł się po klatce. Spojrzałem w jej stronę. Stała u szczytu schodów z lampą w dłoniach, a następnie ostrożnie zeszła w moim kierunku. "Jest ciemno, możesz złamać nogę idąc do obozu, zwłaszcza po kamieniach, pod górę. Mamy w domu jeszcze jedną, weź ją." - powiedziała wyciągając przedmiot w moim kierunku.
Poczułem się skonfundowany. Nie dość, że w tym właśnie momencie wynosiłem z jej domu cenne lekarstwa, o które niesłychanie ciężko w czasie wojny, to miałbym jej odebrać jeszcze to? Niby dziewczyna miała rację, ciężko mi było zorientować się w okolicy, gdy wokół panowała niemal zupełna ciemność. Z drugiej strony, taka lampa, mimo, że nie pierwszej nowości, w obecnych czasach mogła się okazać na wagę złota.
Nie chciałem wyciągać od niej niczego więcej, ale podziękowałem i z nietęgą miną wziąłem podarunek. Oznajmiłem, że zwrócę lampę, gdy będę w okolicy.
"Nie musisz jej zwracać" - przerwała mi nagle. "Korzystaj tyle, ile będziesz potrzebował. To prezent dla ciebie i Feliciano, tak jak lekarstwa. Jesteś dobrym człowiekiem. Dopóki cię nie poznałam, nie wierzyłam, że istnieją Niemcy, dla których będę człowiekiem, a nie niższą formą życia. Dałeś mi wiarę i nadzieję, więc nie czuj się skrępowany - przyjaciele Feliego są moimi przyjaciółmi."
Gdy wypowiedziała te słowa, prawdopodobnie zarumieniłem się. Wnioskuję to po minie, która w tamtym momencie pojawiła się na twarzy kobiety, a którą był szeroki i piękny uśmiech. Gdyby tylko wiedziała, że jeszcze chwilę temu postrzegałem ją we właśnie taki sposób, jaki przytoczyła...
Momentalnie zrobiło mi się głupio i wyraźnie posmutniałem. Jak mogłem być takim kretynem?! Przecież Donka od początku wydawała się dobrą osobą. Jej babcia chciała dla nas jak najlepiej, niczego nam nie szczędziła. A ona sama, mimo swojego pochodzenia, nigdy nie zrobiła czegokolwiek, co mogłoby wskazywać jej wrogość wobec mnie, mimo, że miałaby ku niej powody. Nie patrzyła na mnie spod byka, nie unikała konfrontacji, nie próbowała zmienić podejścia Feliciano do mojej osoby. Od samego początku była zupełnie nieszkodliwa, szczodra i sympatyczna, a ja, przez ideologię mojej ojczyzny, widziałem w niej stworzenie bardziej marne od robaka...
Pragnąłem jej powiedzieć wszystko co mi ciążyło. Od tego, jak pragnąłem ją zgładzić, dokładnie tak, jak nakazywał ustrój III Rzeszy, o tym jaką istotą była w moich oczach jeszcze kilka chwil temu, ale jak bardzo się myliłem, jak już teraz żałuję mojej postawy i okrutnych myśli. Niestety wtedy nie było na to czasu.
Nie umiałem odpowiedzieć na jej słowa w żaden sensowny sposób, więc po prostu podziękowałem za wszystko i wyszedłem z kamienicy.
Do obozu wróciłem bez najmniejszego problemu. Nie wiem, czy na tyle poznałem drogę, aby lepiej się w niej orientować, czy była to wyłączna zasługa podarunku Donki, jednak osiągnęliśmy cel. Mogłem w końcu pomóc.
Od razu udałem się do namiotu Włochów. Stan Feliciano ani trochę się nie poprawił, więc od razu przystąpiłem do działania. Przejrzałem leki jakie otrzymaliśmy i bez trudu odnalazłem to, czego szukałem. Jakie to szczęście, że składy lekarstw są uniwersalne.
Podałem je mojemu włoskiemu przyjacielowi, który bezwolnie leżał na pryczy. Kilkukrotnie otarłem mu pot z czoła wilgotną ściereczką i patrzyłem jak śpi niespokojnie.
Dopiero wtedy, po wielu godzinach napięcia, na duchu poczułem się lepiej. Siedziałem na łóżku żołnierza, który tak niedawno odjechał na wojnę, wsłuchując się w oddech Feliciano. Zmęczenie dopadło mnie tak gwałtownie, że od razu zasnąłem.
Obudziłem się w namiocie Włochów, twarzą zwróconą w kierunku Feliego. Było późno, prawie siódma rano! "Zaspałem?! Jak to możliwe?!" - pomyślałem wystraszony i zerwałem się z łóżka. Chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, że przez jakiś czas nie muszę wstawać o świcie, a do namiotu trafiłem nie po pijaku, a w skrajnym wycieńczeniu przez kilka ostatnich, wyjątkowo intensywnych i stresujących dni.
Usiadłem na pryczy i podałem Włochowi lekarstwa. Nadal spał mocnym snem, ale nie był już tak rozpalony co wczorajszej nocy. Ahhh, Donka, gdyby nie ty...
Wyszedłem na zewnątrz i z braku innego zajęcia przeszedłem się po terenie obozowiska. Byliśmy sami, tylko we dwoje, na tak ogromnym obszarze, na nie wiadomo jak długo.
Moją pierwszą myślą było, że to super sprawa, bo nie dość, że odnowimy kontakt, który osłabł w ostatnich kilku tygodniach, to jeszcze poćwiczymy! Razem! Tylko on i ja, bez denerwujących, wchodzącym nam w paradę kadetów!
Druga myśl uderzyła we mnie jednak ze zdwojoną siłą, tym samym wprowadzając moją osobę w konsternację. Co mamy przez ten czas jeść? Czy mamy się ukrywać, z racji, że nie powinno nas tu być? Jak potoczy się ta sytuacja?
Moje rozmyślania przerwał jednak niespodziewany hałas dobiegający z części sypialnianej. Odwróciłem się w tamtą stronę i ujrzałem znajomą twarz.
"Doitsu, gdzie są wszyscy? Co się stało? " - usłyszałem lekko zachrypnięty, doskonale znany mi głos.
"Feliciano? Jak się czujesz? Nie powinieneś jeszcze wstawać, jesteś za słaby! " - odparłem nie dając mu odpowiedzi na żadne z pytań i podszedłszy do niego, złapałem go za ramię. Włoch wyglądał dużo lepiej, ale na pewno nie na tyle, aby szwędać się po obozie.
"Przestań, czuję się dobrze, potrzebuję świeżego powietrza. " - powiedział na widok mojego zarówno zatroskanego, jak i wściekłego wyrazu twarzy, a następnie z trudem wyrwał się z mojego uścisku. "Przecież nie mogę cały czas leżeć"
Westchnąłem z bezradności. Wiedziałem, że nie uda mi się go zatrzymać, więc postanowiłem dać mu poprzebywać na zewnątrz, rzecz jasna pod moim okiem.
Powoli poszliśmy na naszą ulubioną polane, gdzie usiedliśmy w cieniu drzew. Nie było już tak ciepło jak kilka tygodni temu, choć dla mnie to i lepiej, temperatura w końcu była znośna. Siedzieliśmy obok siebie wsłuchując się w ciszę, którą przerywały jedynie ptaki i dobiegający zza koron drzew szum wiatru.
Patrzyłem wtedy na niego ukradkiem, nie chcąc go speszyć. Wyglądał gorzej niż zazwyczaj - wyraźnie schudł, pobladł, jego ubranie było brudne i pogniecione, a lekko skołtunione, łuste włosy, przykleiły się do spoconego czoła. Mimo tego dla mnie nadal był niesamowicie przystojny, i mimo jego wątłej postawy, naprawdę męski. Uśmiechał się lekko mimo chłodnego wiatru, który wywoływał w nim częste dreszcze. Obawiałem się, czy jego stan zdrowia nie pogorszy się przez to wyjście, ale zdecydowałem się celebrować tę chwilę spokoju, sam na sam.
"Hej, Doitsu" - zagadnął nie patrząc na mnie. " Czy Donka wczoraj tu była?"
"Skąd ten pomysł? Czemu miałaby tu przyjść?" - odparłem zaskoczony, nie wiedząc skąd taki pomysł mógłby mu przyjść do głowy.
"W nocy czułem, że ktoś się mną opiekował - dał lekarstwa i przemywał czoło. Kto inny mógłby to zrobić?" - powiedział i spojrzał w moją stronę uśmiechając się lekko.
Milczałem dłuższą chwilę. Chciałem mu powiedzieć, że to byłem ja, że to jego przyjaciel sterczał nad nim i zadbał, aby poczuł się lepiej, ale... co on sobie o mnie pomyśli? Że żołnierz mojego charakteru, jak baba, łaził z mokrą szmatą po opustoszałym obozie i przemywał mu pot z gorącego czoła?! Przecież to nie uchodzi...
"Tak, wyszedłem po nią do miasta, bo nie miałem dla ciebie lekarstw. Potem, nad ranem, odprowadziłem ją, aby nie kusić losu, że ktoś niepowołany ją zobaczy. To ona się tobą zajmowała" - odpowiedziałem w końcu odwracając wzrok i czując na sercu ciężar kłamstwa, jakie wtedy wymówiłem.
Feliciano zmrużył oczy i nic więcej już nie powiedział.
Posiedzieliśmy tak jeszcze trochę czasu, a potem wróciliśmy do obozu. Pomogłem Włochowi przenieść jego rzeczy do nowej sypialni, a potem przyrządziłem dla nas posiłek, gdy on brał prysznic. Podczas obiadu wyglądał już całkiem dobrze, jednak wszystko zmieniło się w nocy, gdy jego stan bardzo się pogorszył. Ponownie siedziałem przy nim i obserwowałem jak się czuje, podając mu wedle uznania lekarstwa darowane nam przez Donke.
Czemu o tym piszę? Otóż wtedy, w nocy, zdarzyło się coś niespodziewanego. Feliciano leżał na granicy snu i przytomności, majaczył, a ja co jakiś czas zmieniałem zimny okład z jego czoła. Wtedy nagle przebudził się, złapał mnie mocno za rękę, i patrząc na mnie mętnym spojrzeniem pochylił się w moją stronę. Nie wiedziałem co chciał zrobić, więc odsunąłem się odrobinę, jednak wtedy on złapał mnie drugą ręką za tył głowy i na powrót przyciągnął do siebie. Zbladłem, gdy patrzył mi w oczy w pewien dziwny, nieobecny sposób, jakby ciałem leżał obok, umysłem jednak będąc daleko stąd.
"Dziękuję za twoją troskę. Kocham cię" - powiedział z uśmiechem na ustach, a następnie mocniej pochylił się w moja stronę, i... pocałował mnie.
Moje serce zaczęło walić jak szalone. W gonitwie myśli odsunąłem się gwałtownie, wyrwałem dłoń z uścisku i prędko wyszedłem z namiotu, zostawiając go zupełnie samego.
Nerwowo chodziłem po obozie i wypalałem jednego papierosa za drugim. Co to niby miało znaczyć?! Co mu, do cholery, odwaliło?! Ja rozumiem, że Włosi mają trochę inną mentalność, ale żeby z wdzięczności lecieć w ślinę?!! Co go wzięło na takie rzeczy?!
Spędziłem na zewnątrz trochę czasu. Dokładniej mówiąc tyle, aby przy moich stopach znalazły się cztery kiepy (nie liczyłem ile leżało w okolicy, stanąłem w miejscu dopiero, gdy zmęczyłem się marszem). Dopiero wtedy mnie olśniło.
"No tak! Przecież powiedziałem mu, że zajmowała się nim Donka! Pewnie majacząc w gorączce nie widział dobrze na oczy, niemalże spał, więc nie zauważył, że to byłem ja! Mając gdzieś z tyłu głowy, że przyszła do niego narzeczona, chciał jej podziękować za opiekę! " - powiedziałem głośno sam do siebie.
Mimo świadomości dlaczego tak się stało, moje serce nie przestawało walić. Zacząłem się nawet obawiać, że łajdak mógł mnie zarazić, ale zdecydowałem się na razie tym nie przejmować, w razie czego mam leki, a poza tym, mocne i silne ciało. Nie dam się tak łatwo żadnej chorobie.
Nie myśląc o tym dłużej wróciłem do namiotu. Feliciano spał, więc dokończyłem opiekę nad nim i sam się położyłem.
Dzisiejszego ranka Włoch czuł się już naprawdę dobrze. Mam nadzieję, że gorączka już nie powróci. W każdym razie, w momencie, gdy piszę tę notatkę, a jest wieczór, nie odczuwam żadnych objawów choroby. Dzień był spokojny i dość leniwy. Nie ciągałem Feliciano na ćwiczenia, sam zrobiłem najbardziej podstawowe minimum, wiedząc, że już wkrótce będę dawał sobie nieprawdopodobny wycisk.
Cały dzień martwiłem się jednak, że po przebudzeniu Feli będzie pamiętał co się wczoraj stało. Na szczęście zachowywał się normalnie i nie poruszył tego tematu, zupełnie, jakby zrobił to we śnie. Cóż, mi jak najbardziej to odpowiada.
Na dniach mają się tu pojawić robotnicy, a do tego czasu, chce spożytkować czas jaki nam dano.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro