Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Notatka z dziennika #12

3.09.1940

Trzeci dzień września. Do dwudziestego drugiego jeszcze trochę zostało, ale przynajmniej czas płynie do przodu. Żołnierze w końcu zaczęli pojawiać się na treningach, szkoda tylko, że na trzy tygodnie przed wysłaniem na front (...).

Tego ranka, tak jak zwykle, udaliśmy się wspólnie do stołówki. Feliciano uśmiechał się głupkowato, parę stolików dalej ktoś obijał sobie mordę, a w powietrzu unosił się zapach przypalonego mięsa - poranek jakże typowy dla oddziału wojska. Coś było jednak nie tak, bo wkrótce później na miejscu zapanowała wrzawa, a do pomieszczenia wszedł podpułkownik Schafer razem z jakimś wąsatym jegomościem.

"Ustawić się w szeregu!" - zawołał dorośnie znany nam dowódca, czym wywołał ogromny bajzel. Żołnierze zaczęli wstawać od stołów i szurać krzesłami, rozmawiali między sobą i przepychali się niczym dzieci. W oczach podpułkownika zauważyłem wstyd, to aż przykre, że będzie się musiał z tego tłumaczyć.

W końcu ustawiliśmy się w dwuszeregu, ja za Feliciano, z racji, że w tak niespodziewanej sytuacji nie było czasu na narodowościowe posegregowanie wszystkich mężczyzn.

"Do centrali doszły słuchy, że nie radzicie sobie." - zaczął Schafer i przeszedł się po stołówce patrząc z góry na ustawionych w rzędach żołnierzy. "Wobec tego, przysłano do nas wyjątkowego instruktora, który dzisiaj poprowadzi z wami morderczy trening." - dodał i uśmiechał się z satysfakcją.

Słysząc słowa mężczyzny aż poczułem radość. Morderczy trening? Pff, co to dla mnie! Umiem dosłownie wszystko, czego można wymagać na poborze do wojska! Nic mnie nie może zaskoczyć! Jednak wtedy, gdy już myślałem, że w końcu pokażę komuś swoje możliwości i może zaplusuję u kogoś wpływowego, podpułkownik kontynuował.

"Muszę jednak zaznaczyć, że nie wszyscy z was przystąpią do treningu, gdyż niektórym nie jest on potrzebny. Obserwowałem was ostatnimi czasy i dobrze wiem, kto ile z siebie daje. Niech z szeregu wystąpią ci, których nazwiska wymienię, ci nie będą ćwiczyć." - powiedział i spojrzał na nas przelotem, a następnie zaczął kolejno wymieniać żołnierzy. Jak się można było spodziewać, grupa "szczęśliwców" była niezwykle wąska, a ja i Feliciano również zostaliśmy wymienieni.

Czyli po to było to obserwowanie! Do cholery, czemu zawsze mnie to spotyka?! Czy ja naprawdę wymagam tak dużo?! Czy to jest za wiele? Ja chcę po prostu, aby wysłano mnie na front (...)!

W pomieszczeniu zapanowała wrzawa. Żołnierze przydzieleni do treningu patrzyli na nas wilkiem, czym chyba wystraszyli Feliciano, bo ten aż zbliżył się do mnie a następnie ukrył się za moimi plecami. Jemu jednak trening by się przydał...

Chcąc nie chcąc spodziewałem się, że nic się dla nas nie zmieni, ot, pójdziemy jak zwykle trenować do spokojnej doliny, gdzie zaszyjemy się aż do obiadu. Jakie więc musiało być moje zdziwienie, gdy podpułkownik podszedł do nas, i zabrał mnie i Feliciano na stronę.

"Chłopaki, mam do was sprawę." - zaczął tajemniczo i ruchem głowy kazał nam wyjść na zewnątrz, co uczyniliśmy.
"Nie ukrywam, że muszę was poprosić o przysługę. Wiem, że jesteście obowiązkowi i godni zaufania, obserwowałem was już od dłuższego czasu. Jestem pewien, że nie zrobicie nic głupiego." - powiedział i poczęstował nas papierosami. Szczerze mówiąc nie lubię palić, ale jeśli częstuje, to głupio mi było odmówić, zwłaszcza, że to ktoś pozycji wyższej ode mnie. Przyjęliśmy podarunki i zapaliliśmy razem z nim.
"Chłopak od zaopatrzenia nie może się dziś zjawić, cóż, zdarza się. Normalnie ja bym to załatwił, ale sami wiecie jak wygląda nasza armia... " - rzekł i wypuścił gorzki dym nosem. "Muszę pomóc w szkoleniu, bo będziemy mieli ogromne kłopoty... Nie tylko ja będę w czarnej d**ie - jako dowodzący nimi, ale te podrostki także; nie chcę, aby zginęli przez własną głupotę." - dodał ciszej.

Gdyby to nie był podpułkownik, wypomniałbym mu jego własny idiotyzm i hipokryzję. Miał na to ponad dwa miesiące, a obudził się ze szkoleniem na trzy tygodnie przed poborem! Przecież to aż się prosiło o zupełną klęskę! Sam był sobie winien, że nie upilnował tych prymitywnych zboczeńców jak należy, że nie stanowił dla nich wystarczającego autorytetu, aby zmusić ich do pracy. No ale cóż, pozycja jest pozycją, trzeba znać swoje miejsce.

"Chłopaki" - zaczął Schafer spokojnie. "Wasze zadanie nie jest trudne, macie po prostu udać się do miasta i załatwić transport żywności do bazy. Dostaniecie pieniądze, na miejscu będą wiedzieć kim jesteście i po co przyszliście. Po prostu - idziecie, płacicie, kontrolujecie czy wszystko się zgadza i wracacie. W nagrodę możecie iść na dziwki czy napić się wina, albo jedno i drugie, pod warunkiem, że dotrzecie do obozu na własnych nogach. Zgoda?" - powiedział i spojrzał na nas pogodnie. Niepewny zerknąłem na Feliciano, który zdawał się być całą sprawą przerażony. Cóż, to pewnie i tak było pytanie retoryczne...

Wyruszyliśmy praktycznie od razu. Schafer jak gdyby nigdy nic dał nam pieniądze i szybko oddalił się w stronę obozu treningowego, z którego już wtedy było słychać dyszenie i przeklinanie. A to była dopiero rozgrzewka.

Feliciano wyglądał na dość wystraszonego, w najmniejszym stopniu nie sprawiał wrażenia szczęśliwego z powodu niespodziewanej przepustki. Czego jak czego, ale tego bym się po nim nie spodziewał, w końcu był leniem jakich mało (...).

Szliśmy do miasta piaszczystą dróżką, tak, jak ostatnim razem. Słońce mocno przygrzewało a ptaki śpiewały, identycznie jak wtedy. Tym jednak razem nie zdecydowaliśmy się na przechodzenie przez środek miasta, a to ze względu na tłumy ludzi, w których mogliśmy wzbudzić przerażenie. Udaliśmy się więc bezpośrednio do centrum dystrybucji żywności, o którym opowiedział nam podpułkownik, i które Feliciano dokładnie wiedział gdzie było. O dziwo na miejscu faktycznie domyślono się kim jesteśmy, a miejscowy mieszkaniec odpowiedzialny za dostarczanie prowiantu do jednostki okazał sie znać mojego włoskiego przyjaciela. Koniec końców mężczyzna zapewnił nas, że wszystkiego dokładnie dopilnuje, a my nie będziemy musieli nawet sprawdzić czy wszystko się zgadza. Cóż, takie zaufanie nowo poznanym ludziom nie leży w mojej naturze, ale skoro Feliciano mu ufał, to nie widziałem powodu, aby nie zrobić tego samego.

Mieliśmy naprawdę mnóstwo czasu do spożytkowania, problem polegał jednak na tym, że nie mieliśmy pojęcia gdzie się udać. Głupio by było wrócić do jednostki jeszcze przed południem, w darowany nam wyjątkowo dzień wolny, a z drugiej strony co mielibyśmy robić?

Pochodziliśmy trochę po rynku, gdzie wzbudziliśmy niemało sensacji. Jakaś kobieta nawet pomyślała, że jesteśmy tu, bo nadchodzą Francuzi albo Anglicy, więc na nasz widok podniosła alarm. Co prawda było z nią trochę problemów, ale jej reakcja całkiem mnie rozbawiła.

Po jakiś dwóch godzinach naprawdę mieliśmy zamiar wrócić do obozu. Było niezwykle duszno, nawet siedzenie w cieniu nie sprawiało nam przyjemności. I wtedy przypomniała mi się rozmowa z Feliciano, w której powiedział mi, że jest malarzem. Z tego co mówił, to mieszkał gdzieś w centrum miasteczka, więc czemu by nie przejść się i nie zobaczyć jego obrazów?

Jak tylko o tym pomyślałem, przedstawiłem mu owy pomysł. Włoch nie wyglądał na uradowanego, ale też zdawał się nie mieć siły na przepychanki ze mną, wobec czego udaliśmy się w stronę centrum miasta. Przechodziliśmy na początku główną ulicą, potem weszliśmy w jedną z mniejszych, a następnie w jeszcze mniejszą. Za bogato ozdobionymi kamienicami znajdowały się inne im podobne, ale o wiele mniej przystrojone, oraz małe domki jednorodzinne. W niewielkich ogrodach rosły kwiaty i warzywa, gdzieniegdzie drzewa owocowe. Ludzie siadali w drewnianych altankach i rozmawiali ze sobą jednocześnie popijając lekkie wino, niczym w prawdziwej utopii. Trochę ciężko mi było uwierzyć, że Feliciano mógłby porzucić taki tryb życia dla męki w armii, ale przecież miał w tym jakiś cel, więc chyba nie powinienem się niczemu dziwić.

W końcu doszliśmy do niewielkiej, dwupiętrowej (plus parter) kamienicy. Na tle innych wydawała się malutka, zaledwie sześciomieszkaniowa, a za nią znajdował się ogrodzony drewnianym płotem ogród oraz ławka. Feliciano wszedł pierwszy i udał się po schodach na górę, a ja poszedłem za nim. Minął parter i pierwsze piętro, a gdy byliśmy już na drugim, podszedł niepewnie do drzwi po lewej i zapukał. Zdziwiłem się, o ile dobrze pamiętałem mieszkanie należało do niego i jego brata, który z resztą wyemigrował do Hiszpanii, więc kto mógł być w środku?
Po chwili jednak moja ciekawość została zaspokojona, ponieważ drzwi uchyliły się, a wtedy obaj ujrzeliśmy trochę wystraszoną, drobną dziewczynę o czarnych włosach, która jednak po kilku sekundach uśmiechnęła się lekko.

"Feli-feli? To ty?" - zapytala zaskoczona i otworzyła drzwi szerzej, a widząc niewinny grymas na twarzy mojego przyjaciela rzuciła mu się w ramiona. "Feliciano, jak dobrze cię widzieć!" - dodała, gdy ten już tulił ją do siebie.

Zastanawiało mnie kim była owa kobieta, która tak dobrze żyła ze znanym mi Włochem.
Była dość przeciętnego wzrostu, lecz wydawała się niezwykle szczupła i krucha, niemal niczym dziecko. Miała ciemne, brązowe oczy i sięgające do bioder, czarne włosy. Poza tym miała długie rzęsy i dość grube, ale zadbane brwi. Czyżby była jego przyjaciółką albo kuzynką? Cóż, zaraz miało się to okazać.

Gdy tylko kobieta oderwała się od niego, poczęła mu się uważnie przyglądać. Zdawała się być czymś zmartwiona lub zestresowana, ale nieznane mi obawy szybko ją opuściły, gdy tylko obejrzała dłonie mężczyzny.

"Jak widzę dbasz o siebie, nie uszkodziłeś się." - powiedziała radośnie i uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając rzędy okazałych, biało-żółtych zębów. Wtedy także mnie zauważyła, bo nagle przestała oglądać dłonie Włocha i odwróciła się w moją stronę. "A to kto? Twój znajomy z wojska? " - zapytała i skinęła dłonią w geście zaproszenia.

"To mój przyjaciel - Ludwig. On jest... " - Feliciano zerknął na mnie niepewnie, jakby z obawą. "Niemcem. Ludwig jest Niemcem. " - dodał cicho i przesunął się trochę w stronę kobiety.

Na jego słowa dziewczyna wystraszyła się mnie. Gdy tylko usłyszała o moim pochodzeniu cofnęła się pół kroku w tył i skuliła się w sobie.

"Czy on zna włoski?" - zapytała szeptem, który jednak rozniósł się echem po klatce schodowej i doleciał wprost do moich uszu.

"Tak, zna." - odparł Feliciano i zerknął na mnie, a następnie począł mówić w jakimś dziwnym, niezrozumiałym mi języku, który najwyraźniej znała jego rozmówczyni. Dziewczyna spojrzała na mnie z przestrachem, jednak po rozmowie z Włochem zdawała się odrobinę uspokoić. Powoli podeszła w moją stronę, i wyciągnęła dłoń.

"Miło cię poznać, Ludwig, mam na imię... Donka." - rzekła drżącym głosem i spuściła wzrok.

Stałem tam przez chwilę zupełnie onieśmielony, nie potrafiąc wykonać najmniejszego ruchu ani odezwać się. To była ona - legendarna narzeczona Feliciano, cyganka, Donka.

Patrzyłem na nią z góry, zarówno w przenośni jak i dosłownie. Była niewielkiego wzrostu, niższa niemal o głowę od mierzącego sto siedemdziesiąt dwa centymetry Feliciano, więc chyba nie powinno dziwić, że patrząc na nią musiałem opuścić głowę.
Wyglądała niepozornie, niczym zwykła, urocza Włoszka z południa kraju, co mogła sugerować jej odrobinę ciemniejsza karnacja, czarne włosy, oraz grube brwi. Patrząc na nią nie czułem agresji - była niczym niewinne, słabe dziecko, które nie stanowiło dla mnie zagrożenia, gdyż mógłbym je zabić jednym ciosem; z drugiej strony gdzieś z tyłu głowy wiedziałem, że była jedną z nich, że to nie jest osoba godna życia. Gdybym spotkał ją gdzieś indziej, moim obywatelskim obowiązkiem byłoby zabicie jej, tak, jak nakazywały przepisy. Tutaj jednak sprawy miały się zupełnie inaczej, w końcu była ukochaną mojego jedynego włoskiego przyjaciela, nie mógłbym mu tego zrobić (...).

Stała tak z wyciągniętą ręką i drżała, jej przyspieszony oddech i szalone bicie serca słychać było na całej klatce schodowej. Brzydziłem się jej dotknąć, była obrzydliwa, nieczysta, nie była Aryjką! Powinienem był ją zastrzelić, wykończyć na miejscu, aby nigdy się nie rozmnożyła! A mimo tego... podałem jej dłoń.

Przełknąłem ślinę i zbliżyłem się. Dziewczyna odskoczyła w przestrachu, jak gdyby wyczuła moje mordercze myśli, ale nie odsunęła ręki, stała niczym słup soli jedynie się trzęsąc. I właśnie wtedy to zrobiłem - podniosłem dłoń, aby po chwili uścisnąć jej rękę.

"Mnie również miło cię poznać. " - odparłem ze sztucznym uśmiechem, a Donka spojrzała na mnie zszokowana. Była tak wystraszona, że miała łzy w oczach i pojedyncze, mokre ślady na policzkach.

"Ah, widzisz? Mówiłem ci, że Doitsu jest w porządku." - powiedział Feliciano z satysfakcją, a następnie poklepał dziewczynę po plecach.

"T-Tak, masz rację..." - rzekła cyganka i uśmiechneła się lekko, tym razem w moją stronę. Poczułem obrzydzenie do samego siebie, to, co właśnie zrobiłem, było niegodne prawdziwego niemca. Że też sentyment zmusił mnie do czegoś takiego...

"Chcecie wejść? Zrobiłam ciasto cytrynowe, a babcia wkrótce powinna wrócić z targu, możecie na nią zaczekać u mnie. "- dodała i szeroko otworzyła drzwi chcąc nas zachęcić do wejścia do środka. My na szczęście wiedzieliśmy, że nie możemy poprzestać na jej propozycję.

"Naprawdę chcielibyśmy zostać na dłużej, ale mamy niewiele czasu. Doitsu chciał zobaczyć moje obrazy i ten... mogłabyś mi dać klucze do mieszkania?" - zapytał niepewnie, i zdawał się lekko zarumienić gdy wspomniał o powodzie naszej wizyty w kamienicy.

"Ah, oczywiście." - dziewczyna uśmiechneła się i weszła do środka, a gdy ponownie pojawiła się na klatce schodowej podała Włochowi klucze.
"Wkrótce będę wychodzić, więc zostaw klucze pod wycieraczką. I proszę, dbaj o siebie, nie daj się zabić... " - dodała i złapała mężczyzne za obie ręce, na co on pogładził ją po policzku aby za moment dać jej całusa w czoło.

"Nie martw się o mnie, zrobię wszystko, aby nie zginąć. " - powiedział Feliciano delikatnie, jednak dziewczyna nie wyglądała na przekonaną co do szczerości  jego słów, bo niepewnie zerknęła na mnie i podniosła głowę.

"Niemcu, jeśli mogę cię prosić..." - zaczęła drżącym głosem. "Wyglądasz na silnego i rozeznanego w tych sprawach, tymczasem mój narzeczony jest... sam pewnie wiesz jaki jest. Chciałabym cię poprosić, abyś się nim zajął." - powiedziała cicho acz stanowczo, i spojrzała mi w oczy. "Skoro jesteś jego przyjacielem, musi ci na nim zależeć. Dlatego proszę, dbaj o niego, bo choć Feliciano jest marzycielem i fajtłapą, to... kocham go, i nie chcę go stracić." - dodała i odsunęła się, zostawiając mnie w totalnym szoku. Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć, wobec czego tylko skinąłem głową w geście zgody.

Po rozmowie weszliśmy w końcu do mieszkania Feliciano, które, jak się okazało, mieściło się tuż na przeciwko mieszkania Donki. Przez chwilę zastanawiało mnie dlaczego to ona miała jego klucze, ale szybko zdałem sobie sprawę, że jemu one mogłyby się szybko zgubić, zwłaszcza gdyby taktycznie został wysłany na wojnę. Ten chłopak jednak miał łeb na karku.

Mieszkanie okazało się dość duże, bo czteropokojowe. Wąski korytarz rozpościerał się na lewo - gdzie znajdowała się kuchnia ze spiżarnią, na przód - gdzie mieściły się dwie równolegle sypialnie, oraz na prawo, gdzie był salon. Skierowaliśmy kroki do tego ostatniego, gdzie stał wspaniale wykonany fortepian. Feliciano aż zabłyszczały oczy na sam jego widok, od razu podszedł w jego stronę szybkim krokiem i podniósłszy klapę usiadł. Przez chwilę wpatrywał się w klawiaturę, aż w końcu zaczął grać.

Nie znam się na muzycę, ale to, co wychodziło spod jego rąk było wspaniałe, wprost zapierało dech w piersiach. Mimo, że grany przez niego utwór był przepiękny zdawałem się słyszeć go pierwszy raz w życiu. Zdziwił mnie ten fakt, przecież coś tak niezwykłego powinno być szeroko znane i grane na salonach (...).

Gdy tak słuchałem melodii granej na fortepianie i obserwowałem jak jego chude palce z gracją przeskakują po klawiszach, zauważyłem, że na końcu salonu znajdował się jeszcze jeden łuk prowadzący do oddzielnego pokoju. Bez wahania udałem się w tamtą stronę, i wtedy wprost oniemiałem, gdyż znalazłem się właśnie w pomieszczeniu w całości przyozdobionym różnorakimi dziełami sztuki, głównie obrazami. W pokoju znajdowała się sztalugę, nieduży regał, dwa krzesła, kilka roślin doniczkowych oraz farby i dekoracje do malowania martwej natury.

Poczułem się wtedy, niczym w galerii sztuki. Wokół mnie znajdowało się tyle wspaniałych dzieł, wprost nie wiedziałem czym cieszyć oko. Przyglądałem im się po kolei z takim skupieniem, że nawet nie zauważyłem, kiedy fortepian zamilkł.

"Podoba ci się?" - usłyszałem tuż obok siebie, na co niemal podskoczyłem - stał przy mnie Feliciano.

"Te obrazy są wspaniałe! Wszystkie są twoje?" - odparłem i przeszedłem się kilka kroków, podziwiając kolejne malunki.

"Nie, większość jest autorstwa dziadka, kilka także mojego brata. Te tutaj są moje." - Włoch podszedł do jednej ze ścian i wskazał dłonią rząd obrazów.

Stanąłem obok niego i podziwiałem dzieła które wyszły spod jego ręki. Na jednym z nich znajdowała się martwa natura, na drugim bawiące się w ogrodzie dzieci, na trzecim za to pomost i brzeg błękitnego morza. To wszystko było naprawdę wspaniałe, wprost niewiarygodne, że namalowała je osoba w podobnym wieku do mojego! Jego rodzina musiała być naprawdę utalentowana (...).

Gdy obejrzałem obrazy Feliciano przeszedłem do tych jego dziadka, i zatrzymałem wzrok na pięknej, jasnobrązowowłosej kobiecie o lekkim, dziecinnym uśmiechu. Przypominała w pewnym sensie Mone Lise, choć jeśli chodzi o cechy wyglądu ni jak jej nie przypominała, może po prostu od obydwu nie dało się oderwać wzroku.

"To moja matka." - powiedział Feliciano nagle. "Córka dziadka. Prawda, że piękna?"- zapytał uśmiechając się szeroko w stronę portretu, a następnie spojrzał na mnie.

"Tak, jest naprawdę niesamowita, mógłbym się w niej zakochać." - odparłem zgodnie z prawdą, gdyż kobieta z ilustracji naprawdę wpadła mi w oko. Gdybym spotkał taką na żywo, kto wie, może nawet zaprosiłbym ją na randkę?

"Jaka szkoda, że doczekała się tylko dwóch synów... " - dodał Feliciano jakby zawiedziony, ale szybko rozchmurzył się i podszedł do innego obrazu, na którym widniały dwie postacie siedzące przy stole na tle kwiecistego ogrodu.
"Nie przypomina ci to czegoś?" - zapytał zerkając na mnie z chytrym uśmiechem.

Przysunąłem się w jego stronę i przyjrzałem się obrazowi. Faktycznie, tamto miejsce wydawało mi się znajome, tylko skąd... no tak!

"To kawiarnia do której mnie zabrałeś." - odpowiedziałem z dumą, na co Włoch uśmiechnął się z zadowoleniem.

"Masz rację, masz rację. Cieszę się, że ją zapamiętałeś."

Pooglądałem jeszcze kilka obrazów, które, choć różniły się od siebie, zdawały się tworzyć pewną jednolitą całość. Na jednym z nich (autorstwa dziadka Feliciano) była mała dziewczynka o krótkich, brązowych włosach, która siedziała na łące i przytulała pieska, z czego wywnioskowałem, że musiał to być obraz przedstawiający matkę Włocha z dzieciństwa. Znów na innym była, zdawało mi się, ta sama dziewczynka, tylko w wieku nastoletnim, przedstawiona na kamienistej plaży. Ostatnim obrazem z podobną do niej kobietą była kompozycja z portu, gdzie osoba ta, już dorosła, stała w towarzystwie całkiem przystojnego mężczyzny.

"A to ojciec, ale tego pewnie się domyśliłeś." - powiedział Feliciano i stanął  koło mnie, aby również podziwiać dzieło.
"Wyglądają na bardzo miłych, nie sądzisz? Naprawdę wielka szkoda, że nie udało mi się ich poznać."

Słowa Włocha (jak i jego niezwykle swobodna postawa) bardzo mnie zdziwiły. Jak to nie poznał? Czy dlatego tak milczał i nic nie pisnął w temacie rodziny? Chociaż z drugiej strony mógł powiedzieć wprost jak się sprawy miały, to mogłoby wiele wyjaśnić.
I gdy już miałem go poprosić o jakieś wyjaśnienia, on sam wyszedł z inicjatywą i począł opowiadać, podczas gdy ja oglądałem kolejne dzieła sztuki.

"Rodzice wyjechali do Ameryki tuż po naszych narodzinach. Bali się o przyszłość we Włoszech, więc zdecydowali się na emigrację do bardziej stabilnego politycznie kraju. Nie mieli wiele oszczędności, a szukanie pracy i mieszkania wlekąc za sobą dwoje noworodków byłoby wyzwaniem, wobec czego, gdy mieliśmy dwa miesiące, pojechali sami, aby jako tako ułożyć sobie życie na miejscu. Mieli po nas wrócić najwyżej za kilka miesięcy, a do tego czasu miał się nami opiekować dziadek, ale..." - chłopak przerwał na chwilę i uśmiechnął się smutno do portretu z portu. "Miesiące mijały, nastała jesień, potem zima, a z Ameryki brak było jakichkolwiek wieści, choćby jednego listu... Dziadek czekał, ale rodzice jakby zapadli się pod ziemię. W rok po ich wyjeździe oddał nas do adopcji, bo nie był już najmłodszy, a wychowanie dwojga rozbrykanych dzieciaków nie mogło być łatwe. Na domiar złego zaczynał chorować i czuł się coraz gorzej, więc, choć z ciężkim sercem, oddał nas innej rodzinie... " - powiedział i odwrócił się w moją stronę z kwaśnym grymasem.
"Niemniej, moje dzieciństwo było fantastyczne! Kto wie, czy byłbym równie szczęśliwy żyjąc w biedzie z biologicznymi rodzicami w Ameryce?"

Nastała cisza, która aż dzwoniła mi w uszach. Patrzyłem zaskoczony na jego lekki, trochę wymuszony uśmiech, i nie miałem pojęcia jak zamknąć zaczęty przez niego temat. Było tyle niedopowiedzeń i niewiadomych, a dopytywanie się nie należało do taktownych.

"Czyli że... zostałeś porzucony?"- zapytałem chcąc się upewnić, czy aby nie zrozumiałem czegoś opacznie.

"Cóż, istnieje duża szansa, że ojciec i matka zginęli na morzu. Podobno w okresie ich wyjazdu zatonął jakiś włoski okręt zmierzający do USA. Co prawda dziadek sprawdził ten trop i nie znalazł ich w rejestrze pasażerów, ale biorąc pod uwagę ograniczony budżet nie jest niemożliwe, że płynęli na gapę."

Po słowach Włocha ponownie nastała cisza. Feliciano nie wyglądał na wyjątkowo smutnego czy poruszonego, w końcu, jak sam stwierdził, nawet nie poznał swoich rodziców, w związku z czym nie mógł za nimi tęsknić.

Ja jednak nie wiedziałem jak się zachować. To wszystko było tak... dziwne? Nietypowe? A może niespodziewane? Cóż, konkluzja była jedna - nie umiem pocieszać ludzi. Nie miałem kompletnie pojęcia co zrobić, więc... podszedłem w jego stronę i przytuliłem go, od tak, po prostu. Mocno objąłem go od góry, na co on objął mnie w pasie. Poczułem wtedy jego szybkie, na wskroś przenikliwe bicie serca, oraz przyspieszony oddech.

Wtedy to wydawało mi się właściwe, lecz teraz nie zrobiłbym czegoś takiego. Już po chwili poczułem wstyd, a ten nasilił się, gdy odsunąłem się i zauważyłem szok i lekkie rumieńce (pewnie spowodowane zażenowaniem) na twarzy Feliciano. Tak, już teraz wiem że jest to coś, czego będę długo żałował.

W każdym razie całe zajście jakoś rozeszło się po kościach, a ja oglądałem obrazy jeszcze przez kilka następnych minut. Zauważyłem wtedy niewielkie płótno przedstawiające dwóch małych chłopców i dowiedziałem się, że Włoch, owszem, ma starszego brata, ale brata bliźniaka! Teraz już wszystko grało, mogłem spać spokojnie.

Wkrótce musieliśmy wracać do obozu, co uczyniliśmy. Feliciano nie zastał w sąsiednim mieszkaniu jego ukochanej, wobec czego, tak, jak ta prosiła, zostawił klucz pod wycieraczką.

Gdy szliśmy przez miasto słońce już zachodziło, sam nie wiedziałem kiedy upłynęło tyle czasu. Zastanawiałem się czy nie zostaniemy zbesztani za nasz późny powrót, ale na szczęście nikt nas nawet nie zauważył, wszyscy byli na to zbyt zmęczeni.

Tak właśnie upłynął nam kolejny dzień. Choć nie był produktywny, cieszę się, że spędziłem go w ten sposób, w końcu mogłem dowiedzieć się o Feliciano czegoś więcej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro