Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Skamieniałe uczucia

Słońce bez problemu przebijało się przez grube szyby, zdobiące górne partie Pokoju Wspólnego Puchonów. Kilka okrągłych okiennic zostało uchylone, wpuszczając do środka ciepłe powietrze, jakim zostali uraczeni uczniowie w pierwszy weekend roku szkolnego. Dzięki temu dość nieoczekiwanemu wydarzeniu większość z nich opuściło mury, zabierając koce na błonia. Możliwe, że część starszych uczniów uciekała w ten sposób od wspomnień walki w korytarzach, jednak niektórzy kryli się w pokojach lub bibliotece, przemykając cicho po korytarzach i wierząc, że nie będą zmuszeni spoglądać na pole bitwy.

Kruczowłosa kobieta siedziała z przerzuconymi przez podłokietnik nogami, jednocześnie zapadając się w żółtym materiale. Pansy poprawiła się w fotelu, przysłaniając podręcznikiem od eliksirów natrętne światło, irytująco trzymającą ją na jawie. Wystarczył jej tydzień niemal bezsennych nocy, uczenia się, pisania esejów i nieprzerwanych kłótni, aby ledwo co dychać i spać w każdych możliwych warunkach. O ile takie występowały, a o nie było coraz ciężej.

Niektórzy Ślizgoni wciąż wyznawali zasadę, że Parkinson jest Królową Węży, więc przychodzili do niej z najmniejszymi prośbami, których kobieta miała coraz bardziej dość. Pomoc w nauce, walka z uczniami, pojedynek, zgubiony podręcznik... Jednak mina rzedła jej dopiero wtedy, gdy słyszała o innych przypadkach, przyprawiających ją o mdłości i bóle serca.

Może i była czasem głupia, a złudna nadzieja okazywała się okropną trutką dla nerwów, ale nie jej winą było to, że powoli je traciła. Przypadki skrzykiwania się kilku uczniów na jednego Ślizgona były coraz częstsze, a ten proceder robił się jeszcze bardziej okrutny, gdy taka sytuacja trafiała się komuś z pierwszo lub drugoroczniaków, niczemu winnych całą swą egzystencją. Tyle że nienawiść niektórych tego nie dostrzegała, podobnie jak hipokryzji, którą zdążyło wykazać się kilku gryfonów, rzucając w Pansy klątwami, o jakich nawet ona niewiele słyszała.

Wciąż bolały ją żebra po tym, jak rzuciła się w mieszaną grupę maltretującą jakiegoś chłopaka z trzeciego roku, broniącego Krukonki. Przypadkiem nie był fakt, iż dziewczyna pochodziła z rodziny Śmierciożerców. Ale Ślizgonka była w stanie zacisnąć zęby i czekać aż Rune zjawi się z czymś na ukojenie bólu, niż skulić się i okazać słabość. W końcu ona miała tylko odczucie rozrywania od środka, gdy uczniowie z domu Godryka leżeli w Skrzydle Szpitalnym, najpewniej ledwo dociągnięci tam przez wielce odważnych w grupie Krukonów.

Nagły ruch przykuł uwagę Pansy, sprawiając, iż ta odchyliła głowę jeszcze bardziej niż wcześniej. Nieznana jej Puchonka rzucała cicho zaklęcia, gładząc palcami liście pnącego się po ścianach bluszczu. Nastolatka gwałtownie odwróciła się w jej stronę, uśmiechając zaraz po tym i machając. Ślizgonka niepewnie uniosła dłoń, oddając ten niewielki gest. Uczennica z domu Helgi podniosła się z klęczek zaraz po tym i zbliżyła się do powykręcanej na meblu kobiety.

— Dzięki za wszystko.

Parkinson zmieszała się na chwilę, marszcząc przy tym brwi. Pustka w głowie nie pocieszała jej pod wieloma względami, zwłaszcza tym, iż nie pamiętała ani tego kim jest dziewczyna, ani za co ta mogłaby dziękować. Naprawdę nienawidziła czasem swojej pamięci.

— Nie chcę cię martwić kochana, ale chyba pomyliłaś tego węża z jakimś borsukiem. — mówiąc, wskazała na siebie wolną dłonią, zaraz po tym siadając już normalnie. Ostatkiem sił zacisnęła oczy, maskując skrzywienie bólu i zatrzymując cisnące się na usta przekleństwa.

— Pansy Parkinson nie ma szans pomylić z nikim w całym Hogwarcie.

— Ach, niektórzy mówią, że prawdziwego Ślizgona wytropisz po zgubionych łuskach. — rzuciła z udawaną powagą, jakby na potwierdzenie swoich słów odchylając kawałek skrytej pod koszulą szyi. — Jak widzisz moje już odpadły, więc uważaj, mogę być już śledzona, a za rozmowę ze mną ktoś może cię dopaść.

— Przecież wiesz, że żaden Puchon nie gnębiłby za coś takiego. Rune... Nie, nie tylko on. Zarówno starsi jak i młodsi uważnie obserwują wszystkich i w razie czego zawczasu tłumaczą odpowiednie zasady. — Przy ostatnich słowach szatynka – bowiem taki kolor włosów miała nieznana uczennica – uśmiechnęła się dość podejrzanie, powodują, że po plecach Pansy przeszedł dziwny dreszcz. — Zależy nam na tym, aby choć nasz teren, i w miarę możliwości ten Krukonów, pozostał neutralny. Choć oni mają większy problem z utrzymaniem porządku, nowy prefekt zawodzi, a i starsi uczniowie nie są chętni niekiedy nawet do bronienia własnych ludzi.

— Zauważyłam. — Złożyła dłonie na udach, starając się nie okazać swojego zawiedzenia tym, co słyszy. — Tyle dobrze, że u was jest bezpiecznie.

— Jest i będzie. — Czyjaś broda nagle pojawiła się na czubku głowy Ślizgonki, która była w stanie określić, że w tej części Hogwartu może być tylko jedna na tyle bezczelna osoba na wykonanie takiego gestu. — Niezależnie od domu i statusu krwi każdy znajdzie u nas schronienie. Oczywiście tak długo jak zna hasło — zachichotał, przenosząc się na podłokietnik i to tam ostatecznie siadając — lub kogoś ze środka.

— Rune ma rację. — Puchonka wspięła się lekko na palce, zaczynając powoli kiwać. — No, a ja muszę się zbierać, chciałam ci tylko podziękować za to, że schowałaś mnie w zeszłym roku przed tymi świrniętymi Śmierciożercami. Gdyby nie ty, najpewniej moja misja ratunkowa do lochów skończyłaby się przymusowym obozowaniem w tym rejonie. Wszyscy są ci wdzięczni za pomoc, naprawdę. — Nastolatka już odchodząc, wskazała dłońmi na opustoszały pokój, chcąc ukazać wagę swoich słów.

Ślizgonka odczekała dziesięć sekund, aby ponownie otworzyć podręcznik od eliksirów i rozpocząć nową dyskusję, tym razem z nieobcą jej personą. Choć pod wieloma względami możliwe, iż bardziej pokręconą.

— Dziwna dziewczyna. Niby miła, ale nie zwracała nawet uwagi na to, jak niezręcznie się czułam i ja, i najpewniej każda istota w promieniu pięciu metrów.

— Przesadzasz. Kilka razy przypadkiem uratowałaś przed wojną jej brata, a później i ją samą. Z tego co opowiadała, to nieźle miotnęłaś rzucającą się na nią Akromantulą. Aż nie mogłem uwierzyć, że nie uciekłaś na jej widok.

— To, że teraz mam obrzydzenie do tych stawonogów nie oznacza, że zawsze tak było. — warknęła, łokciem próbując zepchnąć go z fotela, bowiem chłopak zaczął niemal niezauważalnie się na nią zsuwać. Zagarniał sobie miejsce centymetr po centymetrze, aby Pansy nie odczuła braku miejsca "nagle".

— Co wciąż nie zmienia tego, że Puchoni to jedna rodzina...

— ... miękkich puchowych kulek miłości.

— ... i nikt ci nie zapomni pomocy udzielonej jej członkowi. — Dokończył, starając się po części zagłuszyć jej słowa, z którymi też nie do końca mógł się zgodzić. — Kocham cię i te sprawy, ale wiesz, że w naturze borsuki pożerają węże.

— W naturze to ja mam rzucać mało przyjemne zaklęcia w osoby zakłócające moją przestrzeń osobistą. — Trzepnęła okładką w nos chłopaka, który zdążył już położyć się na jej kolanach i zacząć rozbrajająco uśmiechać. Kusił niesamowicie, aby pozostać w takiej pozycji dłużej i napawać się mało angażującymi mózg tematami, ciepłem i brakiem zadań. Oboje niemal zarwali noc, aby mieć wolny weekend i uciec od własnych problemów na tyle, ile mogli.

Chłopak przymknął w końcu oczy, głośno wypuszczając powietrze. Powoli, wraz z każdym powolnym wydechem, wyrzucał z umysłu nocne mary, stres oraz obowiązki. Nie chciał myśleć o żadnej z tych rzeczy, ani tym bardziej dzielić się nimi ze Ślizgonką, mającą własne zmartwienia. Wystarczyło, że on budził się w nocy zlany potem i ze łzami w brązowych, choć aktualnie też mocno przekrwionych, oczach. To iż jego dłonie zawsze zaciskały się na zasłonach wokół łóżka, a w gardle zamierał krzyk bólu, lub rozpaczy.

Nie. Ona miała gorsze przekleństwa, szepczące jej opowieści do snu.

A on musiał się za to wziąć w garść, bo czekało go dziesięć miesięcy pracy, zanim znów zdoła spotkać się ze znanym mu już dość dobrze znachorem. Jednym z nielicznych psychologów przemierzających korytarze Św. Munga.

— Mam to, o co prosiłaś. — wymamrotał, wyciągając z tylnej kieszeni ciemnych spodni niewielkie pudełeczko.

— Nie przypominam sobie, abym użyła słowa "proszę". — Lekki uśmiech ozdobił jej twarz, odejmując także powagi. Wyraźnie skupiała się na jakimś aktualnie niezrozumiałym dla niej akapicie.

— Ach, no tak. Jak mogłem zapomnieć. Proszę, wybacz mi te insynuacje, Królowo, i przyjmij ten podarek od uniżonego sługi twego. — Wciąż mówiąc, ześlizgnął się z jej kolan i uklęknął, wystawiając w jej stronę dłoń. Spuszczając głowę, upodobnił się w mniemaniu Ślizgonki jeszcze bardziej do rycerzy z mugolskich bajek, jakimi ten zdążył uraczyć ją nie raz, i nie dwa, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.

Pansy wzięła od niego maść, wstając odrobinę za szybko, o czym przekonała się już po chwili. Pomruk pełen wściekłości opuścił jej usta, a ona sama upadła znowu na fotel, tracąc na krótką chwilę siłę w nogach.

— Rozszarpię ich. Spotkam i te skurwiele stracą życia szybciej niż Potter. — Kobieta wysapała, dociskając dłonie do wydających się pękać żeber.

— Harry przeżył swoją śmierć. — Chłopak doskoczył do niej niemal natychmiast, badawczo przyglądając się jej twarzy i trzęsącym się dłoniom.

— Zamknij się, Rune.

— Nawet dwa razy.

— Zawrzyj... — syknęła z bólu, czując, że Puchon podnosi jej dół koszuli i przystępuje do własnego badania — Mógłbyś wziąć te zimne łapy od... Kurwa Rune!

Fearghas machnął lekceważąco dłonią w jej stronę, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Ślizgonka musiała przeżywać okropny ból, a wyrzucenie z siebie złości może jej jedynie pomóc. W dodatku rzadko kiedy jej usta opuszczało aż tyle przekleństw.

Puchon zmarszczył brwi, orientując się, że kości dziewczyny są w całości, a on będzie musiał nałożyć łagodzący ból lek, a zaraz po tym wykraść się do Pomfrey. Nie łudził się, że dziewczyna sama pójdzie do Skrzydła Szpitalnego i pokaże się swoim przeciwnikom, w jakimś sensie pokonana.

— Skąd w ogóle ten gryfon znał coś tak skurwiałego...

— Klątwę? Też jestem ciekaw. Raczej do ksiąg z Zakazanych mało kto ma dostęp.

— Granger nie jest z kolei na tyle głupia, aby uczyć klątw innych. Chyba. Chociaż teraz to sam Merlin ją wie.

Na to dziwne stwierdzenie chłopak mógł jedynie wzruszyć ramionami, aby zaraz po tym przyzwać za pomocą różdżki szerszy bandaż, który postanowił spakować na ostatni moment. Teraz był wdzięczny matce za przedziwny pakunek, jaki wcisnęła mu w dłonie zaraz przed wejściem do pociągu.

Niecałe piętnaście minut później wspinali się już powoli po schodach, zmierzając na obiad. Rune nie opuszczał Ślizgonki, idąc – w jej opinii o co najmniej pół metra za blisko, bowiem niemal ocierali się ramionami w niektórych momentach. Choć nie mogła obwiniać go za zamartwianie się, to doskonale wiedziała, że nawet jak na niego, mocno przesadza.

Nie kłamała, mówiąc, że już nie ma problemem z chodzeniem, a tym bardziej z oddychaniem. Szwed jednak uparcie nie odsuwał się, rzucając tylko ostrzegawcze spojrzenia mijającym ich uczniom. Pomijając całkowicie jego spokojną i niekonfliktową naturę, zachowywał się okropnie nadopiekuńczo, gdy czuł, że coś grozi jego przyjaciołom.

A rekreacyjnie ze wściekłym Fearghasem nie chciał walczyć żaden z uczniów.

— Jak nas wezmą za parę, to cię uduszę w nocy. — Parkinson rzuciła niby od niechcenia, jednak nutka groźby wciąż wybrzmiewała w cicho wypowiedzianej tajemnicy.

— Aua, to zabolało. Przecież jesteśmy parą... — Idące za nimi Gryfonki niemal się zatrzymały, słysząc dziwne ogłoszenie — Parą najlepszych przyjaciół oczywiście. Z moją pomocą możesz osiągnąć więcej niż z jakimś lalusiem. — prychnął w końcu, trącając Ślizgonkę w ramię.

— Poziom twojego humoru spada szybciej niż punkty mojego domu. Wow, gratuluję.

Jak mogła się spodziewać, Rune jakby nigdy nic przysiadł się do stołu Ślizgonów, pozdrawiając przy okazji kilku znanych mu przedstawicieli domu Salazara. Niektórzy z nich nieśmiało mu odmachali, inni niemal krzycząc się, witali, a kilka dziewczyn wyraźnie się spłoszyło nagłą pozytywną energią im przekazaną.

A Pansy zwyczajnie nie mogła wyjść z podziwu. Wiedziała, że Rune ma wszędzie "swoich" ludzi, ale powoli zaczynała odczuwać dziwne wrażenie, że ten jest na "ty" z połową szkoły, wliczając w to kilku nauczycieli.

Parkinson usiadła w końcu naprzeciw Notta, który był na tyle pochłonięty w notatkach z wróżbiarstwa, że nawet nie zauważył jej przybycia. Nie zwracał nawet uwagi na nagły, i dość niepasujący do ich domu w ostatnich dniach, gwar. Ignorowanie otoczenia szło mu więc całkiem nieźle, do czasu. Sam podskoczył z leżącym na stole podręcznikiem, gdy obok niego z głośnym hukiem pojawił się stos książek, a wraz z nimi jęk pełen błagania.

— Zabijcie mnie. I Myers. Najlepiej ją najpierw.

— Cóż ci zrobiła nasza Flare. — Rune niczym duch zjawił się obok Pansy, niemal od razu nalewając sobie soku do szklanki. Skrzywił się lekko, orientując, że część Krukonów patrzy się na niego pytająco. Odpowiedział im tym samym, płosząc ich tym samym.

— Wyobraźcie sobie, że wyciągnęła mnie z łóżka do biblioteki. Miałam jej pilnować torby i wszystkiego...

— Wow, udało jej się cię zedrzeć w sobotę z łóżka. — Rzucona szybko dogryzka spowodowała jedynie chichot siedzących najbliżej osób.

— Zamknij się Nott. Ale wracając, nazbierała sobie tego tyle, że spokojnie mogłyby ją zakryć. Po czym – wyobraźcie sobie – do biblioteki wchodzi ten zjeb, James, i do niej, że Nerva ich niby woła po coś! Że jakiejś zebranie dla prefektów!

— I zostawiła cię z książkami. — Już Rune dokończył historię.

— No, tak jak twoje oczka mogą jeszcze zaobserwować, to właśnie tak się stało.

— Dobra, dobra. Już. Spokojnie, bo zaraz to kogoś z nas pobijesz, Lily. — Theodor położył jej rękę na ramieniu, starając się uspokoić, tudzież zapieczętować demona, jakim się stawała w chwilach zirytowania.

Ross niczym nawet niezmieszana sięgnęła po talerz, kładąc go na szczycie wieży z książek. Nott cicho westchnął, wracając wzrokiem do monotonnych akapitów. Sam dalej nie wiedział, co robi, kontynuując wróżbiarstwo i czemu właśnie ono ma mu pomóc pracować w Ministerstwie. Pokornie jednak ponownie zagłębił się w słowa którejś z kolei przepowiedni.

— O i patrzcie, kto idzie — zaczęła Ross, łapiąc Notta za ramię i zaciskając je w żelaznym uścisku — Pogromca radości dobrych uczniów i snu. Pani zdradzania przyjaciółki z jakimś podmiotem ludzkim...

— Już, spokojnie Lily. — Prefekt Slytherinu podeszła do przyjaciółki, ściągając talerz ze swoich książek. Rzuciła ostrzegawcze spojrzenie Ross, po czym zmniejszyła je wszystkie jednym zaklęciem i schowała do torby. Pansy uśmiechnęła się na ten widok, doskonale wiedząc, że blondynka zgrywa się, choć w duszy najpewniej przeklina to, że zapomniała o tak prostym czarze.

W końcu Myers usiadła, obdarzając ostatnim spojrzeniem drugiego prefekta, który patrzył się na nią z dziwnym uśmiechem. Wzdrygnęła się na ten widok i odwróciła w stronę naburmuszonej Ross.

— Jeżeli cię to pocieszy... — zaczęła Flare, nachylając się bliżej przyjaciół, wiedząc doskonale, że i Pansy i Rune przysłuchują się jej uważnie. Oboje byli widocznie zaciekawieni, czym tym razem zostanie przekupiona Lily — Profesor McGonagall twierdzi, że w szkole są jakieś obiekty czarnomagiczne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro