rozdział drugi
Nazajutrz przyszedł koszmar. Snuł się powoli wąskim korytarzem, zaglądając do każdego z pokoi. Szukał historii, którą będzie mógł posiąść i zmienić w mrok.
Klara spodziewała się, że prędzej czy później coś się stanie. Niepokój zagnieździł się w jej duszy po śmierci ojca i nie puszczał.
Właśnie dlatego słysząc podniesiony głos macochy, natychmiast przytuliła się do ściany najmocniej, jak potrafiła. Chciała się z nią zlać, stać niewidzialna. Gdyby się wycofała, usłyszano by jej kroki. Dlatego mogła jedynie stać, jak skazaniec czekający na wyrok i mieć nadzieję, że tym razem nic złego się nie stanie.
Ostatnio poznała, czym jest gniew tej kobiety. Mimo woli spojrzała w dół, na swoje ciało. Pod starannie dobraną sukienką kryły się siniaki i powoli gojące rany.
Przełknęła ślinę, wytężając słuch.
Mowa była o pieniądzach, których coraz częściej zaczynało brakować.
I o wielu innych problemach, jakie przyszły wraz ze śmiercią pana domu.
Klara wiedziała już, że nie będzie łatwo.
Nagle ktoś gwałtownie otworzył drzwi i dziewczyna jeszcze mocniej docisnęła plecy do zimnych murów.
- To ty! – wrzasnęła Eleonora. – Matko, ona cały czas tu stała!
- To nieprawda – zaprzeczyła natychmiast Klara, lecz na nic się to zdało. Macocha wybiegła z pokoju, nim jej pasierbica zdążyła uciec i chwyciła ją ze złością za rękę. Mocno, na tyle, by zostawić na skórze ślad.
- Ty – niemal splunęła – jesteś tu największym utrapieniem. Jesz nasze jedzenie, mieszkasz pod naszym dachem, będąc nikim więcej jak cholernym bękartem!
Popchnęła ją na ścianę, a Klara osunęła się po niej, nie mając więcej siły.
Czy to właśnie teraz miała przyjść po nią śmierć?
- Czekałam na ten moment od bardzo dawna – kobieta pochyliła się nad nią ze złośliwym uśmiechem. – Za każdym razem, gdy on mówił, że masz jej oczy. Za każdym razem, gdy cię przytulał i mówił, że jesteś jego. Moje córeczki nigdy nie mogły liczyć na tyle miłości z jego strony, nawet ta rodzona. Tymczasem ty, pokrako... Nie powinno cię tu być. Nie powinnaś się nigdy urodzić. Jesteś obrzydliwym pasożytem, ot, co.
Kopnęła ją w żebra, aż Klara jęknęła.
Kazała jej wstać i siłą pociągnęła na dół, po eleganckich schodach.
Popchnęła dziewczynę na ścianę, a ta, nim nadeszła kolejna, zupełnie nowa fala bólu, zdążyła jeszcze pomyśleć, że macocha pomyślała nawet o tym, by dokończyć dzieła za wysokim murem odgradzającym ich posiadłość od sąsiadów, by tamci nie widzieli, co też się tu dzieje.
Wypchnięto ją na dwór, pod krzaki.
Zamknęła oczy i próbowała się skulić, ale to niewiele dawało.
Kopały ją i biły, obie. Macocha z nienawiścią i obrzydzeniem wymalowanym na twarzy, Eleonora dlatego, że zawsze robiła to, co matka.
Sary nie było w domu, nie widziała tego wszystko.
Jak dobrze, przemknęło jej przez myśl.
Żałowała, że nie uciekła razem z nią. Młodsza z dziewcząt nie była jeszcze tak zepsuta.
Tyle, że tutaj Sara miała dach nad głową i jedzenie zawsze na czas.
Ją kochano.
- Powinnaś już dawno zdechnąć – splunęła kobieta. – Przez te wszystkie lata... - kopnięcie – czekałam tylko, aż on zrozumie, jakim jesteś nieszczęściem.
W końcu, po nieskończoności wypełnionej bólem, odeszła. Widziała, że dziewczyna przestała się ruszać. Może założyła, że już nie żyje, albo zostawiła ją na śmierć.
Lecz Klara przeżyła.
Gdy tamte odeszły, zmęczona uniosła się na ramionach i splunęła krwią.
- Mamo - szepnęła gdzieś w przestrzeń. Dawniej wszędzie czuła jej obecność, we wszelkim stworzeniu. Widziała ją w wiosennych kwiatach, śpiewie ptaków i dzikich zwierzętach.
Ponad wszystko jednak w tańczących na wietrze liściach, które zdarzało jej się niegdyś zbierać i zachowywać w starym, rzeźbionym pudełku, jakby były fragmentami duszy zmarłej i w przyszłości uda jej się je poskładać, o ile będzie mieć ich wystarczająco wiele.
Teraz Klara szukała w resztce opadłych, rozmokniętych liści samej siebie.
Nie mogła się poddać.
Nie, skoro dawniej zawsze wstawała. Po każdym upadku, każdej obeldze, każdej ranie i uderzeniu. Tym razem, pomyślała z mocą, nie będzie inaczej. Dasz radę, no już. Wstawaj, wstawaj prędko, może nie zaboli aż tak mocno, może nic złamałaś, a nuż się uda i przeżyjesz.
Tylko gdzie mogła iść? Dokąd się udać, jeśli wszyscy pozamykali drzwi?
***
Ledwo żyjąc uznała, że najlepiej będzie udać się do Kolekcjonera. Tajemniczy mężczyzna nadal napawał ją osobliwym niepokojem, lecz jednocześnie pozostał jedyną osobą, do jakiej mogła się jeszcze zwrócić. Dlatego podjęła wędrówkę, wyczerpana i obolała do granic możliwości, a jej oddech na zimnym powietrzu zamieniał się w parę.
Całe szczęście wiedziała, gdzie mieszka i miała nadzieję tam dotrzeć.
Szła, trzymając się płotów. Ludzie nie zwracali na nią uwagi, pogrążeni w rozmowach i gwarze, zajęci swoim codziennym życiem. Spora część oddawała się pracy.
Mimo to mogli ją zauważyć, gdyby tylko chcieli. Parę razy dostrzegła, że ten czy ów odwraca wzrok, jakby nie chciał, by ktokolwiek powiązał go z nią, nędzną istotą.
W pewnym momencie spojrzała w prawo, bo coś przykuło jej uwagę. Chociaż rzadko wychodziła z domu, a jeszcze rzadziej odwiedzała te strony, była pewna, iż ów budynek obok od lat stoi pusty. Tymczasem najwyraźniej mieścił się tam zakład zegarmistrza.
Klara, dziwnie zaciekawiona, podeszła do okna i przyłożyła twarz do szyby. W środku pełno było najróżniejszych zegarów, zarówno małych jak i dużych, bardzo starych i nowszych, osobliwych i zwyczajnych. Pośrodku znajdowała się lada, a za nią stał człowiek, którego już kiedyś widziała.
To ten, co odwiedził ich tuż przed śmiercią ojca. Stał pochylony, skupiony najwyraźniej nad skomplikowanym mechanizmem. Zmarszczył brwi i przez moment przypominał jakąś pokraczną figurę wyrzeźbioną przez kogoś, kogo coś dręczyło. Widziała bowiem w jego postawie pewien głęboki smutek, zadumę, może niewyjaśnioną nostalgię dopadającą ludzi co jakiś czas. On jednak był jakby bardziej, jakby odczuwał to tak mocno, że opanowało całe jego jestestwo.
Mimo, iż podeszła całkiem blisko, zdawał się jej nie widzieć, a ona nie weszła, ponieważ odciągała ją jakaś moc, której nie bardzo rozumiała. Nie walczyła jednak z tym uczuciem, zamiast tego wytężyła wszystkie siły i ruszyła dalej.
***
Przystanęła na chodniku przed domkiem Kolekcjonera, chuchając jeszcze w zmarznięte dłonie. Na drzwiach prowadzących do jego pracowni wisiała kartka. Informowała ona o nieobecności właściciela. Załamana dziewczyna zwinęła się w kłębek, opierając o stary, przerdzewiały płot i zaszlochała głośno, pewna swego końca. Mogła, oczywiście, szukać dalej. Być może w końcu udałoby jej się znaleźć pomoc, jednak opuściła ją wszelka nadzieja i widziała już oczyma wyobraźni, jak zabierają nazajutrz jej martwe ciało. Któż ją tutaj znajdzie? Zapewne ludzie z wyższych sfer, którzy wyszli z przedstawienia i zabłądzili, lub z jakiegoś dziwnego powodu znaleźli się tu celowo. Może nie tylko ona miała interes do Kolekcjonera.
Westchnęła ciężko, zamknęła oczy i trwała tak, dopóki nie zrobiło się zbyt zimno, by mogła dłużej to ignorować. Wcześniej tego dnia znalazła pudełko z zapałkami, toteż przypomniawszy sobie baśń o dziecku, które w ten sposób się ogrzewało, potarła jedną z nich o karton i już po chwili tańczył przed nią płomyk.
Zapatrzyła się w niego jak zahipnotyzowana, jakby był jedynym, co oprócz niej istniało na świecie. Jakby przynosił dobrą nowinę i okazał się wybawicielem. Niewielkie dawał ciepło, właściwie wcale nie odczuła różnicy, mimo to patrzyła wciąż z zachwytem w ognik, a przez głowę przelatywało tysiące myśli.
W takim stanie, w połowie żywą, w połowie martwą, znalazł ją nie kto inny jak sam Kolekcjoner, powracający ze sprawunków.
- Ach – zaczął, rozkoszując się wypowiedzianymi słowami. – A kogo my tu mamy?
Klara, zbyt zmęczona, by odpowiedzieć, a przebudzona z lekkiego snu, zmrużyła oczy w świetle lamp ulicznych.
Uniosła głowę.
Próbowała coś powiedzieć, ale język zanadto jej się plątał.
- Powoli czas już na ciebie – rzekł Kolekcjoner spokojnie, może nawet wesołym tonem, jakby opowiadał właśnie dobry żart, po czym roześmiał się jeszcze i dodał: - Zaczekaj, pójdę na chwilę do domu i wrócę tutaj.
- Czy mogłabym... - zaczęła z wysiłkiem.
- Dołączyć do mnie? – potarł brodę w udawanym zamyśleniu. – Ależ nie, to oczywiste! Nie teraz. Lecz za chwilę... Ach, za moment stanie się to możliwe!
Nie czekając na nic więcej, ruszył szybkim krokiem w stronę drzwi, mrucząc coś pod nosem.
Klara znów została sama, ale nie na długo. Bowiem po kilku minutach, strasznych minutach, gdy odzyskana nadzieja na nowo w niej umarła, pojawiła się przed nią jakaś postać.
Był to nieznany jej mężczyzna. Na tyle charakterystyczny, iż zapamiętałaby go z całą pewnością. Mimo to pochylał się nad nią z troską, której się po nim nie spodziewała, a wyraz jego twarzy złagodniał.
Zanim odezwał się po raz pierwszy, miała kilka sekund, by pobieżnie mu się przyjrzeć. Miał jasne włosy, bladą skórę i oczy, w których oprócz ciepła ujrzała też skrywany mrok. Gdy zobaczył, że na niego patrzy, spuścił wzrok. Mimo to nadal była w nim pewność tego, co robi. Znalazł się tutaj nie bez powodu.
Wyciągnął w jej stronę dłoń o długich, szczupłych palcach pianisty.
- Czy zechce iść panienka ze mną?
Nie miała czasu na odpowiedź, nawet gdyby wiedziała, co powie. Z domu wybiegł zdyszany Kolekcjoner. Dotychczas nie widziała go jeszcze w takim stanie. Zawsze pełen elegancji i spokoju, tym razem był wzburzony.
- Nic tu po tobie – syknął w stronę tajemniczego mężczyzny, po czym zwrócił się do dziewczyny: - Przyniosłem ci coś.
Zniknęło: „panienko", nie była już dla niego kimś, o kogo zaufanie i szacunek warto się starać.
Teraz, pomyślała, coś się nieodwracalnie zmieniło. Zaczął traktować mnie zupełnie inaczej.
Położył koło niej nie jedzenie, nie koc, a kawałek papieru. Klara pełna niepokoju sięgnęła w jego stronę i rozpoznała swój podpis pod długim, przeczytanym niegdyś jedynie pobieżnie tekstem.
- Co to znaczy? – spytała z lękiem. Zaczynała rozumieć, do czego wszystko zmierza i czym w istocie jest ów pergamin, który ciążył jej teraz w dłoniach i duszy.
Kolekcjoner wyszczerzył zęby.
- Jak to, nie wiesz? Przecież zobowiązałaś się dla mnie tańczyć.
Drugi z mężczyzn przykucnął i chyba chciał złapać ją za rękę, lecz w ostatniej chwili zrezygnował.
- Niech panienka z nim nie idzie – szepnął.
- Muszę – spojrzała mu prosto w oczy i zobaczyła w nich smutek.
- Dobrze wiesz, że jeśli ktoś podpisze...
Mężczyzna podniósł z ziemi kartkę, którą Klara chwilę wcześniej odłożyła i czytał ze zmarszczonym czołem, w pełnym skupieniu, stając się zapewne coś wychwycić, czego ona nie miała sił tam dostrzec. Rozumiał więcej z całej sytuacji, można było poznać, iż obaj znają się dobrze, choć nie lubią.
- Pójdę – rzekła z mocą, chcąc tylko przeżyć. Wiedziała, że śmierć nadchodzi wielkimi krokami i za wszelką cenę pragnęła jej się wyślizgnąć. Czując już coś dziwnego w środku, bliskość świata obok, próbowała uciec, by wrócić jeszcze, przynajmniej na jakiś czas, do świata żywych. Nie obchodziła jej cena, którą przyjdzie zapłacić.
W ten oto sposób kolekcja starego, niepozornego mężczyzny powiększyła się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro