Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Notatka z dziennika #15

22.09.1940

Drogi dzienniku.
Po raz pierwszy od dawna, w pewnym sensie czuję spokój.

Jest wieczór, a ja piszę to nadal w naszym obozie. Nie, nie pomyliły mi się daty, jestem już po rekrutacji. Mimo tego nie zostałem wysłany na front, tak, jak moi koledzy, którzy godzinę temu odjechali w dal wojskowymi samochodami. Nie jestem chory, nie złamałem nogi, nie uwięziono mnie także za dezercję. W takim razie dlaczego? Może zacznijmy od początku.

Wstałem dziś bardzo wcześnie. O czwartej nad ranem obudził mnie donośny grzmot, łudząco przypominający wystrzał z czołgu. Wyrwał ze snu rzecz jasna nie tylko mnie, gdyż Niemcy, naturalnie bardzo wrażliwi na tego typu odgłosy (a także mocno zestresowani mającym mieć miejsce za zaledwie kilka godzin poborem), również zostali zbudzeni.

Wbrew swoim nawykom, długo siedziałem na skrzypiącej pryczy i zastanawiałem się co dalej robić, wszak pogoda nie dopisywała. Z niewielkimi przerwami padało już od kilku dni, więc naturalnie mało kto wychodził z części noclegowej poza koniecznością jedzenia i korzystania z toalety. Był jednak co do tego wyjątek, a był nim Feliciano. Ostrzegałem go, że nie powinien tego robić, gdyż grozi to zapaleniem płuc, jednak nie słuchał mnie. Z uporem maniaka biegał po kilkadziesiąt okrążeń, chcąc robić cokolwiek było możliwe, skoro nie mógł znaleźć partnera do treningu walki wręcz. Patrzyłem na niego przez palce, mając nadzieję, że nic mu nie będzie.

Tak zleciały nam cztery dni, które w mojej głowie zlały się w jeden długi i monotonny potok niewyraźnych wspomnień.

Wczoraj, dwudziestegopierwszego września, Feliciano zaczął kasłać. Zauważyłem to już z samego rana, na stołówce. Słyszałem, jak pociąga nosem i dusi kaszel, a co zdawało się niknąć na tle grzmotów i siarczystego deszczu.

"A ostrzegałem! Ma co chciał! " - pomyślałem. "Jutro pobór, a ten będzie leżał chory! Wyślą go do jakiejś cholernej fabryki broni, bo w takim stanie niewiele będzie mógł pokazać, to się skończy pajacowanie!"

Tak więc, mając to wspomnienie na względzie, udałem się prędko do sypialni Włochów. To, co tam zastałem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jak ja coś mówię, to tak będzie, więc lepiej mnie słuchać.
Wszedłem do namiotu i zauważyłem kilku obudzonych już chłopaków. Większość paliła papierosy albo grała w karty, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Podszedłem do Feliciano i prędko zauważyłem, że pogorszyło mu się - spał mocnym snem, cały spocony, co jakiś czas dostając dreszczy. Zacząłem się martwić, jednak byłem na tyle urażony jego ignoranctwem, że postanowiłem nic z tym faktem nie robić. Skoro był na tyle mądry aby mnie nie posłuchać, to niech męczy, baran!

Wróciłem do siebie, a niedługo później udałem się na śniadanie. Na stołówce nie zastałem mojego jedynego przyjaciela, jednak uwagę od jego braku przy naszym stoliku odwróciło wejście kilku wysoko postawionych jegomości. Starałem się nie patrzeć w ich stronę, jednak ordery na mundurach przyciągały uwagę wszystkich. Najpierw rozmawiali z Schaferem, potem zniknęli na kwadrans i wrócili do jadalni. Wkrótce potem usłyszeliśmy wezwanie na kwalifikacje poborowe.

Nadal padał deszcz, na szczęście dużo lżejszy niż z samego rana, jednak mimo tego stanie na baczność w dwuszeregu nie należało do najprzyjemniejszych. Schafer przeliczył nas i szybko zdał sobie sprawę, że kogoś brakowało. Stał wtedy przede mną inny włoski żołnierz, jednak podpułkownik znał nas już na tyle, aby zapamiętać, że zawsze na zbiórce towarzyszył mi Feliciano (lub przynajmniej kręcił się gdzieś w mojej okolicy). Zauważyłem skonfundowanie na jego twarzy, wszak nie stawienie się na apel jednego żołnierza, zwłaszcza w obecności tak wysoko postawionych wizytatorów, był hańbą i powodem do wstydu dla naszego przełożonego.

Schafer dyskretnie przeszedł się przed całym dwuszeregiem, niby oceniając samodyscyplinę i postawę wszystkich mężczyzn, jednak stojąc przed nami sugestywnie na mnie spojrzał. Po chwili któryś z generałów wydał sygnał do rozpoczęcia biegów, jednak nim zdążyłem postawić pierwszy krok, podpułkownik zawołał mnie do siebie stosując zagadkowy tytuł "szkoleniowca".

Zdziwiłem się niezwykle, wszak nie miałem pojęcia co knuje i jaki miał w tym cel. Jeśli chciał się ze mną skontaktować, mógł powiedzieć po nazwisku, przecież znał doskonale moją godność, jednak posłusznie i przepisowo podszedłem w jego stronę.

Schafer uśmiechnął się patrząc na mnie, po czym wskazał dłonią w moją stronę.

"Drodzy przyjaciele, oto jest żołnierz, o którym Wam opowiadałem." - rzekł patrząc na mnie z dumą. "To on, sam, obezwładnił wszystkich tych gagatków, przekonując każdego do jeszcze pilniejszych treningów. Nie chwalę go zbyt często, bo choć jest z natury pokorny, nie chcę, aby stał się próżny. Jego umiejętności zarówno siłowe jak i intelektualne, są na najwyższym poziomie, dlatego uważam, jeśli mogę coś zasugerować, że powinien trafić do wywiadu." - dodał w stronę generałów, którzy krytycznie i chłodno patrzyli na moją osobę.

Co wtedy czułem? Choć może się wydawać, że najbardziej odpowiednim uczuciem w podobnej sytuacji byłaby radość za tak duże uhonorowanie, ja czułem strach. Co ten wariat opowiadał?! Może i jestem silny, ale na pewno nie najsilniejszy ze wszystkich! Poza tym, nikt nie chciał ze mną ćwiczyć przez cały lipiec i sierpień, dopiero we wrześniu większość poszła po rozum do głowy i dołączyła, czując na karku oddech zbliżającej się zagłady. Ja nie miałem w tym żadnej roli! Sami podjęli decyzję, zaczęli trenować nieopodal nas, więc zwyczajnie, po bratersku, pomagałem im. To wszystko! Czemu więc, do cholery, opowiadał im takie głupoty?

"Ludwig Beilschmidt, jak mniemam?" - rzekł nagle jeden z nich, gdy stałem obok w kompletnej zadumie.

Nie odezwałem się, jedynie skinąłem głową dając im twierdzącą odpowiedź na pytanie.

"Miło słyszeć, że dbasz o żołnierzy Trzeciej Rzeszy oraz Naszych sojuszników. Schafer jest nam bliskim i zaufanym człowiekiem, dlatego myślę, że znajdziemy ci coś, w czym najlepiej się wykarzesz." - dodał drugi, starszy jegomość z wąsem.

Na tym (na tamten moment) mój kontakt z nimi się zakończył. Spojrzałem na podpułkownika pytająco, nie wiedząc co powinienem teraz zrobić. Z jednej strony, teoretycznie, zostałem im przedstawiony jako ambitny i zdolny rekrut, mający wyjątkowo (jak na swój stopień), bliskie relacje z przełożonym. Z drugiej, w praktyce, byłem dokładnie taki sam, jak cała reszta, która w tamtym momencie wykonywała rozgrzewkę. Moje rozmyślania przerwał jednak winowajca owego zamieszania, który zbliżył się do mnie i po upewnieniu się, że generałowie zdążyli się oddalić, pochylił się dyskretnie.

"Przynieś mi papierosy. Przy okazji idź sprawdzić co z tym młokosem, który się nie pojawił." - powiedział niemal szeptem, a następnie dołączył do wizytantów.

Ahh, a więc o to chodziło! Mogłem się domyślić, że chciał mnie wysłać do Feliciano. A łudziłem się, że może naprawdę chciał mnie pochwalić (...).

No nic, słowo przełożonego rzecz święta. Jak najszybciej usunąłem się z okolic pola treningowego i poszedłem do sypialni Włochów. Nie wiedziałem, czy mogłem wejść do kwatery Schafera w poszukiwaniu tego po co mnie wysłał, więc zgarnąłem kilka papierosów z pierwszej lepszej pryczy i od razu poszedłem do Feliciano.

Jego stan się nie poprawiał - nadal spał mocnym snem i kręcił się niespokojny, dręczony wysoką gorączką. Prędko udałem się do stołówki w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc. Niestety, racje wojskowe to nie menu z luksusowego hotelu, więc jedynym co mogłem mu przynieść, była czarna herbata. Napoiłem go ile mogłem i wróciłem do podpułkownika przekazując jak się sprawy miały. Schafer pokręcił głową z niedowierzaniem, zapalił ukradzionego przeze mnie papierosa i kazał mi iść na kwalifikacje.

Byłem spóźniony, ale wizytatorzy najwyraźniej nie zauważyli mojej nieobecności. Dołączyłem do reszty i tak jak miałem w zwyczaju dawałem z siebie wszystko. Generałowie przechadzali się znudzeni, trochę obserwowali, a trochę rozmawiali między sobą. Po wykonaniu wszystkich niezbędnych testów poszliśmy na pobieżne badania, których wyniki razem z kartą medyczną zostały podsunięte pod nos brzydkiej medyczce w średnim wieku. Po kilku godzinach ponownie zawołano nas na plac. Ustawiliśmy się w szeregu, byle jak, gdyż nikomu już nie zależało na jak najlepszej prezentacji, w końcu wszystko od czego zależało gdzie się dostaniemy, było już za nami.

"Drodzy żołnierze. Przez ostatnie trzy miesiące wykonaliście świetną robotę, wasze wyniki przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Nie znam was wszystkich z imienia, jednak obserwowałem was podczas treningów na przestrzeni ostatnich kilku tygodni, nie tylko tego pokazowego. Wiem więc na ile was stać oraz do czego macie predyspozycje. Przez te kilka godzin, we współpracy ze specjalistami i medyczką, zdecydowaliśmy gdzie traficie i czym będziecie się zajmować. Odczytam teraz po kolei z imienia i nazwiska żołnierzy, którzy trafią do danych oddziałów, proszę na bieżąco występować z szeregu, a następnie udać się do pokoju administracyjnego z grupą innych zakwalifikowanych." - powiedział oficjalnie Schafer, a następnie zaczął kolejno wymieniać włoskie i niemieckie nazwiska.

Zaczął od lotników, czyli tych, którzy musieli osiągnąć najlepsze wyniki. W ich grupie było kilku Niemców i dwóch Włochów, którzy z dumą wystąpili przed szereg, a następnie poszli za młodym, blondwłosym kapitanem w stronę pokoju administracyjnego. Następni byli żołnierze przydzieleni do pływania u-bootami, w tym przypadku również większość stanowili Niemcy, którzy po skończeniu wyczytywania udali się w tym samym kierunku co przyszli lotnicy. Następni byli czołgiści, a potem piechota mobilna do walki w Afryce, jednak nie zostałem wymieniony w przypadku żadnego z nich. Gdy po wyczytaniu Włochów z potencjałem na agentów wywiadu usłyszałem, że następną kategorią będzie rezerwa, po której mieli zostać tylko ci nie nadający się do niczego - zesłańcy do pracy w fabryce broni, zmartwiłem się nie na żarty. Czyżby o mnie zapomnieli? Może tworzyli listę dopiero w momencie, gdy kadeci zaczynali egzaminy siłowe, a na których byłem nieobecny przez wybryk Schafera? Czy to znaczy, że, jako spóźnialski, zostanę "żołnierskim odpadem" i trafię tam, gdzie zostają przydzielone największe fajtłapy i mężczyźni niespełna rozumu?

Moje obawy potwierdziły się, gdy zakończono czytanie nazwisk z listy rezerwy, teoretycznie więc, wszyscy którzy ciągle stali w szeregu, mieli trafić do fabryki.

"Niestety, wy nie traficie na żadne pole bitwy. Przykro mi to mówić, ale nie jesteście wystarczająco sprawni, aby przydać się w walce. W związku z tym będziecie pomagać Ojczyźnie w inny sposób - udacie się do jednej z okolicznych fabryk, lub odbędziecie szkolenie na medyków. A teraz idźcie do administracji dokończyć formalności." - rzekł Schafer spokojnie, na co grupa obiboków spokojnie wyszła z pola treningowego.

Stałem tam jak słup soli, patrząc przed siebie jak zahipnotyzowany. To musiał być sen, to nie mogła być prawda. To błąd, pomyłka! Nie mogę trafić do fabryki! Przecież jestem taki dobry, nadaję się przynajmniej do U-boota!

Starałem się nie okazywać emocji i tego jak bardzo czułem się upokorzony. Było mi tak cholernie wstyd i żal jednocześnie, że wprost nie umiem opisać tych uczuć słowami. Wstępnie pogodziwszy się z losem, mimowolnie spojrzałem na Schafera, który również utkwił we mnie swój wzrok. Najpierw wyglądał na zamyślonego, jednak w momencie, gdy nasze spojrzenia się spotkały, jego mina zmieniła się diametralnie. Gdy zobaczył mój wyraz twarzy wywołany niespodziewaną informacją, zmieszał się, a następnie uśmiechnął.

"Ludwig, do cholery, jednak jesteś głupi. Naprawdę sądzisz, że wyślemy cię do fabryki?" - powiedział podszedłszy w moją stronę i poczęstował mnie jednym z ukradzionych przeze mnie papierosów.

Nie umiałem wydusić z siebie słowa, bezmyślnie wziąłem od niego zapałki i odpaliłem "podarunek". Z jednej strony byłem pewien, że jestem silny i odpowiedzialny, zwłaszcza porównując moje wyniki do Włochów, jednak gdzieś z tyłu głowy dręczyły mnie myśli, jakoby to wszystko co myślałem o sobie było jedynie iluzją, z którą teraz musiałem się bardzo boleśnie skonfrontować.

Dopiero co zdążyłem odpalić papierosa, a na horyzoncie, idąc od strony, w którą udali się wszyscy kadeci, nadszedł najstarszy z generałów. Poczułem się skonfundowany, głupio mi było palić w jego obecności, jednak w chwili, gdy stałem w szeregu z największymi porażkami tej zgrai i usłyszałem, że wyląduję w jakiejś dusznej fabryce razem z nimi, cała motywacja do pokazania się z jak najlepszej strony jak i poczucie godności mnie opuściło. Było mi wszystko obojętne.

Mężczyzna podszedł do nas i również odszymawszy papierosa od Schafera, odpalił go. Popatrzył na mnie poważnie, a potem wypuścił dym nosem.

"Beilschmidt, dobrze pamiętam? Chłopaku, co się stało? Wyglądasz jakbyś właśnie usłyszał, że twoja matka była żydówką. Haha!" - zaśmiał się nisko, a następnie ponownie pociągnął papierosa. "Na forum nie mogliśmy tego powiedzieć, bo gdyby jakiś zazdrosny patałach wysłany do Afryki powiadomił o tym władze, wszyscy mielibyśmy kłopoty. Normalnie, aby otrzymać pozycję szkoleniowca, musisz odbyć przynajmniej kilka bitew, jednak wszyscy wiemy, że nie możemy stracić takiego talentu." - powiedział patrząc na mnie przenikliwie, a następnie zerknął porozumiewawczo na Schafera. "Za tak dobre wyszkolenie tych idiotów, należy ci się medal."

Zerkałem to na jednego, to drugiego, nie rozumiejąc co się właśnie dzieje. Ci tylko dziwnie uśmiechali się w swoje strony, a gdy wszyscy skończyliśmy palić, generał poklepał mnie mocno po plecach.

"Dziś oni wszyscy stąd wyjadą, więc nie będziesz się czuł skrępowany. Zostaniesz nietykalnym do poboru szkoleniowcem, otrzymasz własną kwaterę i możliwość jadania posiłków ze mną, dla niepoznaki dla kadetów. Do twoich obowiązków będzie należeć to, co robiłeś do tej pory, czyli szkolenie młodych. Normalnie musiałbyś mieć za sobą staż chociaż kilku bitew, ale to, co z nimi zrobiłeś, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Nikt nie da sobie z nimi rady tak dobrze jak ty." - powiedział Schafer łagodnie.

"Będę szczery" - zaczął podstarzały generał z wąsem. "Przy przydzielaniu grup kadetów do szkoleń w danej bazie, tu trafiło wiele "nienauczalnych", których treningów nie podjęłoby się wielu doświadczonych chorążych czy kapitanów. Ty jednak dałeś sobie świetnie radę. Skoro ty, nie mając żadnego doświadczenia, umiałeś na nich wpłynąć, nie możemy dopuścić, abyś został zabity w jakimś francuskim miasteczku albo na pustyni w Afryce. Nie możesz jednak nikomu o tym powiedzieć, niech to pozostanie między nami!"

Stałem tam przez chwilę oniemiały. Czy to znaczy, że... dostałem awans? Nawet nie będąc (oficjalnie) w armii?! I to za osiągnięcia innych ludzi, kompletnie niezależne ode mnie?!

Zamyśliłem się. Oferta wydawała się kusząca - gwarancja przeżycia wojny, tytuły i honory, szacunek (nie tylko w tym miejscu, ale i po powrocie do domu), własny pokój z dala od śmierdzących żołnierzy, lepsze posiłki, pewnie też jakaś pensja... Jednak, czy nie będzie się to kłóciło ze wzniosłymi ideałami, które kierowały mną do tej pory? Czy naprawdę przydam się tu bardziej niż na prawdziwym polu bitwy, gdzie z zimną krwią zabijałbym bojaźliwych Francuzów czy aroganckich Anglików?

"Zgadzam się." - powiedziałem nagle, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. To był odruch, którego nie umiałem opanować. Co mną kierowało? Nie wiem. Może naprawdę wierzyłem, że będę bardziej użyteczny produkując tutaj podobne do mnie maszyny do zabijania? A może zawładnął mną strach i chęć wygodnego życia bez narażania się? Nie wiem, wolałem jednak wierzyć, że w tym niespodziewanym odruchu motywowało mną to pierwsze.

Stary generał uśmiechnął się szeroko i uścisnął mi dłoń. Zalecił, abym spakował swoje rzeczy i razem z resztą udał się na główny plac, gdy nadejdzie pora wyjazdu. W momencie, gdy większość kadetów zdąży odjechać, Schafer da mi znać, wtedy usunę się w cień i nikt się nie dowie, że w rzeczywistości nigdzie się stamtąd nie ruszyłem.

Na jego rozkaz posłusznie wróciłem do części sypialnianej, gdzie spotkał mnie ogromny gwar i hałas. Niemcy pakowali się, palili papierosy, grali w karty, jedli i pili, nieustannie się śmiejąc i przekrzykując się wzajemnie. Skrępowany poszedłem do swojej pryczy, chowając do plecaka wszystko co posiadałem. Do zbiórki została jeszcze ponad godzina, więc, siłą rzeczy, siedziałem tam spokojnie, tonąc we własnych myślach. Patrzyłem jak kadeci, z którymi spędziłem ostatnie trzy miesiące, piją razem tanie, przemycone po nocy z targu wino, jak żegnają się uściskami i mocnym podaniem dłoni, jak wręczają sobie drobne upominki i wpisują wzajemnie swoje adresy do dzienników, chcąc prawdopodobnie utrzymać kontakt po zakończeniu wojny. Do mnie nikt nie podszedł. Nikt nie chciał mojego podpisu, nikt mnie nie objął ani nie podał ręki. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak bardzo byłem wśród nich wykluczony.

Patrzenie na tę scenę było dla mnie męczące. Nie tylko ze względu na fakt, że byliśmy blisko siebie nie umysłem, a jedynie ciałem, ale również przez świadomość, że już za kilka tygodni, połowa z nich - mężczyzn, z którymi spędzałem każdą noc przez ostatnie trzy miesiące, będzie martwa.

Nie chcąc na to dłużej patrzeć poszedłem do sypialni Włochów, gdzie zostałem przywitany o wiele weselej; już na progu w ramiona rzuciło mi się kilku śniadych chłopców, dziękujących mi za pomoc w treningach. Zapaliliśmy razem, wypiliśmy trochę wina, wymieniliśmy się wpisami do dzienników.

Trudno to opisać, ale wtedy, podczas tej ostatniej godziny, byłem naprawdę szczęśliwy. Czułem się lubiany i akceptowany przez więcej niż jedną czy dwie osoby, co nigdy wcześniej mi się nie zdażyło. Żartowaliśmy i śpiewaliśmy piosenki, opowiadaliśmy sobie nasze marzenia i plany na przyszłość. Pietro zapowiedział, że od razu po wojnie wyzna swoje uczucia dziewczynie, w której zadurzył się lata temu, Angelo za to oznajmił, że wyjedzie do wujka do Ameryki, gdzie podejmie posadę szefa kuchni, gdyż najbardziej na świecie lubi gotować. Raffaele obiecał, że, z racji posiadania przez jego rodzinę żyznych pól, zacznie produkować własne wino, a nas wszystkich (obecnych wtedy w pomieszczeniu) zaprosi na pierwszą degustację. Wszyscy z którymi byłem jakkolwiek związany, pożegnali się ze mną uściskiem dłoni i pocałunkami w oba policzki, łącząc w ten sposób kulturę włoską z niemiecką.

W końcu usłyszeliśmy wezwanie. Wszyscy (rzecz jasna oprócz chorego Feliciano, który umknął uwadze tam obecnych) wyszliśmy do głównej bramy. Było już ciemno, a rozległą przestrzeń rozświetlała jedna, brudna, przymocowana do słupa lampa; zewsząd dało się słyszeć cykanie świerszczy.
Najpierw podjechał samochód wojskowy zabierający przyszłych lotników, którzy wskoczyli na niego wesoło i prędko zniknęli za zakrętem, machając nam na pożegnanie. Następny był większy pojazd dla kadetów do sterowania U-bootami, kolejny zabrał czołgistów. W tamtym właśnie momencie zauważyłem Schafera, który zerknął na mnie porozumiewawczo. Posłusznie usunąłem się na tył stojących w półmroku mężczyzn, a następnie cicho odszedłem za budynek stołówki.

Patrzyłem, jak po ostatnią grupę nadjeżdża pojazd jadący do fabryki broni. Gdy ci zniknęli, nastała zupełna cisza, której nawet nocne owady i ptaki nie miały odwagi zakłócić. Stałem tam tak jeszcze ze dwadziescia minut, gapiąc się w pustą przestrzeni udeptanej wojskowymi butami, piaszczystej drogi. Nie ruszyłem się stamtąd, dopóki łzy na moich policzkach nie wyschły całkowicie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro