Rozdział 5
HOPE
– Przepraszam – szepczę milimetry od jego ust, siląc się na uśmiech.
Słyszę jego przeciągnięte westchnienie, a potem zamyka mnie w swoich ramionach.
– Wiesz, że nie potrafię się na ciebie gniewać – blondyn mruczy w czubek mojej głowy, a ja oplatam go rękami w talii. Doskonale wiem, że potrafi, ale zawsze mówi inaczej. – Ale nie możesz tak często opuszczać zajęć – dodaje.
– Tęskniłam za tobą – zmieniam temat, przyciskając policzek do jego szyi.
I naprawdę próbuję w to wierzyć. Przecież zawsze za nim tęskniłam. Staram się obudzić w sobie jakiekolwiek uczucia w stosunku do Matta.
Mimo, że mieszkamy naprzeciwko siebie i studiujemy na tej samej uczelni, nie widzieliśmy się od dwóch dni. Chciałam dać mu trochę czasu, aby przeszła mu złość na mnie i też dlatego, że nie mam pojęcia jak wygląda obecna sytuacja między nim, a Chuckiem.
W końcu nie wytrzymałam i poprosiłam, by to on do mnie wpadł, nie chcąc natknąć się na jego brata w ich domu.
– Widziałam, że Charles przyjechał – ryzykuję, a Matt momentalnie luzuje swój uścisk. Obserwuję jak odsuwa się ode mnie i zajmuje miejsce na kanapie. Przygryzam wargę, gdy widzę jego posępną minę. – Co tu robi? – próbuję jeszcze raz, marszcząc brwi.
– Nie wiem, Hope – odpowiada beznamiętnie, wzruszając ramionami. – Nie tłumaczy mi się ze swoich decyzji.
– Nie było go pięć lat. Z tej jednej chyba powinien – kręcę głową wyjątkowo zirytowana. – Ani trochę cię to nie ciekawi? – pytam, unosząc brew.
– Powiedział tylko, że stęsknił się za tym miasteczkiem, w co w życiu nie uwierzę, więc po co mam go ciągnąć za język, jeśli i tak nie powie mi prawdy? Szkoda wysiłku – mamrocze wyraźnie rozgniewany.
Odpuszczam. Nie chcę, żeby nagły powrót jego brata był powodem naszych kłótni.
– Obejrzymy coś? – zmieniam temat i przysiadam obok niego. – Rozpaliłbyś w kominku, ja zrobię herbatę... – uśmiecham się słabo, przypatrując się mu.
Cholernie się staram, żeby było tak jak dawniej, mimo, że najchętniej schowałabym się pod kołdrą i już nigdy więcej z pod niej nie wychodziła.
– Wybacz kochanie, ale muszę spadać. Umówiłem się z chłopakami na wieczór – słyszę i kiwam głową, że rozumiem.
Matt często widuje się z kumplami z liceum. W sumie nigdy mi to nie przeszkadzało, bo po prostu od zawsze uważałam, że tak wygląda zdrowy związek. Ze mną nigdy nie mógł porozmawiać o hokeju, golfie, czy grze w szachy, a z nimi owszem i wiem, że to uwielbia, więc totalnie rozumiałam, że tak często się spotykają.
– Jasne. Może innym razem – wstaję, by odprowadzić go do drzwi.
– Wykupiłem ci tabletki – słyszę i momentalnie zastygam w bezruchu.
Powoli odwracam się do niego i silę się na najspokojniejszy ton.
– Dziękuję, ale nie wiem czy chcę je dalej brać – posyłam mu niepewne spojrzenie.
– Powinnaś. W końcu lepiej się poczujesz – odpowiada krótko, całuje mnie w policzek i wciska mi w dłoń pudełko antydepresantów, po czym wychodzi.
Obracam opakowanie w palcach, wpatrując się w zamknięte już drzwi. Przechodzę do kuchni i kładę na blacie małe pudełko, po czym pierwszy raz postanawiam wyjąć ulotkę z jego środka. Wodzę wzrokiem po tekście, czytając skutki uboczne.
"Bezsenność, jak i nadmierna senność, zmniejszenie libido, chroniczne zmęczenie, zmiany nastroju, drażliwość, lęki, problemy z koncentracją."
Wpatruję się w ulotkę z przymrużonymi oczami. Cholera, mam to wszystko.
Być może przez to nie mogę wstać na zajęcia, być może przez to moje uczucia do Matta nie są tak mocne jak kiedyś, być może przez to byłam tak niemiła dla Pani Williams, gdy kupowałam wrzosy.
A może to wcale nie przez tabletki, tylko przez koszmar, który przeżyłam?
"Powinnaś. W końcu lepiej się poczujesz." – rozbrzmiewa w mojej głowie. Biorę więc szklankę wody i połykam jedną, okrągłą tabletkę.
***
Następnego dnia są już wyniki kolokwium z biochemii.
Nie zdałam.
I sama już nie wiem czy to te studia są tak ciężkie, czy to ja jestem tak cholernie głupia.
Przez ostatnie dwie godziny, po powrocie do domu próbowałam skupić się na nauce, bo jak najszybciej muszę poprawić ten niezaliczony test. Zamiast tego zdążyłam popłakać się dwa razy i – choć nie posądzałbym się o to – rozrzucić po pokoju wszystkie podręczniki, ze złości i frustracji.
Kiedy już wszystkie przedmioty z mojego biurka, znalazły się na podłodze, postanawiam wyjść na taras, próbując się uspokoić i jednocześnie chcąc skorzystać z ostatnich promieni słońca tego dnia. Mimowolnie spoglądam na naszą ławkę – moją i mamy – i zaciskam zęby, nie pozwalając kolejnym łzom na spłynięcie.
Przechodzę przez podwórko, bliżej basenu i rozkładam się w wiszącym, ogrodowym fotelu. Postanowiłam zrobić sobie krótką przerwę od "nauki" i poczytać książkę, którą zaczęłam przeszło trzy miesiące temu.
Robię w głowię szybką retrospekcję, o czym ona w zasadzie była, po czym otwieram lekturę na dziewięćdziesiątej stronie i z całych sił staram się zrelaksować, choć na moment.
Tak, jakby nic złego mnie nie spotkało. Jakby tata zaraz miał wrócić z pracy, jakby mama gotowała w kuchni obiad, a ja jak zawsze po liceum odpoczywam w ogrodzie.
Spoglądam jeszcze szybko za niski płotek, który odgradza przednią część podwórka, od tylnej, w której się znajduję, i wpatruję się w dom Matta, zastanawiając się czy już wrócił.
Chwilę później na dobre pogrążam się w lekturze. Z zaciekawieniem śledzę wątki miłosne głównych bohaterek. Romans Meg i flirt Jo z ich sąsiadem Laurie'm, a także zainteresowanie Amy bogatym i ekscentrycznym Theodore'm Laurence'em.
Czytam dalej o tym jak March'owie zmagają się z trudnościami finansowymi z powodu nieobecności ojca, który służy jako kapelan wojenny.
Aż w pewnym momencie jakiś nagły hałas rozprasza całą moją uwagę. Podnoszę wzrok znad lektury i prawie dostaję zawału.
Książka w sekundzie ląduje na długiej, zielonej trawie.
– Boże! – krzyczę w emocjach, przykładając dłoń do piersi.
– Wystarczy Chuck – odzywa się z nieschodzącym z twarzy głupawym uśmieszkiem. Gapię się na niego z pełną grymasu miną, zupełnie tak, jakby stał przede mną kosmita.
Czy on właśnie przeskoczył przez mój płot?
– Co tu robisz?! – grzmię, prostując się w fotelu.
Chuck bezczelnie ignoruje moje pytanie. Z narastającą złością obserwuję jak zbliża się do mnie powolnym, wdzięcznym krokiem i nim się obejrzę, podnosi z ziemi moją książkę i uważnie przygląda się okładce. Dosłownie czekam, kiedy wybuchnie śmiechem widząc co czytam, ale ku mojemu zdziwieniu ten moment nie nadchodzi.
Brunet patrzy na mnie lekceważąco z niezmiennym, lekkim uśmiechem i podaje mi moją własność. Wyszarpuję ją bez namysłu, posyłając mu gniewne spojrzenie.
W zasadzie nie mam pojęcia co z nim zrobić.
Dowiedzieć się o co mu chodzi? Zignorować? Przegonić go z mojego podwórka?
Jednak to brat mojego chłopaka i mój były kumpel.
Znowu zastanawiam się przez moment, czy wtedy też był taki irytujący.
Był, ale nie do tego stopnia.
Zresztą teraz dzieli nas przepaść porównywalna do Wielkiego Kanionu, w postaci pięcioletniej ciszy. A może i dłuższej, bo przestaliśmy ze sobą rozmawiać już jakiś czas przed jego wyjazdem, więc zwyczajnie nie rozumiem jego zachowania.
Zerkam na niego bez słowa i widzę, że się rozbiera. Otwieram szerzej oczy.
Rozbiera, do cholery!
I gdy już mam na niego wrzasnąć, on odzywa się pierwszy.
– Beth na końcu umiera – mówi krótko i wskakuje do mojego basenu. Teraz moje oczy robią się wielkie jak dwa spodki.
Dość tego! Uduszę go!
Podnoszę się z miejsca, trzaskając książką o siedzisko fotela.
– Co tu robisz do cholery?! Dlaczego skaczesz przez mój płot, dlaczego jesteś w moim basenie i dlaczego spoilerujesz mi książkę?! – warczę, stając przy krawędzi basenu.
Kładę dłonie na obu biodrach i dyszę przepełniona wściekłością.
– Nudzę się – odpowiada bez cienia emocji i znika pod taflą wody, by zaraz znowu się wynurzyć, a ja mam wrażenie, że rozmawiam z czterolatkiem, a nie z dwudziestopięcioletnim mężczyzną.
– I dlatego psujesz mi lekturę?! – grzmię już kompletnie wyprowadzona z równowagi. – Idź na miasto, jak się nudzisz! Idź do baru, wyrwij jakieś panienki, upij się... – wymieniam.
– Idziesz ze mną? – słyszę i nie dowierzam.
– Co? – wyduszam i przeczesuję nerwowo włosy, a z moich ust wyrywa się krótki chichot desperacji.
– Tu nie ma co robić. Nawet w centrum – kręci nosem i przemierza kolejną długość basenu, nie zważając na to, że jest cholerny październik!
Zaczynam żałować, że dosłownie przedwczoraj basen został wyczyszczony. Jak się okazało, wpisanie w Google "czyściciel basenu" przyniosło rezultaty. A gdyby gość od basenów go nie wyczyścił, dalej pływało by tu kilo mułu, a ten dupek na pewno by do niego nie wszedł.
– To po co w takim razie tu przyjechałeś?! – cedzę przez zęby, zanim zdążę ugryźć się w język.
Brunet zatrzymuje się na chwilę i mam wrażenie, że zmarszczka przecina jego czoło na jeden krótki moment.
Nie odpowiada. Ponownie znika pod wodą. Znowu mnie ignoruje.
Zaciskam dłonie w pięści i wkurzona do granic możliwości wracam na podwieszany fotel. Łapię w dłoń książkę i otwieram tam, gdzie skończyłam. Ściskam ją w dłoniach, przelewając na nią całą swoją frustrację. Po co mam to czytać, skoro wiem, że Beth umrze?!
Odkładam lekturę na kolana i przejeżdżam dłońmi po nagle niesamowicie zmęczonej twarzy. Jedyne do czego jestem teraz zdolna, to wgapianie się w bezruchu w przestrzeń przede mną.
Nie wiem jak długo tak siedzę, ale w końcu słyszę, że wychodzi z basenu. Zerkam na niego kątem oka i widzę, że zbiera swoją koszulkę i spodnie z posadzki. Przez sekundę wbijam wzrok w jego umięśnioną sylwetkę i spore tatuaże zdobiące jego ciało. Zawstydzona wracam do obserwacji drewnianego płotka przede mną.
Zamierza coś jeszcze powiedzieć, czy pójdzie sobie bez słowa?
Po co tu w ogóle przylazł?!
– Nie czytaj za długo, bo popsujesz sobie wzrok – rzuca, gdy mija mój fotel.
Dopiero teraz zauważam, że robi się ciemno.
– Nie mów mi co mam robić – parskam, próbując nie patrzeć jak odchodzi, ale sprawy nie ułatwia fakt, że jest w samych bokserkach, a resztę ubrań przewiesił sobie przez ramię.
– A ty nie bądź bezmyślną dziewczynką. Serio! – słyszę i nagle mnie olśniewa.
Teraz już wgapiam się w jego umięśnione plecy.
– To byłeś ty... – mówię cicho, ale wiem, że mnie usłyszał, bo nagle zwolnił kroku. – Na cmentarzu, to byłeś ty – powtarzam i patrzę jak ponownie przeskakuje przez mój płotek.
Odprowadzam go wzrokiem do samych drzwi jego domu, póki za nimi nie zniknie, zostawiając mnie samą z moim osłupieniem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro