Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. Napięcie

 — Dramatyzujesz, Pans.

Delikatny głos Rune uspokajał wciąż zirytowaną do granic możliwości Ślizgonkę. Ta z kolei szybko na niego spojrzała, zaraz po tym z cichym prychnięciem wracając do przewracania stron od podręcznika. Nerwowo wystukiwała palcami nieznany nikomu rytm, za co zdążyła przyłapać dwie uczennice, zawistnie się jej przypatrujące.

— Łatwo ci mówić, wielki bohaterze. — Parkinson podświadomie sięgnęła po temat, którego Fearghas nie potrafił kontynuować zarówno przez zawstydzenie, jak i przez obrzydzenie wobec określenia, jakim został okrzyknięty. — Chyba że nie wiem o czymś i zarówno zauroczyłeś się w kimś innej orientacji lata temu, jak i dręczyłeś tę osobę, będąc po prostu śmieciem...

— Nietolerancja była ci wpajana od dziecka. Tak jak poczucie odpowiedzialności za kontynuację rodu i chorą potrzebę spełnienia wymagań pomimo widocznego braku chęci. — Rune z troską wpatrywał się w przyjaciółkę, której widocznie nadszarpnięte nerwy musiały podnieść poziom goryczy w czarze, po czym ją przelać.

— Ale zaklęcia i każde pogardliwe słowo, były wymawiane z własnej, nieprzymuszonej woli.

— Chęci dopasowania się do reszty. — Sprostował, wiedząc doskonale, jak wyglądają grupy społeczne niezależnie od przedziału wiekowego. Zawsze istniały podziały, a pomiędzy grupami występowały spięcia. Ledwo zauważalne, ale i te niekontrolowane, krwawe.

— Nazywaj to jak chcesz. Bycie nietolerancyjnym gównem nie ma usprawiedliwienia. — Wolną ręką przeczesała opadające na oczy włosy, wydychając powoli powietrze. Ciśnienie zdawało się opuszczać jej głowę, a ciężar każdy mięsień. Ukradkiem spojrzała na Puchona, nie potrafiąc zmusić się do podziękowania mu za cierpliwość, jak i brak uderzenia czymś ciężkim w głowę, co najprawdopodobniej zrobiłaby Lily, chcąc pomóc. — W dodatku, mamy setki lasek w szkole, a poza nią tysiące - ba! - miliony łatwiejszych celów. Ale mi musiała strzelić do głowy Hermiona Wszystkowiedząca Granger. — Skrzywiła się widocznie, zmuszając się resztkami sił, aby nie spojrzeć na siedzącą po drugiej stronie sali Gryfonkę, kryjącą się za stertą książek.

— No cóż, nigdy nie byłaś dobra w okazywanie uczuć. — Chłopak uśmiechnął się tylko połową ust, zaraz po tym wracając do studiowania zachowania młodych testrali. Nie musiał podnosić głowy, aby wiedzieć, że Parkinson przygryzła wargę, a jej policzki pokryły się ostrym różem. Wciąż szalenie wstydziła się swoich przygód z miłością, które lekko mówiąc, zawsze kończyły się porażką.

Nawet jeżeli chłopak czy facet chciał ciągnąć relację i flirty, ona nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Brzydziła się ich dłoni, spojrzeń i myślami - wszystkie były obrzydliwe, brudne. Niemal tak zbrukane i zdające się dławić kobietę, jak wypowiadane słowa. Oczywiście, gdy miała trzynaście lat i zaczęła z polecenia matki biegać za Draco była jedynie gówniarą niewiedzącą, co robi. Jednak wraz z upływem lat, a szczególnie powrotem Czarnego Pana, wiele spraw zmieniło swój bieg.

Dobra partia była wszystkim.

Takim sposobem poznała wielu mężczyzn w wieku czterdziestu lat, czy nawet więcej. Nie chciała myśleć o tym, co miało miejsce na bankietach, w ogrodach. W zamkniętych pokojach. Zacisnęła powieki, wymazując sprzed oczu pełne łaknienia spojrzenia niektórych czystokrwistych, gotowych zrobić wszystko, aby nawet siłą stać się przyszłą głową rodziny Parkinson.

— Myślisz, że ci odpuści? — Rune niespiesznie uniósł brodę, zabawnie mrużąc przy tym brwi.

— Kto? Granger? Nie. Zdecydowanie nie, jest zbyt uparta i zacietrzewiona w swoim przekonaniu o tym, jak wielkoduszna nie jest, nie nasyłając na nas więcej osób. Chociaż, jak informacja rozejdzie się po szkole, że ta mopsowata i okrutna Parkinson walczyła z cudowną Granger, sprawy mogą się zmienić. — Pansy westchnęła ciężko, podpierając twarz na dłoni. Przydługie paznokcie wbiła w skórę, jednocześnie sunąc zmęczonym wzrokiem po całej bibliotece.

— Rozumiem, że masz w głowie Hermionę i cieszę się z twojej fazy otwarcia uczuć na ludzi wokół, ale nie mówiłem o niej. — Fearghas zaśmiał się serdecznie, zmuszony niemal od razu się uciszyć, przez ostre spojrzenie Krukonki ze stolika obok. Błysnął jasnymi zębami, sunąc palcami po roztrzepanych włosach, zdających się jeszcze jaśniejszych niż zwykle. — Gryfonki ci się pomyliły, Pans. Miałem na myśli McGonagall. Raczej nie będzie zadowolona z eseju o transmutacji czystego srebra, stworzonego na podstawie... — uniósł opasły tom z jednej strony, dusząc kolejną salwę śmiechu — księgi o eliksirach zapomnienia. Do tego czytanej do góry nogami.

Parkinson z początku nie zrozumiała, o co chodzi jej przyjacielowi, jednak po spojrzeniu na odwrócone rysunki fiolek i składników nie pozostało jej nic innego, jak tylko załamanie się nad samą sobą. Przyłożyła obie dłonie do twarzy, nienaturalnie ją rozciągając zaraz po tym. Nie miała głowy do nauki, a przecież dopiero zaczęła powtarzać siódmy rok. W teorii miała materiał w małym palcu, ale gdyby ktoś w aktualnym stanie zapytał ją o eliksir polepszający samopoczucie, poleciłaby eliksir Żywej Śmierci. W dużych ilościach.

— Ja pierdole, czy ten dzień może się skończyć?

Wyjęczała po części sama do siebie, po części do Rune, ale też do samego Merlina, mogąc jedynie żywić nadzieję, że z odrobiną jego pomocy uda jej się dotrzeć do lochów i skończyć we własnym łóżku. Po wydarzeniach z całego dnia wątpiła, aby nawet Krwawy Baron się nie przestraszył Królowej Slytherinu w pełnym blasku i chwale. Jednak zanim zdążyła wprowadzić swój plan w życie i zacząć przekonywać Puchona do polowania na duchy, zamiast nużącej nauki, drzwi do sali otworzyły się z hukiem, a przez nie wpadła osoba, której Ślizgonka najmniej się spodziewała. I to bynajmniej nie przez jej głupotę i awersję do nauki, a randkę z Blaisem Zabinim, na której właśnie Ruda powinna być.

Pansy niemal natychmiast wywnioskowała, że coś jest nie tak. Dziewczyna dopadła do Hermiony, a nawet z takiej odległości, można było zobaczyć złość wymalowaną na jej twarzy, odznaczającą się czerwoną barwą. Gryfonka dopadła do przyjaciółki, zaczynając swój wywód, z którego Parkinson nie potrafiła nic zrozumieć. Słowa zlewały się w całość, a niektóre były wymawiane z taką złością przez gardło, że ledwo dało się je zrozumieć.

Zerknęła na Rune, który ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się aferze, najpewniej zastanawiając się, czy jako Prefekt musi wykonać swoją powinność, a także, czy Hermiona nie wydłubie mu oczu za odjęcie punktów. Zanim jednak Pansy zdołała wstać, aby ruszyć Prefekt Gryffindoru na odsiecz, a Puchon zdołał odzyskać rezon, bibliotekarka wkroczyła na pole bitwy, zarządzając natychmiastową ciszę. Irma przez chwilę mierzyła się spojrzeniami z młodszą z Gryfonek, zanim ta odpuściła sobie i jedynie rzucając przekleństwem pod nosem, skierowała do wyjścia.

Drzwi zamknęły się z cichym trzaśnięciem, przez co Pince zmrużyła oczy, najpewniej obiecując sobie odjąć domowi Godryka przynajmniej piętnaście punktów - za irytowanie i zakłócanie rutynowego dnia.

— Idź za nią. — Fearghas gwałtownie podniósł się od stolika, nie dając tym samym Pansy czasu na protest. — Spróbuję dowiedzieć się czegoś od Hermiony i zgarnę twój esej. Podrzucę ci później z poprawkami. — Uśmiechnął się lekko, nie musząc zaglądać do pergaminu, aby wiedzieć, że bez jego pomocy, nowa dyrektorka Hogwartu może mieć problemy z sercem.

Parkinson z początku otworzyła usta, jednak ostatecznie zamknęła je, przewracając przy tym oczami. Wiedziała, że jego rozumowanie miało sens, znał się z Granger i gdyby nie jego przyjaźń ze Ślizgonami i zadziwiająco bliska relacja ze Stianem, mógłby zastępować Gryfonce Weasley'a. Chociaż byłby jego wersją z większą ilością szarych komórek i mniejszym poziomem chamstwa. Za to ona? Królowa Slytherinu mogła dogadać się jedynie z jedną lwicą i bynajmniej nie była nią ta, do której nie miała odwagi podejść, aby samej zagadać.

Głównie przez to Pansy wypadła na korytarz, dzięki czemu zdołała dostrzec znikające za zakrętem, rude włosy. Chwilę zajęło jej dogonienie najmłodszej Weasley, za co mogła obwiniać jedynie siebie i swój brak kondycji, na którą z kolei Gin nie mogła narzekać. Treningi Quidditcha wróciły na stałe do grafików niektórych uczniów, a zapowiedź pierwszego meczu w sezonie majaczyła na horyzoncie. Parkinson jednak się nad tym nie rozwodziła zbytecznie; Malfoy wycofał się z drużyny, a zarówno komentatorzy, jak i członkowie składów zmienili się na tyle, że mało ją obchodziły wyniki. Ponad wszystkim wciąż była zdania, że prawdziwe igrzyska już się zaczęły, na korytarzach Hogwartu, i nikomu się nie spieszyło, aby ograniczyć je jedynie do boiska.

W końcu tam nie dało się grupowo napaść na jednego Ślizgona.

— Kogo dziś mordujemy? — Pansy złapała Ginny za ramię, w końcu do niej dopadając. Ukrywała ciężki oddech i starała nie pogrążyć się na oczach losowych uczniów, jednak miernie jej to wychodziło, przez co zdecydowała się zaciągnąć znajomą w stronę bardziej odludnionego zaułka. Posłała pełny wyższości wzrok młodszym uczennicom, zajmującym jeden z parapetów, przez co uciekły w popłochu.

Były same i tylko dzięki temu Pansy mogła mieć nadzieję, że Weasley zdecyduje się otworzyć i w ramach wyzbycia agresji, opowiedzieć jej genezę dramy. Hermiona robiła w końcu wiele rzeczy, przez które Parkinson wielokrotnie zgrzytała zębami, zaciskając palce na różdżce. Mimo wszystko Blaise, będący najczęściej ofiarą niesprawiedliwych ocen, powstrzymywał ją. Lily dla sportu wdawała się w niepotrzebne kłótnie z Prefekt, a przynajmniej tak długo, jak nie dostawała groźby szlabanu, od którego była ratowana najczęściej przez Malfoya. Jednak Ginny zawsze pozostawała bezstronna, nawet zadziwiająco spokojna, nie chcąc eskalować konfliktu.

Do tego wieczoru.

— No gadaj. — Ślizgonka usiadła na chłodnym parapecie, ignorując pojawiającą się spódnicę. — I tak Hogwart obiegnie to rana masa plotek i bajeczek. Po wzroku jednej z Puchonek na dźwięk nazwiska Blaise'a sądzę, że może powstać nawet jakaś miłosna afera w stylu Granger x Zabini. — Uniosła delikatnie kącik ust, śledząc chodzącą wzdłuż korytarza Ginny. Złość wręcz w niej buzowała, co dało się zobaczyć na pierwszy rzut oka.

— Wiedziałaś? — Krótkie pytanie zbiło Pansy z tropu, przez co zmarszczyła brwi, przekrzywiając lekko głowę.

— Jedyne co wiem, to to, że miałaś mieć całuśną — zaraz po tych słowach udała, że odbija się jej jedzenie — randkę z moim przygłupim przyjacielem. Jeżeli coś zjebał, to nie mam z tym nic wspólnego...

— Nie o to chodzi. — Weasley niemal warknęła, w końcu stając przed kumpelą. Założyła ręce na biodra, postukując lekko butem w posadzkę. — Nie wiem na kogo jestem wkurwiona.

— Nic nowego, lwiczko.

Krótkie spojrzenie starczyło, aby Pansy spoważniała, a resztka chęci na żarty bezpowrotnie się ulotniła.

— Eriko od dłuższego czasu chodziła za mną i za Blaisem, myślałam, że to zbieg okoliczności i po prostu się z nim nie lubi. — Parkinson w zrozumieniu pokiwała głową, szukając w myślach rozwiązania problemu. — Jednak okazało się, że Kincaid łaziła za nim tylko po to, aby go poniżać na każdym kroku i wypominać rzeczy, których nawet nie był świadkiem. A on nic mi o tym nie powiedział! Ha! — Wyrzuciła ręce nad głowę, ponownie zaczynając się kręcić, wyraźnie nie mogąc poradzić sobie z nadmiarem adrenaliny. — A on? Nic nie robił, bo bał się, że zepsuje moją przyjaźń z Hermioną. To powinna być ostatnia rzecz, która go interesuje!

— Wiesz, Gin...

— Czekaj, to nie koniec! — Nastolatka zaśmiała się nerwowo, obracając na pięcie. — Bał się tego, że oskarżę o wszystko Hermionę i wina spadnie na nią. Okazuje się też, że dużo osób wyśmiewa go za nasz związek, a on o niczym mi nie mówił! Bo się bał!

— Rozumiem go. — Pansy powiedziała dosadnie, choć te słowa z trudem przeszły jej przez gardło. — Nie chce pogłębiać konfliktu, który i tak szaleje. Do tego każdy wie, jak bliska jesteś Hermionie... — Spojrzała w bok, próbując uniknąć oczu Gryfonki. Z trudem przełknęła ślinę, starając się nie zawahać. — No i sama wiesz, jak to wszystko wygląda, Blaise woli, żeby on był na koniec dnia tym złym, brutalnym synem Śmierciożercy. Nie wybaczyłby sobie, gdybyś dalej była nazywana Zdrajcą Krwi i domu przez dawnych popleczników. Tak jest mu łatwiej.

Zapanowała cisza, w której Parkinson słyszała jedynie własne myśli i ciężki oddech. Nie lubiła tego, czuła się zupełnie, jakby jej istnienie ciążyło światowi i było błędem, jedynie wypadkową. Ześlizgnęła się więc z zimnej powierzchni, prostując materiał. Dowiedziała się czego chciała, powiedziała za dużo i nie widziała celu w trwaniu w stanie co najmniej otępienia.

— Tyle że ja nie oskarżam o to wszystko Hermiony, Pans.

Cichy głos Ginny sprawił, że Ślizgonka zatrzymała się, odwracając przez ramię. W końcu odważyła się spojrzeć Gryfonce w oczy, przez co jej ciało przebiegły dreszcze.

— A więc kogo?

Weasley uśmiechnęła się, spoglądając na Pansy z politowaniem. Zupełnie jakby odpowiedź była najprostsza na świecie i każdy zdawał sobie z niej sprawę. Mogła oskarżać tylko jedną osobę, tą wszystkiemu winną. Nie mającą odwagi do powiedzenia nie i stawienia czoła krzywdzącym określeniom.

— Siebie.

🌻🌻🌻

Pansy z irytacją naciągnęła za długie rękawy na chłodne dłonie. Założyła ręce na piersi, starając się zapomnieć o tym, że po raz kolejny przywłaszczyła sobie jeden z za dużych swetrów Notta. Czarny golf delikatnie drapał w gardło, jednak nie miała nic przeciwko temu zabiegowi. Wolała użerać się z własną irytacją w towarzystwie duchów i gwiazd, niż bandy clownów w Pokoju Wspólnym.

Tak jak podejrzewała, wraz z przybyciem Rune, kilka osób od razu zainteresowało się terminem pierwszej imprezy, jaką mieli organizować uczniowie Helgi. Fearghas nie miał też za dużo spokoju ze względu na Lily, która jakimś cudem zaciągnęła go do Malfoya i pilnowała, aby ten drugi nie zrobił krzywdy Puchonowi. Przy tym wszystkim Parkinson mogła jedynie chwycić się za głowę, orientując, jak bardzo znienawidziła gwar, możliwe, iż czynnikiem generującym buchającą w niej złość był też nieobecny Blaise i Theodor, któremu zebrało się na rozmowy o połączeniach między antycznymi rodami i tym, jakie przedmioty były przekazywane wraz z posagiem.

Pansy zwyczajnie miała dość tematów Czystokrwistych, a każde słowo niemal wylewało jej się z gardła, przypominając odruchy wymiotne, aniżeli prawdziwe odpowiedzi. Dlatego też doskonale zdając sobie sprawę ze zbliżającej się ciszy nocnej, wyszła z Dormitorium i skierowała w jedyne miejsce, mogące jej zapewnić choćby chwilę wolności. Oddech przed nową dobą był jej nie tyle potrzebny dla zdrowia psychicznego, ale dla zregenerowania cierpliwości i oczyszczenia umysłu z niechcianych myśli i słów.

Wszystkie cisnące się na usta szlamy wypalały je od środka, a duszone w gardle groźby, wypełniały je, trafiając jedynie do Ślizgonki. Tylko ona wiedziała, jak wielu klątw dziennie nie wymawia i to nie tylko przez szkolny regulamin, ale złożoną samej sobie obietnicę. Mogła być Parkinson, ale przede wszystkim miała pozostać Pansy. Tą nowo wykreowaną, nie tak zawistną i wcale nie przegniłą przez uprzedzenia i sposób pojmowania świata, w którym mógł żyć każdy.

Niczym istota cienia, sunęła po schodach Wieży Astronomicznej. Ze spokojem spoglądała przez niewielkie okna, próbując nie myśleć o tym, ile osób musiało biec kroczoną przez nią ścieżką zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Uciekać, walcząc o życie. Unikać okrutnych klątw, gdy mogli liczyć, że najszybszą i najmniej bolesną z nich wszystkich będzie sama Avada.

Ile osób uciekało na twój widok?

Zacisnęła powieki na chwilę, wyrzucając z głowy niechciany głos. Ponownie je wszystkie zablokowała, nie mając czasu na zamartwianie się. Nie musiała odpowiadać na pytania sumienia, doskonale je znała i tyle jej starczyło. Gorzej było, gdy rozbrzmiewały słowa rodziny i krótkie odpowiedzi innych osób, rzadko będących nią. W końcu nieczęsto zdarzało się jej mieć prawo głosu. Do czasu, gdy trzymające ją w miejscu traumy i oczekiwania zniknęły.

Do czasu morderstwa Lincolna.

Rzucając cicho Alohomorę, wstąpiła na najwyższe i w części otwarte pomieszczenie, z którego mogła ze spokojem obserwować cały horyzont. W czasie wojny Wieża została dość poważnie uszkodzona, przez co jej przebudowa zajęła sporo czasu, a ze względu na wiążące się z nią złe wspomnienia zarówno uczniów, jak i nauczycieli, została przebudowana. Szare kolumny podtrzymywały dach, na który zostało rzucone zaklęcie, dzięki któremu ten pozostawał niemal niewidoczny, aż do deszczu i śniegu.

Pansy z lubością wciągnęła chłodne, nocne powietrze, niemal od razu podnosząc głowę w celu wypatrzenia znanych konstelacji. Jednak zamiast rozgwieżdżonego nieba, dostrzegła kilka unoszących się świeczek, z których unosił się gęsty dym o zapachu dziwnych ziół i czegoś na wzór lawendy i szałwii. Dziewczyna niemal natychmiast zmrużyła brwi, doskonale wiedząc, że nie jest wcale sama.

— Już się stęskniłaś? — Stian stał do niej tyłem, opierając się o niski murek, oddzielający go od przepaści. Światło księżyca przenikało przez jego białe włosy i odznaczało widoczną na szyi bliznę. Ślad przecięcia był okropnym widokiem, jednak wcale nie nowym dla Parkinson, ani tym bardziej odrzucającym. Widziała gorsze rzeczy, o których wolała nie pamiętać.

— Za tobą? Oczywiście. — Podeszła do niego niespiesznie, opierając się obok. Krytycznie spojrzała na wciąż świeżą krew, wypływającą niespiesznie z jego uszu i nosa. Nie była pewna, czy nie dostrzegła też kilku plam na brodzie, świadczących o tym, iż usta nastolatka także pozostawały nią pokryte. — Za to duchy chyba nie chcą cię widzieć. — Rzuciła kąśliwie, doskonale wiedząc, że Valen znowu próbował dowiedzieć się czegoś o przyszłości, zanim będzie za późno.

— Spierdalaj.

— Powinieneś przejść się z tym do McGonagall, skoro tak bardzo boisz się centaurów. Może poprowadzi cię do nich za rączkę.

— Wiesz, że nie tu leży problem. — Krukon leniwie zacmokał, zaraz po tym spluwając krwią w przepaść. — Gdybym zajmował się normalnym wróżeniem, oczywiście, porada od kopytnych byłaby pomysłem, dzięki któremu może wasz dom zarobiłby z trzy punkty. — Odwrócił się, opierając o barierkę jedynie plecami i ciężko przy tym oddychając. Każdy ruch sprawiał mu ból, którego nie mógł ukryć. — Tyle że w moim wypadku gadamy o rodzinnej klątwie i innym wierzeniu.

— I wracaniu do życia. — Dorzuciła niby od niechcenia, oglądając przy tym paznokcie, jakby mówiła o czymś najbardziej oczywistym na świecie.

— Nie ma się czym ekscytować.

— A czy wyglądam, jakbym się w ogóle przejmowała twoimi przeżyciami z zaświatami? — Parkinson uniosła brew, jednak nie miała na myśli niczego złego. Valen też o tym wiedział i doceniał, że Ślizgonka nie traktuje go jak zombie, lub pokrzywdzonego dziecka, które przeżyło spotkanie ze śmiercią.

Starczył im jeden Potter.

— Uważaj na siebie, Królowo. — Głos Stiana był dziwnie poważny, dość obcy nawet dla osoby, która znała go tak długo, jak Pansy. Odbił się delikatnie od półścianki i ruchem różdżki zgasił i schował świece pod jednym z materiałów. — Dzieje się coś złego, znowu. Coś tak przerażającego, że same gwiazdy się od nas odwróciły. Czuć zapach trupów w Hogwarcie, znowu.

Parkinson została sama na Wieży. Z trudem trawiła słowa Krukona, nie do końca pewna, czy duchy nie próbują zmanipulować go na tyle, aby stał się nowym problemem zamku. Nie dało się nigdy z całą pewnością stwierdzić czy siły wyższe chcą pomóc swoim sługom, czy jedynie szukają rozrywki w ich istnieniu. Dlatego Pansy nie zbliżała się do Wróżbiarstwa bardziej, aniżeli musiała przez bliskie osoby. Nie ufała w czyste intencje czegoś, co mogło zakończyć jej życie.

— Potter poszedł, a problemy po nim zostały. — Westchnęła, przechylając głowę tak, aby być w stanie dostrzec lecącą wzdłuż muru sowę. Wiatr rozwiał jej włosy, odsłaniając przy tym ciemne, pozbawione wyrazu oczy.

Pansy mogła jedynie mieć złudną nadzieję, że za osiem lat nauki w Hogwarcie będzie mieć choć jeden względnie spokojny, wciąż nie do końca normalny, ale taki, w którego czasie dziwne istoty nie będą nachodzić szkoły, a wojna nie zapuka w okiennice.

Niespiesznie wyciągnęła ze spodni paczkę papierosów, odpalając pierwszego z brzegu. Skrzywiła się delikatnie, gdy dostrzegła jedynie pół opakowania, a pierwsza fala dymu zdążyła wypełnić jej płuca. Wolną ręką odciąga golf na dosłownie kilka sekund od szyi skóry, niepewnie wydychając szarą chmurę. Wolała mugolskie produkty, jeżeli chodziło o kategorię zabijające kupującego. Obrazek zniszczonych narządów był doskonale widoczny, czego nie można było powiedzieć o magicznych wynalazkach. Mniej szkodliwych, smakowych, a nawet tworzących kolorowe wzory dymne.

Rynek magiczny otwierał się na nowe możliwości i szybko uczył się, że najlepiej sprzedają się używki. Było to od dawna wiadome, ale papierosy zyskały szczególnie po wojnie, gdy wiele osób nie mogąc sobie poradzić ze stresem i chodziło po barach, próbując zapomnieć. Sama tak wpadła w nałóg, bo nie ukrywała, że się w nim wcale nie znalazła.

Zaczęło się od jednego, którym została poczęstowana. Później sama zaczęła kupować, a pod koniec wakacji wiedziała już, że znaczną część bagażu zajmą jej niewielkie pudełeczka, wypełnione trucizną. Nie uważała palenia za romantyczne, uzdrawiające czy chociażby pomagające się odstresować. Było przyjemne przy piciu, pomagało poznać nowe osoby, a także zapomnieć o innych, gdy spożyło się wystarczająco dużo alkoholu.

— Minus pięć punktów od Slytherinu.

Pansy przyłożyła palce do czoła, nie wierząc, że nie może mieć nawet jednego wieczoru dla siebie. Z trudem zmlęła przekleństwo i zamiast wybuchnąć, ponownie zaciągnęła się duszącym dymem.

— Jesteśmy dorośli i nikomu nie szkodzę. Nie dopisuj nowych zasad do regulaminu, Granger. — Z trudem wypowiedziała nazwisko kobiety, która na przekór samej sobie, wciąż tkwiła w progu, nie potrafiąc się wycofać. — No i nie wiem, czy masz co nam odejmować.

Uśmiechnęła się półgębkiem, odwracając twarz bokiem do Gryfonki. Kątem oka dostrzegła potargane włosy i krzywo zapiętą koszulę, za dużą przynajmniej o dwa rozmiary.

Pamiątka po ex?

Parkinson skarciła się za tak szybki osąd, a tym bardziej za rozbawienie, które w niej wywołał. Ronald był znacznie większy, a z tego co słyszała w ciągu wakacji, krótko po wojnie ilość bankietów na które był zapraszany oraz lunchy sprawiła, że znacznie przytył. Draco użył stwierdzenia rozchamił totalnie ale Pansy nie miała ochoty oceniać czyjegoś wyglądu, tym bardziej po plotkach.

Nie wyrzucała z głowy opcji, że Weasley mógł zajadać stres lub zwyczajnie oddać się przyjemnościom po siedmiu latach spędzonych na pełnych obrotach u boku Pottera. Każdemu by w końcu puściły nerwy, gdyby będąc zwykłym czarodziejem ciągle trafiał na rzeczy, które nie powinny mieć miejsca.

Ślizgonka skupiła wzrok ponownie na gwiazdach, które rozjaśniały jej twarz. Hermiona wzięła głębszy wdech, nie do końca wiedząc, czego ma się spodziewać po kimś, kto w przeszłości ją prześladował, kto był Śmierciożercą, nawet jeżeli na ramieniu nie miał tatuażu. Świat momentami był dla Gryfonki zdecydowanie zbyt zero jedynkowy, a wszystko czarno-białe. Możliwe, że właśnie przez to, nie chciała myśleć o tym, że żaden wąż wcale nie wije się po przedramieniu kobiety. Nie chciała pamiętać o tym, że stojąca przed nią osoba wyłamała się i wróciła na pole bitwy tylko po to, aby uratować przyjaciół, sprzeciwiając się jednocześnie rodzinie.

Granger z trudem wzięła wdech, zaraz po tym szybkim krokiem przemierzyła kilka metrów, dzielących ją od uczennicy domu Salazara. Nie patrzyła się na nią, pomimo tego, że jej wzrok usilnie uciekał w stronę źródła duszącego ją momentami dymu. Nie dawała tego po sobie poznać, dostrzegając, że Parkinson próbuje nie truć jej biernie.

— Chcesz? — Pansy ośmieliła się przerwać milczenie, podsuwając używkę bliżej Prefekt. Tak jak się spodziewała, ta najpierw spojrzała na nią bez zrozumienia, aby skrzywić się i energicznie zaprzeczyć głową, odsuwając się nieznacznie jeszcze bardziej. — No tak, nie dotknęłabyś miejsca, które dotykały moje usta. — Bezwiednie wyszeptała, wzdychając po tym ciężko.

— Od kiedy palisz? — Hermiona niepewnie spytała, wciąż nie do końca pewna, czy chce w ogóle spróbować rozmawiać ze Ślizgonką. Z jednej strony nie chciała tam stać i marnować swojego czasu na kogoś, kto nie zasługiwał na tę uwagę, jednak z drugiej strony... Ginny spędzała z nią tyle czasu. Nie mogła być taka zła, skoro Weasley wciąż mówiła o niej pozytywnie.

— Od momentu, gdy stwierdziłam, że lepsze to od zapijania się w samotności. — Przerwała zdanie, aby się zaciągnąć i zaraz po tym kontynuowała myśl. — Obrazy przodków nie są wymarzonym kółeczkiem biesiadnym, zwłaszcza gdy mówimy o stronie mojego ojca.

Zaśmiała się gorzko, jednak Gryfonka jej w tym nie zawtórowała. Zamiast tego wpatrywała się w twarz Pansy, widząc zawód w oczach i coś na wzór dezaprobaty względem samej siebie w napiętych mięśniach. Pojedyncze gwiazdy odbijały się w ciemnych tęczówkach czystokrwistej, a pełne usta obejmowały filtr. Była arystokratką, a wyglądała tak przyziemnie, że Hermiona na moment się zawahała, czy nie powinna zaproponować jej pomocy. A było tak przynajmniej do momentu, gdy Parkinson zdecydowała się ponownie otworzyć wargi.

— Gadałam z Gin.

— I? — Hermiona w jednej chwili się spięła, a jej cała postawa świadczyła o tym, że uważa rozmowę za skończoną i wystarczy jedno słowo, aby wyszła z Wieży. W swojej irytacji przekalkulowała tylko jedną rzecz, Pansy nie miała żadnego interesu w utrzymywaniu tej konwersacji. Chciała powiedzieć, co chce i zniknąć w lochach, zanim ktoś będzie mógł dać jej szlaban za zakłócanie ciszy nocnej.

— Sugerowałabym ci porozmawiać z Zabinim. — Zgniotła niedopałek peta na murku, transmutując go po tym w chusteczkę, którą bez problemu schowała do kieszeni. — Jest czas wkurwiającym bufonem, ale stara się to zmienić. Sądziłam, że będziesz jedną z pierwszych osób, które to zauważą, ale mam wrażenie, że pani Weasley jest w tej kwestii bardziej spostrzegawcza od ciebie.

— Tak, jakbym miała uwierzyć w udawaną zmianę stron...

— I jaki miałby w tym cel, Granger? Zastanowiłaś się nad tym, czy po prostu użyłaś pierwszej z brzegu wymówki, aby móc się odegrać za lata dziecięcych wyzwisk? — Pansy twardo spojrzała jej w oczy, nie dając dokończyć zdania. Czuła jak serce boleśnie jej się zaciska na widok beznamiętnego wyrazu twarzy Gryfonki. — Tak myślałam. Wiemy, co robiliśmy. Wiemy, że to były błędy i staramy się nie zasłaniać wymówkami, jednak w przeciwieństwie do wielu osób, staramy się wyciągnąć wnioski i nie kręcić koła nienawiści.

— To zaledwie karma za wasze uczynki. — Hermiona niepewnie spojrzała w bok, zaraz po tym ponownie spoglądając na spiętą Ślizgonkę. Coś nie dawało jej odwrócić spojrzenia, ani wykonać kroku w bok. — Zastanawiałaś się czasem, ile cierpienia sprawiliście uczniom?

— Nie muszę się nad tym zastanawiać. — Krzywy uśmiech wypełzł na usta Parkinson, a ta nie była w stanie dłużej go ukrywać. — Jednak co takiego zrobili wam pierwszoroczni? Albo drugoklasiści, którzy stracili rodziców w czasie wojny, albo rodzeństwo przez brak posłuszeństwa. Wy mogliście uciekać i się kryć, mieli do dyspozycji jedynie wasze imiona. My mieliśmy spętane ręce i od początku byliśmy hodowani, aby służyć słusznemu celowi. Ile kryłaś się z Potterem po lasach? Rok?

— Ratowaliśmy...

— Świat. Wiem, nie jestem tak głupia, jak wyglądam. — Gryfonka skrzywiła się, nie do końca przygotowana na taką odpowiedź i, co więcej, w miarę sensowne i dobrze uargumentowane odpowiedzi Ślizgonki. Dłonie Parkinson drżały z nerwów, przez co Hermiona jedynie podejrzewała, ile irytacji ten temat musiał w niej wzbudzać. Nie wiedziała, jak bardzo się myli, biorąc strach za wściekłość. — My ratowaliśmy swoje rodziny. Wiem co mówicie o Slytherinie. Tchórze, zdrajcy, mordercy. Jednak warto pamiętać, że naszą cechą też jest lojalność. Tyle że względem rodziny, nie tylko tej, z którą mamy więzy krwi. — Z trudem przełknęła ślinę, mając problem z chwilowym otwarciem się przed osobą, która tego samego dnia nie zawahała się przed rzuceniem w nią przerażającym zaklęciem. — Potter ratował cały świat, ty swoich przyjaciół. W tym czasie Blaise ratował dzieciaki od nas z domu, które nie rozumiały co się wokół nich dzieje. Zrozumiał też szybko, że nasza pomoc przyda się bardziej w innych domach. Ale o to musisz go już sama zapytać.

Pansy odsunęła się od murku i ruszyła w stronę schodów, wiedząc, że zostało jej kilka minut na ewakuację. Zaciągnęła rękawy na dłonie, mogąc w końcu zacisnąć je w pięści. Barkiem otworzyła drewniane drzwi, odwracając się po raz ostatni w stronę Hermiony. Fala emocji przeszła przez jej twarz, a przyspieszony rytm serca dał o sobie znać w postaci zaczerwienionych policzków.

— Wciąż uważam, że sobie na to zasłużyliście. — Gryfonka zacisnęła usta, marszcząc brwi i spoglądając nieufnie na Ślizgonkę.

— A czy powiedziałam, że nie? — Parkinson przechyliła głowę, uśmiechając się przy tym przekornie i lekko kłaniając. — Życzę ci dobrej nocy, Granger.

Nie uzyskała odpowiedzi. Za to mogła być pewna jednej rzeczy, była pierwszą osobą od dłuższego czasu, która zdołała przemówić do Prefekt i zmusić ją do zastanowienia się nad tym, czy naprawdę wciąż dobrze postępuje.

Choć tego nie wiedziała, gdy tylko wyszła z pomieszczenia, Gryfonka uśmiechnęła się smutno i odetchnęła uspokajająco. Zaczynała rozumieć, czemu Ginny rzadko narzekała na obecność Królowej Slytherinu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro