Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 40

HOPE


Z trudem unoszę ciężkie powieki, a mój zamglony wzrok powoli skanuje otoczenie, próbując rozpoznać miejsce, w którym się znajduję.

Dopiero teraz uświadamiam sobie, że odzyskuję przytomność, choć zupełnie nie pamiętam momentu, w którym ją straciłam.

Po dłuższej chwili, może minucie, fragmenty wspomnień wracają, a ja stopniowo zaczynam rozumieć, co się wydarzyło.

Wokół panuje gęsta ciemność, a powietrze jest chłodne i przesiąknięte wilgocią. Siedzę na zimnej, twardej podłodze, a obok mnie leży stary, zniszczony materac. Widzę kilka rozpadających się mebli, które wyglądają, jakby już dawno straciły swoje funkcje. Nie ma tu okna, a jedyne źródło światła to słaba, migocząca żarówka, zwisająca na cienkim kablu z sufitu, ledwie rozpraszająca mrok.

Mimo to patrzenie w stronę słabej łuny światła przynosi mi ból. Mam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi głowę, a w ustach czuję niewyobrażalną suchość. Moje ciało jest niezwykle ociężałe, jakby ktoś przywiązał do każdej mojej kończyny niewidzialny ciężar.

Próbuję podnieść rękę do czoła, by choć trochę złagodzić to narastające cierpienie, ale ku mojemu przerażeniu unoszą się obie dłonie, zupełnie jakbym straciła nad nimi kontrolę.

Dlaczego?

Dopiero gdy opuszczam wzrok, zauważam, że moje ręce są związane.

Panika ogarnia mnie natychmiast, a serce zaczyna bić jak oszalałe.

Próbuję wstać, ale zaraz orientuję się, że moje nogi też są unieruchomione przez potężny supeł, który ściska je z każdej strony.

Próbuję zrobić cokolwiek, by się wyswobodzić. Przez dobrą chwilę na wszelkie sposoby próbuję ciągnąć za więzy, poluzować je, rozplątać, a nawet przegryźć.

Nic z tego.

– Nic z tego – wzdrygam się, gdy słyszę własny głos, który brzmi inaczej niż zwykle.

Dopiero gdy w kącie, po drugiej stronie pomieszczenia, dostrzegam blondwłosą dziewczynę, uświadamiam sobie, że to nie były moje słowa.

Krew w moich żyłach zaczyna wrzeć z emocji. Mimowolnie zaczynam się trząść i modlę się, by nie dostać ataku w takim miejscu.

Ona nie może mieć racji.

Podejmuję kolejną desperacką próbę uwolnienia się.

– Już próbowałam. Więzy są zbyt mocne – znowu słyszę jej głos, który znacznie różni się od tego, co aktualnie czuję.

Głos dziewczyny jest chłodny i beznamiętny.

Za to ja mam wrażenie, że zaraz eksploduję od nadmiaru odczuć. Strach paraliżuje moje ciało, serce wali jak szalone, a w głowie mam chaos, jakby wszystkie myśli krzyczały jednocześnie. Czuję, jak panika zaczyna mnie dusić, a przerażenie wypełnia każdy zakamarek mojego umysłu.

– Może spróbujemy razem – mówię niepewnie, pomijając wszelkie uprzejmości.

Instynkt samozachowawczy, który obudził się we mnie po wielu miesiącach, dopiero w tak patowej sytuacji, podpowiada mi, że jeśli chcę to przetrwać, to muszę coś zrobić.

Cokolwiek.

– To też nic nie da. Już próbowałam z inną dziewczyną, która była tu przed tobą – na jej słowa automatycznie cała się spinam. – Poza tym oni sprawdzają, czy wszystko jest w porządku. Za drzwiami na pewno ktoś nas pilnuje.

Sprawdzają, czy wszystko jest w porządku?

Chryste, przecież tu nic nie jest w porządku!

– Co się stało z tą dziewczyną? – pytanie wymyka się z moich ust i w zasadzie nie wiem, czy chcę poznać odpowiedź.

– Wywieźli ją gdzieś dalej – mówi chłodnym tonem, praktycznie bez żadnych emocji.

Tymczasem we mnie, po pół roku, obudziły się wszystkie możliwe uczucia.

Nie chcę tak skończyć, do cholery!

– Co to znaczy dalej? – dopytuję.

– Wiesz w ogóle, gdzie jesteś? To nie jest twoje miejsce docelowe, a jedynie przystanek – posyła mi słaby uśmiech, a ja jeszcze raz rozglądam się po pomieszczeniu, tym razem z większą uwagą.

Nie wiem, gdzie jestem, ale domyślam się, po co.

Kręcę przecząco głową i czuję łzy spływające po moich policzkach.

– Ktoś musiał cię bardzo zawieść, skoro tutaj jesteś. To ich nora. Handlują tu wszystkim – zamieram.

Wszystkim...

– Matt mnie sprzedał... – mówię na głos, bo właśnie sobie to uświadamiam.

Natychmiast przypominam sobie sytuację, kiedy byliśmy jeszcze z Chuckiem szczęśliwi i niespodziewanie odwiedził nas Dylan. Pamiętam, co wtedy powiedział. Powiedział, że jeśli Chuck nie ma pieniędzy, by ich spłacić, to wie, co może zrobić. Oddać mnie, bo mogę być warta więcej niż jego dług. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałam.

– Oni... wywiozą nas do... – chcę zapytać, ale nie jestem w stanie dokończyć.

Zaciskam powieki, aby zatrzymać płynące z moich oczu łzy.

– Dokładnie tak – uśmiecha się smutno i lustruje mnie spojrzeniem.

Jest tak spokojna, jakby nie robiło to na niej wrażenia. Skąd ona to wszystko wie? Czy jest możliwość, że już to przeżyła? Czy to po prostu ja jestem na tyle głupia?

Oczywiście, że jestem głupia. Jestem kompletną kretynką.

Jak mogłam... Jak mogłam to wszystko sobie zrobić?!

Jak mogłam zwlekać tyle dni z pójściem do Chucka? Jak mogłam pozwolić Mattowi zamieszkać w moim domu i decydować o moim losie? Jak mogłam mu pozwolić, zawładnąć moim życiem... Znowu!

Mam wrażenie, że to nie byłam ja. Że wraz z wyjazdem Charlesa umarłam, a w moim ciele zamieszkała inna osoba, która podejmowała wszystkie decyzje za mnie, albo... nie podejmowała ich wcale. Pozwoliła Mattowi sterować swoim życiem i moim ciałem. A teraz nagle je opuściła, na nowo robiąc mi w nim miejsce...

Dlaczego akurat w takim momencie? Dlaczego w takich okolicznościach?

Co ja mam niby teraz zrobić?!

– Ty będziesz miała wyjątkowo przejebane. Jesteś za ładna. Lepiej przygotuj się na to psychicznie – beznamiętny głos dziewczyny wyrywa mnie z zamyślenia.

Kręcę głową na jej słowa i znowu próbuję pozbyć się supłów z moich nadgarstków.

Nie mam zamiaru na nic się przygotowywać. Nie ma możliwości, że tak skończę. Naprawdę na to zasłużyłam? To kara za te wszystkie złe decyzje?

Mimowolnie zaczynam dławić się łzami.

– Zdążyłam napisać do przyjaciółki. Może uda im się nas znaleźć – mówię po dłuższej chwili.

W zasadzie nie wiem, czy powinnam mówić jej cokolwiek.

– Oby ci się udało – odpowiada, a jej ton jest całkowicie pozbawiony nadziei.

– A tobie? – marszczę brwi.

– Mnie wywiozą stąd szybciej. Później przyjdzie kolej na ciebie – mrugam kilka razy, próbując się skupić.

– Jak długo tu jesteś?

– Ciężko powiedzieć, ale mogą być dwa dni – odpowiada, a ja przymykam powieki.

Mam tutaj siedzieć dwa dni i czekać na najgorsze, nie mogąc nic zrobić?

Nie chcę tak skończyć, do cholery!

Nie mogę w to wszystko uwierzyć.

Jak mogłam pozwolić Mattowi na to wszystko?!

Wykorzystał moment, w którym byłam na samym dnie, w którym ledwo żyłam i uzależnił mnie od siebie...

Dlaczego wzięłam te cholerne tabletki? Dlaczego stamtąd wtedy nie wyszłam? Dlaczego nie zadzwoniłam do Lizzy? Dlaczego nie wsiadłam w pierwszy lepszy samolot do Nowego Jorku?

Moja książka!

Rozglądam się chaotycznie, ale nigdzie jej nie ma. Miałam ją jeszcze na zewnątrz. Musiała tam zostać...

Może już ją wyrzucili.

Błagam, nie!

Ta książka to jedyne, co mam...

Czuję kolejne łzy. Opieram głowę o zimną ścianę i mocno zaciskam zęby.

Tylko ta książka trzymała mnie przy życiu...

Nagle słyszę dźwięk otwierających się drzwi i automatycznie podciągam kolana do brody.

Obserwuję, jak do pomieszczenia wchodzi trzech mężczyzn. Jeden na pewno jest tu szefem. Dwaj pozostali dla niego pracują. Na szczęście nie ma wśród nich Dylana, którego sam wzrok przyprawia mnie o mdłości. Zresztą... bez niego wcale nie jest lepiej. Ci mężczyźni wywołują we mnie to samo, co Dylan.

– Weźcie blondynkę – odzywa się szef, a ja posyłam jej przerażone spojrzenie.

Dwóch facetów bierze ją za ramiona i pomaga wstać, a później ciągną ją do wyjścia.

– A ona? – pyta jeden z mężczyzn, podtrzymujących dziewczynę.

– Ona zostaje tu jeszcze chwilę. Zdążycie. – słyszę i czuję, że moje wnętrzności wiążą się w supeł.

Nie mam odwagi na nich spojrzeć. Boję się, że samym spojrzeniem mogłabym ich sprowokować.

Przymykam oczy i czekam, aż wyjdą.

"Zdążycie"?

Nie chcę... naprawdę nie chcę dopuszczać do mojego umysłu faktu, że doskonale wiem, co miał na myśli.

Dreszcz strachu przechodzi przez moje ciało. A potem kolejny i kolejny, aż zaczynam się trząść, jakby w pomieszczeniu panował srogi mróz.

Jestem coraz bliżej ataku, gdy wyobrażę sobie, że tych trzech okropnych typów... Nie, nie chcę sobie tego wyobrażać.

Nagle, zza zamkniętych już drzwi, słyszę przeraźliwy krzyk dziewczyny, której imienia nawet nie poznałam.

Nie chcę tego słyszeć, nie chcę wiedzieć, co właśnie jej robią.

Chyba jestem cholerną egoistką, ale pomiędzy strachem i rozpaczą, jest jeszcze ulga. Ulga, że to nie jestem ja. Że nie jestem teraz na jej miejscu.

Chcę zatkać sobie uszy, by nie słyszeć jej krzyku zmieszanego z płaczem. Przez związane nadgarstki ledwo mi się to udaje.

Zaciskam powieki jeszcze mocniej niż przed chwilą i łkam żałośnie, wyobrażając sobie siebie i Chucka. Wyobrażam sobie, że jesteśmy w tamtym domku, do którego zabrał mnie w moje urodziny. Wróciliśmy właśnie z planetarium i siedzimy teraz w jacuzzi, oglądając gwiazdy.

Gdy spada jedna z nich, wypowiadam to samo życzenie, co wtedy, a ono tym razem się spełnia i Chuck mnie nie zostawia. A potem mówi, że mnie kocha, a mnie tym razem nie zamurowuje. Tym razem doskonale wiem, co odpowiedzieć.

Też cię kocham... Najbardziej na świecie...

– Uratuj mnie, proszę – mamroczę bezsilnie.

Gdy otwieram oczy, jest już cicho. Nie słyszę krzyków i czuję ulgę.

Gdybym tylko poszła do niego dzień wcześniej, to wszystko by się nie wydarzyło.

Lizzy miała rację...

Żałuję.

Cholernie żałuję.


***


Siedzę samotnie przez bardzo długi czas, ale kompletnie nie potrafię określić, jak długo.

Kilka godzin? Całą noc, dzień? Dłużej?

W zasadzie modlę się, by tak już zostało. Mogę tu siedzieć sama, aż skonam z głodu i pragnienia. Wszystko jedno, byleby tu nie przychodzili. Byleby nie zrobili mi krzywdy, a potem by inni w innym miejscu mi jej nie robili...

Moje myśli nieustannie krążą wokół jednej osoby, ale zaczynam tracić już nadzieję...

Ktoś na górze najwyraźniej nie słucha moich modlitw, bo drzwi właśnie się otwierają, a moje ciało nieruchomieje, sparaliżowane strachem. Nie mam siły nic zrobić, nawet się poruszyć.

Zresztą, co mogę zrobić?

Z momentem ich wejścia chyba zaczynam godzić się z tym, co mnie czeka.

– Macie godzinę – mówi szef, a mi zaczyna kręcić się w głowie.

– Szefie, może dwie? – pyta jeden i spogląda na mnie zachłannym wzrokiem.

– Nie ma takiej opcji. Musi wyjechać za godzinę, od razu gdy się ściemni – słyszę surowy ton.

Pozostali przytakują i teraz wszystkie spojrzenia skierowane są na mnie.

Czuję się jak małe, dzikie zwierzę, które zaraz zostanie w brutalny sposób zaatakowane przez okrutne bestie. Wielkie, paskudne i bez skrupułów.

Godzinę?

Błagam, nie...

Czuję, że zaraz zemdleję. Czy to ich powstrzyma?

Robi mi się duszno, słabo, zaczynam się trząść do granic możliwości.

Chcę zniknąć. Chcę umrzeć.

Gdyby ktoś dał mi teraz wybór; śmierć, albo to – nie wahałabym się ani chwili. Przynajmniej znowu byłabym z rodzicami.

Widzę, że podchodzą bliżej, aż w końcu jeden z nich przykuca przy mnie, a potem bezwzględnym ruchem chwyta mnie za podbródek.

– Jest lepsza, niż ta poprzednia – mówi z niezrozumiałym dla mnie zadowoleniem.

Czekam.

Chcę mieć to już za sobą. Mam wrażenie, że moja dusza właśnie opuszcza moje ciało.

Ten drugi kiwa głową z aprobatą, i wiem, że za moment poczuję na ciele jego ohydne łapska.

– Zaraz się przekonamy – mówi w końcu, a jego słowa mieszają się z moim szlochem i ogromnym hukiem, który przychodzi niespodziewanie.

Nagle, jakby walił się cały budynek.

Zaciskam oczy i kulę się w sobie, a później wszystko to, co się dzieje, rejestruję w zwolnionym tempie.

Widzę masę dymu, słyszę krzyki. Strzały? Nie jestem pewna.

Panuje jeden wielki chaos, który właśnie wdarł się też do mojego umysłu.

Obserwuję, jak do środka wbiega masa ludzi.

To po mnie? Są jeszcze inni?

Proszę, nie...

Ci są ubrani inaczej niż tamci, a jednocześnie każdy z nich jednakowo. Mają czarne kominiarki. Mają broń.

Okropnie się boję.

Chaos trwa tak długo, że już przestaję rejestrować, przestaję nadążać. Wszystko zlewa się w jedną, niezrozumiałą całość – krzyki, odgłosy walki, huk wystrzałów. Powoli odpływam w stan odrętwienia, zbyt wyczerpana strachem, by dłużej walczyć o zachowanie przytomności.

Udaje mi się ocknąć dopiero, gdy nastaje kompletna cisza.

Orientuję się, że ktoś niesie mnie na rękach.

Przez bardzo długi czas widzę jedynie szary, odrapany sufit i światła żarówek, które oślepiają mnie w taki sposób, że ból promieniuje prosto do mojej czaszki.

Ktoś niesie mnie w nieskończoność.

Próbuję się wyrwać, ale nie mam siły, mimo że na moich kończynach chyba nie ma już sznurów.

– Proszę, nie... – łkam cicho, bo ten ktoś nie przestaje trzymać mnie w ramionach.

Mrugam kilka razy. Chyba jesteśmy na zewnątrz.

Sufit w końcu znika, światło już nie jest takie ostre i chyba powoli zapada zmrok.

– Proszę... – odzywam się znowu resztkami sił.

Wywiozą mnie, prawda?

Już nigdy nie wrócę do domu.

– Hope, to ja. Już wszystko w porządku – słyszę spokojny głos i z wysiłkiem marszczę brwi.

Znam ten głos. Próbuję go skojarzyć. Słyszałam go już dawno temu. Czy to możliwe, że to pan Jones? Nasz szeryf?

On też w tym uczestniczy? Chryste...

Mimowolnie zalewam się łzami.

– Co z nią? – słyszę drugi głos.

Chyba też go znam.

Ten nie jest już taki spokojny. Wręcz przeciwnie, jest tak rozedrgany, że sama boję się jeszcze bardziej.

– Tego jeszcze nie wiemy. Pojedzie do szpitala, tam się okaże – to na pewno pan Jones. Słyszę tę jego śmieszną wadę wymowy. – Skąd w ogóle wiedziałeś? Zresztą... Lepiej nie mów. Ważne, że się udało – dodaje jeszcze i teraz czuję, że szeryf na czymś mnie kładzie.

Teraz ktoś inny świeci mi latarką w oczy. Znowu chce rozerwać mi głowę.

– Proszę, nie. Błagam... – powtarzam w kółko jak mantrę i zaczynam głośno szlochać.

Nie mam już siły.

– Kurwa – to znowu ten drugi głos. Moje serce znów przyspiesza. Ten ton budzi we mnie prawdziwy lęk. Jest przerażony, tak samo, jak ja. – Chyba nie dam rady na to patrzeć – słyszę jeszcze, gdy krajobraz nad moją głową się zmienia.

Teraz widzę biały sufit, chyba jakiegoś pojazdu.

Wywożą mnie...

– Nie możesz jej zostawić w takim momencie. Weź się w garść. Jedź z nią karetką, biorę to na siebie. W szpitalu, jeśli trafisz na kogoś znajomego, to świetnie, jeśli nie, kłam, że jesteś z rodziny – do moich uszu dociera stłumiony głos szeryfa.

Nic z tego nie rozumiem. Pragnę, by to się skończyło. Niczego tak teraz nie pragnę, jak umrzeć.

Nie. Jest jedna rzecz, której pragnę bardziej.

By Chuck był przy mnie.

– Pomóż mi, błagam. Bądź przy mnie... – szepczę ostatkiem sił i słyszę huk zamykanych drzwi.

Znowu świecą mi w oczy, a potem znowu czuję ukłucie igły.

– Jestem – słyszę i nim zdąży do mnie dotrzeć, że naprawdę znam ten głos, zapada ciemność.


***


Śnił mi się okropny koszmar. Był tak straszny, że zaczynam płakać zanim jeszcze uchylę powieki.

A może to nie był sen?

Gwałtownie otwieram oczy i lustruję sufit, a później nieznane mi ściany.

To nie był sen. To wszystko wydarzyło się naprawdę.

Gdzie jestem? Czy już mnie wywieźli?

Próbuję przełknąć ślinę, ale nie jestem w stanie.

W pomieszczeniu jest ciemno, a oświetlenie stanowi tylko jedna mała lampka, którą dostrzegam kątem oka. Wszystko mnie boli, najbardziej głowa; do tego cały czas coś pika w irytujący sposób. Teraz dostrzegam wenflon w jednej dłoni.

A druga?

Już nie są związane, a mimo to coś mocno ściska moją drugą dłoń.

Próbuję spojrzeć w jej kierunku, choć ledwo mogę się poruszyć, żeby odwrócić głowę. Zamieram, gdy widzę czyjąś dłoń na swojej własnej.

Błagam, żeby to nie był nikt z nich i żeby to nie był Matt.

Odkrywam nagle, że bolą mnie nawet oczy, ale zmuszam się, by podnieść wzrok.

I stwierdzam, że chyba jeszcze się nie obudziłam. Mrugam kilka razy. Nawet to sprawia mi ból, mimo to nie pozwalam sobie na zamknięcie powiek.

Po lewej stronie widzę fotel, a w nim... miłość mojego życia. Śpi, trzymając mnie mocno za rękę.

Czy to możliwe?

Nagle pikanie staje się jeszcze bardziej uciążliwe, jakby było szybsze.

– Obudziłaś się – do moich uszu dociera jego pełen niedowierzania głos.

Mimo że nie spuszczam z niego wzroku, nie zauważyłam momentu, w którym otworzył oczy.

Teraz widzę te błękitne tęczówki, przepełnione bólem i strachem, i nadal zastanawiam się, czy to sen, czy moje życie.

– Wybacz – słyszę jego zmieszany głos i czuję, że uwalnia moją dłoń z uścisku, choć bardzo bym chciała, by tego nie robił.

Maszyna – bo to właśnie stąd pochodzi pikanie – wydaje z siebie coraz szybszy odgłos, aż w końcu zwraca uwagę bruneta, który ogląda się za siebie w jej kierunku.

– Zawołam lekarza – słyszę i momentalnie protestuję.

– Nie – to jedyne, co udaje mi się powiedzieć, i mam nadzieję, że wystarczy.

Chuck zastyga w fotelu i wwierca się we mnie spojrzeniem, w którym jest zbyt wiele emocji, bym mogła je nazwać.

– Powinien zobaczyć cię teraz lekarz, Hope – mówi, a sposób, w jaki wypowiada moje imię, doprowadza mnie do dreszczy.

I chyba naprawdę zaczynam się trząść, bo Chuck przykrywa mnie szczelnie kołdrą i patrzy na mnie wzrokiem przepełnionym troską.

– Za chwilę – wyduszam z siebie.

Chcę upoić się jego widokiem, póki nie zniknie, bo przecież to niemożliwe, żeby naprawdę tu był.

Do tego nie wygląda jak Chuck.

Ten tutaj nie jest wesoły, w jego oczach nie ma tych iskier, które tak uwielbiam. Za to widzę wyraźny strach przeplatający się z cierpieniem. Jego twarz jest smuklejsza, oczy wyraźnie podkrążone, a gdy wysilę się, by spojrzeć na resztę jego ciała wydaje mi się, że jest też sporo chudszy.

– Jak się czujesz? – odzywa się słabo, nie spuszczając ze mnie tych smutnych oczu.

– Kiepsko – ponownie próbuję przełknąć ślinę. Chuck kiwa głową, w geście, że tak właśnie myślał i dostrzegam, jak zaciska szczękę. – Ale jest mi lepiej, gdy cię widzę. Marzyłam, by znowu cię zobaczyć – pozwalam sobie na te słowa i próbuję unieść kąciki ust. – W tamtym miejscu błagałam, żebyś mnie uratował i to zrobiłeś. Dziękuję. Jestem już bezpieczna? – nawet nie wiem, w którym momencie mój głos się załamał.

Znowu czuję łzy spływające po policzkach i uświadamiam sobie, że od pewnego czasu, częściej na nich są, niż ich nie ma.

Chuck dłuższą chwilę nie odpowiada, czym sprawia, że znowu zaczynam się denerwować.

Czyżbym nie była bezpieczna?

Podnoszę powieki, chociaż nawet nie wiedziałam, że je zamknęłam. Widzę, że Chuck przyciska wnętrza swoich dłoni do oczu.

Płacze?

Niechętnie stwierdzam, że to nie może dziać się naprawdę; to musi być sen. Przecież on nigdy nie płacze.

– Jesteś. Jesteś bezpieczna, Hope – odpowiada po chwili, a ja czuję ulgę. Wierzę mu. – Znowu cię zawiodłem. Nie wybaczę sobie tego – mówi słabo, ale już jakby do siebie.

I... on chyba naprawdę płacze.

Nie jest mi dane dłużej się nad tym zastanowić, bo do pomieszczenia właśnie ktoś wchodzi. Chuck jednym ruchem ociera twarz i podnosi się z fotela, a potem przez moment dyskutuje z tą drugą osobą, aż w końcu oddala się do wyjścia.

Z moich ust wyrywa się niemy szloch.

Obserwuję ubranego na biało, nieznajomego mężczyznę. Momentalnie ogarnia mnie panika. Nie chcę zostawać z nim sama!

– Nie... Nie! – próbuję krzyczeć i natychmiast czuję w gardle coś na wzór żyletek. – Nie zostawiaj mnie, błagam! Nie zostawiaj mnie z nim! – łkam, a Chuck w jednej chwili znowu jest przy mnie.

– Hope, to lekarz. Nie zostawiam cię. Wrócę – odpowiada spokojnym głosem, ale kręcę głową.

To na pewno nie lekarz, on chce zrobić mi krzywdę.

– Proszę cię – rzucam tonem przepełnionym desperacją i w panice szukam jego dłoni. – On chce mnie skrzywdzić, ich jest więcej, Chuck – łkam, w końcu odnajdując jego dłonie.

Czuję ich mocny uścisk i ciepło, które przynosi mi ukojenie.

– Może pan coś zrobić? Niech pan jej pomoże – słyszę jego łamiący się głos, a później, nim zdążę zareagować, ta druga osoba wstrzykuje coś w wenflon w mojej ręce.

– Musi się uspokoić. To jej pomoże – słyszę, a moje powieki stają się coraz cięższe.

Walczę. Walczę tak długo, ile jestem w stanie, by nie stracić Charlesa z oczu. Niestety, ta walka, jak każda inna, kończy się porażką...


✧・゚: 。・゚゚✧・゚: 。・゚゚

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro