1. Pierwszy kamień
Pojedyncze błyski przeszywały co chwilę niemal czarny nieboskłon. Wysiadający na peron uczniowie drżeli przy każdym głośniejszym grzmocie, przypominającym starszym rocznikom ryk cierpiącego smoka. Co poniektórzy, możliwe, iż przyszli magizoolodzy, rozglądali się nerwowo, wyszukując zagrożenia. Ale niczego nie widzieli poza ciężkimi chmurami, które kłębiły się, tworząc wrażenie, jakby zaraz miał wyłonić się spomiędzy nich kolejny potwór. Prawdopodobna zmora Hogwartu, jeszcze groźniejsza od poprzedniej. Jednak nic takiego nie miało mieć miejsca. Nie tym razem.
Pansy cierpliwie czekała aż większość osób opuści pociąg. Wystarczyło jej to, że już teraz była w stanie dostrzec spojrzenia pełne obrzydzenia lub wskazujących ją sobie palcami nastolatków. Choć w zasadzie każdy siedzący w przedziale otrzymywał właśnie takie reakcje uczniów.
Zdrajcy domu, byli Śmierciożercy, tyrani. Tym właśnie dla nich byli.
Zacisnęła palce na różdżce wykonanej z jasnobrązowego drewna, dzięki czemu była w stanie po raz kolejny prześledzić wszystkie żyłkowate wypukłości, jakie ta posiadała. Każda nierówność zdawała się pulsować, przenosić cienkimi kanalikami magię po całym drewnie – tak jak tętnice po organizmie człowieka. Nawet Malfoy przyznał, że krew wróżki okazała się ciekawym rdzeniem, jak na różdżkę dla kogoś tak zgorzkniałego i przegniłego moralnie jak głowa rodu Parkinson.
Kobieta niemal natychmiast poluzowała uścisk na drewnie głogu, nie będąc w stanie określić, skąd pochodziły zimne dreszcze obiegające jej ciało. Gwałtownie wstała, kierując się bez słowa w stronę wyjścia z przedziału. Wszystkie korytarze były już niemal opuszczone, lecz tym razem wolała unieść po raz kolejny brodę i stworzyć iluzję. Siebie z przeszłości, tej dziewczyny, która pyszniła się od każdego rodzaju spojrzeń, jakimi ją obdarowano.
Choć czy i tak do końca było?
Stawiała kroki z niemal idealnymi odstępami, wystukując przy tym pewien rytm. Do samotnych uderzeń zaraz dołączyły kolejne, tym razem dwa. Ktoś bardzo szybko się do niej zbliżał, co była w stanie po chwili potwierdzić. Ciężka dłoń spoczęła jej na ramieniu, zmuszając do zatrzymania się w wąskim przejściu.
— Czemu mnie nie obudziłaś?
— Miałam nadzieję, że pozbędę się choć jednego problemu, Rune. — Uniosła ręce, aby rozłożyć je na wysokości twarzy. Uśmiechnęła się jednak, zachęcając chłopaka do dalszej rozmowy. Nie spieszyło jej się specjalnie na ulewę, ani tym bardziej do Testrali. Zdecydowanie to ich bała się bardziej.
Puchon uniósł brwi w rozbawieniu, przeczesując palcami swoje niemal szare loki. Żółty kolor na krawacie i ściskających przedramię sznurkach oraz chustach, zdecydowanie podkreślał brąz tęczówek, którymi ten aktualnie powoli badał twarz Parkinson.
— Aj, to nie było miłe. Co z tą kochaną wakacyjną Pans, przynoszącą mi śniadanie do łóżka? — Chwycił się w końcu teatralnie za serce, posyłając przyjaciółce jeden ze swoich szerokich uśmiechów.
Te równe, białe zęby zdecydowanie nie obyły się bez pomocy magii – a przynajmniej tak starała się pocieszać Ślizgonka.
— Nie wiedziałam, że śniadaniem jest dla ciebie chluśnięcie wodą w twarz...
— Ale z kubka! — kobieta obdarowała go spojrzeniem pełnym politowania i bez zbędnych słów ruszyła w stronę rozsuwanych drzwi, za którymi zniknęła w tej też chwili para Krukonów, wcześniej widocznie im się przypatrujących. Tyle dobrze, że uczniowie Ravenclawu nie byli tak chętni do plotkowania i wszczynania o te plotki wojen, co uczniowie z domu Godryka. — Doceniam to, iż w poszukiwaniu go doprowadziłaś kuchnię do stanu zwanego przez moją matulę "olaboga, tu był napad".
Pansy w akompaniamencie głośnego – oraz niestety ogromnie zaraźliwego – śmiechu Fearghasa, opuściła wagon, kryjąc tym samym rumieńce przed wzrokiem ludzkiej harpii o imieniu Rune. Szybkim ruchem różdżki wyczarowała nad sobą parasol w formie niewidzialnej powłoki. Mogła żywić jedynie nadzieję, iż jej włosy nie napuszyły się jeszcze od wilgoci, a makijaż zasłaniający sine od braku snu oczy, wciąż nie spłynął po bladej twarzy. Kruczoczarne kosmyki przysłoniły jej na moment widok na świat, jednak ta nie zamierzała się tym przejmować. Zamiast tego wykonała kilka kroków w przód, przystając, zupełnie jak za o wiele mniej problematycznych lat.
Pomimo trupiej aury oraz unoszącej się w powietrzu obietnicy niebezpieczeństwa – Pansy Parkinson uśmiechała się niemal przekornie. Lekko uniesione kąciki ust odejmowały jej straconych nerwów, jak i przeżytych możliwych traum. Ale tylko ich. Wciąż przypominała w jakimś stopniu żmiję, którą ktoś właśnie odniósł do legowiska, naiwnie wierząc, iż ta ma kły tylko na pokaz.
Stała tak w bezruchu, aż nie zobaczyła, że ktoś przystanął tuż obok niej. Tylko dzięki błyskowi rozświetlającemu ciemności, dostrzegła zielono-srebrny krawat znaczący tylko tyle, iż nie musiała się przejmować rzeczywistością jeszcze przez zbawienną chwilę.
Zacisnęła wargi, spoglądając w stronę zamku. Setki okien rzucało przyćmione światło, walcząc z wszechobecnym mrokiem. Ale nie tylko z tym związanym z pogodą, przemijającym po kilku godzinach. Ślizgonka przejmowała się bardziej wciąż widocznymi śladami Wojny, żyjącym widmem, możliwe, iż o wiele bardziej przerażającym od Krwawego Barona.
Wyrzuciła z płuc powietrze wraz z cichym świstem, próbując wyprzeć z głowy nieznośne myśli. Uciszyć wiedzę, jedynie przytakującą poczuciu winy. W końcu i ona była winna tylu szkodom. Odbite zaklęcia, pokruszone kolumny, wypalone dziury... Nie chciała patrzeć na relikwie swoich działań.
Jedynym Ślizgonem, zdającym się nie zważać na upiorne, ale jakże bliskie ich sercom, zamczysko, był Blaise. Chłopak nawet nie poświęcił chwili na zadręczanie się, a zamiast tego ściągnął marynarkę, rozpościerając ją nad sobą oraz rudowłosą nastolatką. Zaraz po tym gnali już przed siebie, w stronę karot z Testralami.
Zabini cieszył się zwyczajnie kolejnym dniem, jaki mógł spędzić obok osoby nieoceniającej go przez pryzmat "Diabła ze Slytherinu", koloru skóry, czy wijącego się na przedramieniu węża.
Nie, Ginny nie była na tyle płytka, aby przejmować się takimi rzeczami, niechlubnymi cechami. Wolała martwić się teraźniejszością niż zamykać oczy i zaprzeczać realiom. I może właśnie dzięki temu spojrzał na nią w inny sposób w trakcie poprzedniego roku. Gdy tak wiele osób postanowiło przestać przejmować się innymi, odciąć od problemów, wcześniej niepozorna Weasley przebudziła się, akceptując tak wiele zła i nadchodzących zmian.
Blaise uśmiechnął się szeroko, wpuszczając Ginewrę jako pierwszą, do jednej z dwóch ostatnich karoc. Umyślnie zasłaniał rękoma widok na Hogwart. Nie był przecież głupcem, jakiego niekiedy udawał. Widział reakcje innych na ten budynek, nie miał też problemu z wyczuciem wypełniającej ich nostalgii i żalu, z jakimi musieli zmierzyć się każde z osobna, nawet gdy stali obok siebie.
A widok smutnej Weasley zabijałby go powoli, tak jak już to robił przez całe wakacje. Przez miesiące, jakie musiała spędzić w swojej szóstej klasie.
Niemal wskoczył za nią do pojazdu, chroniąc się tym samym przed strugami deszczu, które teraz uderzały już tylko w ścianki i prowadzące karoce bestie. Tudzież magiczne zwierzęta, jak najpewniej natychmiast poprawiłby go Rune. Lecz Blaise nie musiał się nim przejmować przynajmniej w swoim umyśle, czemu dziękował.
Czarnoskóry usiadł przy okienku, łapiąc swoją dziewczynę za zaciśnięte na sobie dłonie. Gdy tylko ich skóra zetknęła się, po ich ciałach przeszedł przyjemny dreszcz, możliwe iż prowadzony poczuciem bezpieczeństwa.
— Miałaś wrócić do przedziału, Ginny.
Zabini spiął się niemal natychmiast, tym razem zaciskając palce ze zdwojoną siłą. Źrenice rozeszły mu się niemal równomiernie po całej tęczówce. Burza brązowych loków potwierdzała jego obawy, umacniała strach i argumenty za nim przemawiające.
Tym razem nie było ucieczki przed Hermioną Granger.
— Wybacz. — Weasley rzuciła bez żadnego uczucia, unosząc dumnie brodę. W przeciwieństwie do Ślizgona była przygotowana na starcie z prefekt Gryffindoru. Nie, żeby to było jej pierwsze, zwłaszcza w trakcie ostatnich miesięcy. — Zagadałam się trochę z moim chłopakiem. — Niemal wywarczała ostatnie słowo, widocznie starając się je zaakcentować. Obserwowała siadającą naprzeciwko niej Herminę.
Szatynka spojrzała z wyższością na kurczącego się w sobie chłopaka, próbującego wtopić się w ciemny wystrój pojazdu. Mugolka niemal prychnęła, obserwując, jak zżera go poczucie winy i liczne obawy. Ślizgoni wciąż byli dla niej typowymi Ślizgonami, może tylko bardziej strachliwymi, żałosnymi w całym swoim jestestwie.
— Czy właśnie czystokrwisty Zabini kuli się przed szlamą?
Zmlęła pytanie w ustach w ostatniej chwili, robiąc to w zasadzie tylko dzięki świdrującej ją spojrzeniem Ginny. Ostrzegała ją w ten wymowny sposób, pokazywała, że nie będzie tolerować wszczynania walk między bliskimi jej sercu osobami. Wyglądała w jakimś sensie niczym lwica, broniąca swojego dziecka. Nawet jeżeli to miało łuski i wcale już dzieckiem nie było...
Dzieci nie mają w końcu krwi na rękach. Ani ust splamionych zaklęciami niewybaczalnymi, jak i tymi tak mrocznymi i – w ten magiczny sposób – brudnymi. Ile pychy i dumy musiał w sobie mieć czarnoskóry, aby przybywać do Hogwartu na ostatni rok? Hermiona wciąż tego nie pojmowała i chyba pojąć nie chciała.
W końcu Granger odetchnęła głęboko, przesuwając wzrok już na stałe na rudowłosą nastolatkę. Przyszła przecież tylko z jej powodu do tego pojazdu, choć jako Prefekt powinna już dawno stać przed Wielką Salą. A przynajmniej tak to sobie wcześniej wyobrażała.
— Hej, Ginny, ile osó...
— Hej, powiedzcie, że macie wolne miejsce. Nie mam zamiaru znowu ściskać się na kolanach Notta. Starczyło mi na czwartym roku. — Pansy wciąż mówiąc, wskoczyła do karocy i zaraz po tym, zgrabnym oraz wyuczonym ruchem, schowała różdżkę do kabury, znajdującej się na prawym udzie. Prezent od Draco nabierał z każdym dniem coraz więcej sensu.
Dopiero po wykonaniu tej dość groteskowej czynności, Parkinson podniosła głowę, niemal uderzając tym samym Hermionę. Serce jej na moment stanęło, a jedynie podświadomość pracowała nad tym, aby ciało nie przestało oddychać
Spokojnie, Pansy. Widziałaś Voldemorta z bliska, Gryfonka ze Świętej Trójcy nie może być od niego gorsza. Na pewno.
Powtarzała sobie to zdanie, modląc się, aby tego kłamstwa nie musieć wypowiadać tysiąc razy. Do czasu aż to nie stanie się prawdą. Choć nie miała pewności czy akurat w tym momencie by to zadziałało.
Ciemne tęczówki wpatrywały się tępo w te orzechowe, pełne pogardy. Po raz kolejny jednak pierwszy nie z ukrycia, Ślizgonka była w stanie dostrzec wszystkie jasne piegi na policzkach Hermiony, jak i nowo powstałe blizny na szarawej skórze.
— Tak, siadaj obok Miony. — Ginewra niemal wywarczała, chcąc już znaleźć się na uczcie i zażegnać narastający konflikt.
I z sekundy na sekundę coraz mniej przejmowała się dziwnym, wiercącym jej duszę od środka uczuciem, tak podobnym do poczucia zdrady. Niecodziennie lwica porzucała stado, dla zgrai kąsających się węży.
Za to Parkinson, niemal potykając się o własne nogi, w końcu usiadła u boku Granger, wbijając jednocześnie wzrok w zmieszanego Blaise'a. Strach wymieszany z ekscytacją po raz kolejny działał na nią jak afrodyzjak, tłumiąc zmysły i nerwowe reakcje, przez które najpewniej już wierciłaby się w miejscu. Ale w niewielkiej przestrzeni było jeszcze coś, co nie dawało jej spokoju.
Delikatny zapach pierników, jaki emanował od poskręcanych, kasztanowych loków.
Następne dwie godziny były dla Pansy niczym rozmazany sen. W dodatku taki, z którego nie potrafiła się obudzić. Chociaż bardzo tego chciała. Zupełnie jak w koszmarach, pragnęła wybiec z zamkowych murów, uciec jak najdalej. Wpierw do Zakazanego Lasu, a później i dalej, może nawet poza granice Wysp Brytyjskich. Tyle że nie mogła, tak jak wcześniej – ziemia uciekała jej spod stóp, a ręce zmarłych ciągnęły niczym kolejne zatęchłe truchło do Wielkiej Sali, tak teraz zewsząd otaczali ją uczniowie i nauczyciele. A nie potrzebowała do szczęścia potwierdzać teorii o tym, że po Wojnie postradała zmysły.
Nawet jeżeli po części tak było. A dawniej bystre oczy, wyglądały teraz tylko niebezpieczeństwa.
Trzymała głowę na tyle spuszczoną, aby włosy przysłoniły jej twarz. Nie musiała w końcu unosić oczu, aby widzieć spojrzenia, jakimi ich obdarowywano, a niektóre słowa bardziej raniły niedawno odzyskaną wiarę we własne czyny, niż Ślizgońską dumę. Nawet jeżeli współczuła każdemu kolejnemu jedenastolatkowi, którego los został przypieczętowany krzykiem – Slytherin!
Trzy razy dołączyła do niemrawych braw, rozbrzmiewających przy długim stole. Było ich o wiele za mało, jednak ironicznie, więcej niż mogłaby się spodziewać po Wojnie. Nikt nie chciał w tym okresie przyjmować zielono-srebrnych barw, zupełnie jakby te kojarzyły się tylko z Avadą i krwią niewinnych istot.
Tak jak mogła się spodziewać, dzieci, które doszły do ich domu, były jedynie latoroślami dobrze znanych czystokrwistych rodów. Choć ku jej zdziwieniu, kilka nazwisk, które pamiętała nawet z listów swojego ojca oraz notatek matrymonialnych matki, padło przy nazwach innych domów. Za każdym razem unosiła niezauważalnie wzrok, obserwując radość oraz ulgę wymalowaną na twarzy młodzika. Chłonęła je, zastanawiając się, czy osiem lat temu wyglądała właśnie tak, czując się bezpiecznie, z dala od Gryffindoru.
Ale tych młodych czarodziei i czarownic było też nieporównywalnie mniej, niż za czasów Dumbledora. Nawet jeżeli dyrektorką została McGonagall, niektórzy bali się powtórki po Profesorze Snapie... Nawet jeżeli Wojna nie była jego winą, a właśnie Albusa, o czym Ślizgonka dowiedziała się od Ginny i Malfoy'a, zanim ta jeszcze wybuchła. Choć, czy tak naprawdę bitwy tych dwóch wielkich umysłów nie przynosiły ofiar od lat?
W końcu ze stołu zniknął nadgryziony dobrą godzinę wcześniej kurczak, wraz z resztą zastawy oraz dań. Pansy jak na rozkaz, wyprostowała się, nawet nie krzywiąc, gdy kark wydał ciche strzyknięcie. Nie spieszyła się z wyjściem, jednak nie zmieniło to tego, że była jedną z pierwszych osób, które opuściły Wielką Salę. Wyprzedzić zdołali ją tylko Prefekci Ravenclawu oraz Hermiona, nerwowo spoglądająca na swoją złotą odznakę.
Gdzieś za sobą usłyszała krzyk zwołującego Puchonów Rune, ten nawet nie będąc Prefektem, musiał się zdecydować na podanie nowym pomocnej dłoni, a nawet dwóch, i donośnego głosu. Na moment zapragnęła wmieszać się w tłum i dać prowadzić do piwnic. To, że znała hasło, nie było tajemnicą, w końcu niejednokrotnie zdarzyło jej się spędzić noc na jednym z pięciu miękkich foteli. Za każdym z tych wyjątkowych razy uciekała od rzeczywistości, zapadając się w złocie i grzejącej serce żółci, zamiast zaciskającym się na umyśle seledynie i srebrnych zdobieniach, mogących równie dobrze uchodzić za skarby porzucone na dnie Jeziora.
Miała już zacząć wspinać się po pierwszych schodkach, gdy rosnący gwar przeszył nieprzyjemny dla uszu pisk. Parkinson skrzywiła się niemal natychmiast, pamięcią powracając do dziwnych wydarzeń jakie... miały w zasadzie miejsce na każdym roku jej edukacji.
Przeklęty Potter – rzucane już przez nich tylko żartobliwie, było w takich chwilach jakże prawdziwe.
W końcu także i ona zwróciła głowę w stronę zamieszania, a wykonała ten ruch w idealnej chwili, aby zobaczyć, jak dwie blondynki niemal rzucają się na siebie. Jedną z nich starała się trzymać niższa dziewczyna o rudych włosach, jednak zdecydowanie nie była to Weasley - obie uczennice miały widocznie zielono-srebrne krawaty, gdy ich przeciwniczka rażąco czerwony.
— Powtórz te oszczerstwa jeszcze raz, a pokażę ci, że wąż w naszym herbie nie jest na pokaz, tak samo jak różdżka w mojej dłoni. — Na poparcie swoich słów krótkowłosa blondynka wyciągnęła magiczny przedmiot, powstrzymując się widocznie przed rzuceniem pierwszego zaklęcia — Żaden ze stojących tu ze mną Ślizgonów nie jest odpowiedzialny za jego zniszczenia. Szybciej szukałabym winnych po waszej stronie, w końcu wiadomym jest to, że macie problemy z rzucaniem najprostszych zaklęć. — Jadowity ton wplótł się w wypowiedź, powstrzymując Pansy przed ucieczką z pola słownej bitwy. Zamiast tego zmrużyła oczy, próbując dostrzec wyraźniej twarze winowajczyń zamieszania.
— Jeszcze mi powiedz, że żadne z was nie ma na przedramieniu tatuażu od beznosego, a ci uwierzę. Myślisz, że nikt nie wie ilu z was, zdrajców, wróciło na pole bitwy i walczyło po drugiej stronie barykady?! — Niemal dzikie, niebieskie oczy Szkotki przemknęły po zamarłych w bezruchu uczniach, a Parkinson mogłaby przyrzec, że to złowieszcze spojrzenie zatrzymało się na dłużej przy sylwetce jej i Malfoy'a. — Że Hogwart spłonął i został zburzony w tylu miejscach nie przez was i wasze rodziny?
Szkoda tylko, że żadne z nich nie chciało wracać na front, a oboje musieli. Z mniej lub bardziej chwalebnych powodów, popychani różnymi naukami i uczuciami drzemiącymi w nich od dawna. Ale tak naprawdę żadne z nich nie zrobiło tego dla mocy.
— Kincaid, mam ci wyartykułować teraz, czy później dostarczyć akt urodzenia, przypominający to, że też jesteś czystej krwi?! Nie generalizuj nas tylko przez pryzmat tego, że urodziłaś się w innym obszarze, z inną kulturą i tradycjami. Jesteś taka jak każdy czystokrwisty czarodziej. — Dziewczyna wyraźnie się hamowała przed rozpoczęciem walki w środku tłumu. Pansy dopiero w tym momencie rozpoznała w krótkowłosej blondynce dziedziczkę rodu i dobrego mienia Ross. To był także moment, w którym młoda kobieta zapragnęła głęboko w sercu sama rzucić jakimś zaklęciem w Gryfonkę. Ta zdecydowanie nie miała prawa, aby oceniać kogokolwiek, zwłaszcza stojącą przed nią dziewczynę.
— A co, odbierasz mi tym prawo do wyrażania własnej opinii? Ojej, już się boję jaka kara czeka mnie od wielkiej księżniczki Slytherinu.
Coś zakuło Parkinson, gdy tylko padł pseudonim, tyle że sama do końca nie była w stanie określić, co się zadziało. W końcu i ona miała szydzące, albo posiadające ogromny szacunek, miano królowej, w zasadzie to jeszcze je miała. Wątpiła, aby uczniowie potrzebowali tygodnia, aby ją zdetronizować za to, co robiła na siódmym roku, gdy nikt nie patrzył. Co robiła przez całe wakacje...
— Oh, zamknij się wreszcie, albo powiedz coś z sensem, bo nie mogę cię już dłużej słuchać! Twój idiotyzm bije na głowę Weasley'a i Pottera razem wziętych! Ale to chyba już wasza wspólna cecha, nie, Gryfonko od siedmiu boleści?
— Lily! Lily! — W pomieszczeniu zapanował nagły harmider, związany z przeciskaniem się jednej osoby w stronę zajścia. — Lilian!
W końcu spomiędzy uczniów wypadł Rune, stając idealnie pomiędzy siódmoklasistkami. Obie dłonie miał wyciągniętą w stronę jednej ze stron konfliktu. Był wyraźnie blady, a znające go osoby mogły niemal dostrzec targający nim niepokój – w końcu młody mężczyzna nie przygotowywał się do takich akcji. Gdy tylko dostał list z Hogwartu, niemal skakał ze szczęścia, nie widząc odznaki Prefekta, której tak bardzo się obawiał. Nawet jeżeli w opinii wielu osób nadawał się idealnie na duchowego opiekuna Hufflepuffu, wiedział lepiej niż ktokolwiek inny i zgadzał się z decyzją McGonagall kompletnie – był za miękki i empatyczny, aby karać kogokolwiek.
— Erica, Lilian. — Skinął obu głową, udając jednocześnie, że nie widział rzucanej mu wzrokiem przez Śizgonkę groźby. Przełknął ślinę, wiedząc, że ta zmusi go najpewniej do długiej i nieprzyjemnej rozmowy zaraz po śniadaniu — Proszę, nie organizujcie tu teraz klubu pojedynków, który niestety zniknął po drugim roku. Wiem, że macie różne zdania, ale spójrzcie wokół, jedno źle rzucone zaklęcie i możecie doprowadzić do kalectwa jakiegoś ucznia.
— Mi tego mówić nie musisz, lepiej przekaż to księżnej. — Erica widocznie się uspokoiła, choć wciąż nie odsunęła nawet na krok, pozostając niecałe dwa metry od blondynki.
— Kincaid. Oboje doskonale wiemy, że jeżeli chodzi o niedokładne klątwy i brak ostrożności, to ty jesteś królową. — Rune niemal spiorunował ją spojrzeniem, a na jego twarzy pojawił się rzadko spotykany grymas gniewu. Ozdobiona kilkoma piegami szczęka zacisnęła się na moment, akcentując wystające policzki. — Dlatego bardzo was proszę, rozejdźcie się i nie sprawiajcie więcej problemów Profesorom.
— Koniec przedstawienia. — Zawiedziony głos rozbrzmiał obok Pansy, która szybko zidentyfikowała jego właściciela z Theodorem. I musiała się z nim zgodzić.
Emocje widocznie opadły, a zaczerwieniona Gryfonka przygotowywała się do zejścia ze sceny, co przed nią zdążyła uczynić Ross. W całej wypełniającej ją wściekłości wymijała uczniów, zmuszając ich do rozejścia się. Zanim doszła do schodów, zdołała się jeszcze rozejrzeć po twarzach gapiów, obdarzając każdego z nich takim samym spojrzeniem – pełnym pogardy i żalu.
— Na nas też już czas, może i Myers jest prefektem, ale jak się spóźnimy, to będziemy spać w Pokoju Wspólnym Puchonów.
— Nie udawaj, że taka opcja by ci nie pasowała. — Nott uśmiechnął się do niej zaczepnie, poprawiając jednocześnie rękaw szaty. — Mi tam się podobało, gdy ostatni raz u nich byłem.
— Czasem zapominam, że w przeciwieństwie do Draco nie bawiłeś się w uprzedzonego cymbała. — Szczery, własny śmiech po raz pierwszy od dłuższego czas zabrzęczał im w uszach, co spowodowało, iż oboje wyczuli dziwną nutę nostalgii, zmuszającą ich do ruszenia ku lochom. — Choć dalej nie wierzę, że jakaś mogła polecieć na tę twoją tajemniczą aurę emo-milczącego-chłopca, którego trzeba przytulić i nakarmić, aby się otworzył.
— Wiesz, Puchonki to bardzo miłe i pomocne czarownice. Póki nie przekroczysz granicy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro