Rozdział 32
HOPE
Nadeszła sobota, a wraz z nią dzień moich dwudziestych pierwszych urodzin.
Nie mam pojęcia, dlaczego, ale mam wrażenie, że te będą najlepsze, mimo że nie spędzam ich ani z Lizzy, ani z rodzicami, ani nie robię żadnej hucznej imprezy.
Już o siódmej rano Chuck przywitał mnie uroczym tortem i bukietem polnych kwiatów, które – coraz bardziej wierzę – że znowu zebrał sam.
Gdy tylko zjedliśmy śniadanie i gdy napchałam się swoim tortem tak, że aż mnie zemdliło, kazał mi się ubrać i zabrał nad nasze jeziorko.
Spędziliśmy tam może godzinę, niezmiennie tuląc się do siebie i wspominając stare czasy, aż w końcu poszedł do samochodu i wrócił ze średniej wielkości zdjęciem w złotej ramce, na widok którego przestałam oddychać.
– To dla mnie? – pytam niepewnie i trzęsącymi się dłońmi odbieram od niego ramkę, która już wiem, że będzie stać na kominku, albo tuż przy moim łóżku, bym mogła patrzeć na to zdjęcie bez przerwy.
Przejeżdżam opuszkami po szklanej oprawce, za którą widzę zdjęcie, mające może siedem lub osiem lat.
Jest zrobione w naszym ogrodzie. Podczas jednych z moich urodzin. Widzę na nim moich rodziców, uśmiechniętych tak szeroko, że aż sama unoszę kąciki. Widzę mamę Chucka i nawet Lizzy. A przed nimi wszystkimi widzę mnie i jego, trzymających się za ręce.
Moje serce natychmiast się roztapia.
– Skąd ty to masz? – szepczę, nie dowierzając.
Mam tak mało zdjęć z rodzicami, że każde z nich jest na wagę złota. Mam ochotę zasypać go pocałunkami z wdzięczności. Zamiast tego po moich policzkach zaczynają spływać łzy, które Chuck natychmiast ociera.
-– Znalazłem już dawno na poddaszu. Czekałem na odpowiedni moment – mówi łagodnie i całuje mnie w skroń.
– Wybrałeś idealny moment – uśmiecham się i zarzucam mu ręce na szyję, nie przestając ściskać zdjęcia. – Dziękuję, Chuck. Dziękuję, za to zdjęcie i za wszystko inne, co dla mnie zrobiłeś – szepczę, a on przytula mnie mocniej.
Czy wspominałam już, jak cholernie jestem szczęśliwa?
– Musiałem wyciąć stamtąd Matta – mamrocze, a ja się uśmiecham.
– Widzę – przesuwam się nieznacznie, by zostawić przeciągły pocałunek na jego policzku.
***
Ku mojemu zaskoczeniu, gdy wracamy do mojego domu Chuck każe mi się spakować na jedną noc i oznajmia, że za dwadzieścia minut wyjeżdżamy.
Jestem w takim szoku, że marnuję dziesięć minut na zastanawianie się co mam zabrać, a przez kolejnych dziesięć zastanawiam się, czy wziąć jakąś wyjątkowo ładną bieliznę.
– Weź strój kąpielowy! – słyszę jego głos dobiegający z dołu i przygryzam wargę.
Bez zastanowienia zgarniam strój i czerwoną, koronkową bieliznę, tak na wszelki wypadek.
Nie mam pojęcia gdzie jedziemy, ale cieszę się, jak dziecko, mimo że nasza podróż wiąże się ze spędzeniem pewnie kilku godzin w samochodzie.
– Gdzie jedziemy? – to moje pierwsze pytanie po wejściu do samochodu.
Chuck uśmiecha się pod nosem i wyjeżdża na główną ulicę, a ja próbuję wyczytać cokolwiek z jego twarzy.
– Zobaczysz – odpowiada przekornie, a ja kręcę głową, bo nie jestem usatysfakcjonowana tym, co słyszę.
– Dokładnie na taką odpowiedź liczyłam, Collins – mamroczę z ironią i odwracam głowę w stronę szyby po mojej stronie, obserwując znajome zabudowania.
– Mogę jedynie powiedzieć, że zobaczysz dziś gwiazdy dwa razy – odpowiada tajemniczo i czuję, że nadal się uśmiecha, a swoimi słowami sprawia, że momentalnie na niego spoglądam.
Marszczę brwi, zastanawiając się przez chwilę nad tym, co właśnie powiedział. Czy to jakiś kolejny dwuznaczny tekst? Czy to tylko mój grzeszny umysł, który z dnia na dzień pragnie Chucka coraz bardziej?
– Lecimy, gdzieś dalej? – zmieniam trop i pytam niepewnie. Jedynie zmiana strefy czasowej przychodzi mi na myśl w kontekście tych gwiazd, o których wspomniał. – Nie wiem... Nie jestem pewna, czy wzięłam ze sobą dowód... – mamroczę i zaczynam przeszukiwać torebkę.
– Spokojnie, Bambi. Tym razem nigdzie nie lecimy – Chuck lekko się śmieje, a ja przerywam poszukiwania.
– Tym razem? – unoszę brew, lustrując go wzrokiem.
– Pomyślałem... – zaczyna, nerwowo poprawiając się w fotelu. – Moglibyśmy we wrześniu lecieć na Alaskę. Po tym, co ostatnio mówiłaś, myślę, że to twoje klimaty. Chciałabyś zobaczyć zorzę polarną? – pyta niepewnie, a ja unoszę swoją brew jeszcze wyżej.
– Jasne, że tak – odpowiadam niemal od razu.
Analizuję jego słowa. We wrześniu? To prawie za pół roku. Czy to wszystko ma szansę przetrwać pół roku?
– A w przyszłe wakacje moglibyśmy wybrać się do Norwegii, w Europie. Tam też są niesamowite zorze. Generalnie moglibyśmy zwiedzić przy okazji też Włochy, podobno to piękny kraj – ciągnie, a ja mrugam kilka razy, nie dowierzając.
– A za dwa lata? – pytam przekornie, zastanawiając się, czy ten człowiek zaplanował nam już wspólne życie.
– Park Narodowy Los Glaciares – mówi bez zastanowienia. – W Argentynie. Lodowce, jeziora, wodospady, ale też masa chodzenia po trudnych terenach, Bambi – spogląda na mnie przelotnie. – Więc potem moglibyśmy leżeć przez tydzień na jakiejś ładnej plaży – przecieram czoło dłonią, próbując przyswoić jego słowa.
On naprawdę zaplanował nam przynajmniej dwa lata do przodu.
– Nie jestem pewna, czy na to wszystko zarobię – śmieję się krótko i gryzę się w język, by nie zapytać, czy on naprawdę za kilka lat nadal widzi nas razem.
– Nie musisz. W zasadzie w ogóle nie musiałabyś pracować. Do tego masz cztery lata studiów, powinnaś skupić się na nauce, a ja spokojnie nas utrzymam – mówi z taką oczywistością w głosie, że momentalnie przechodzą mnie ciarki.
Chuck jest zupełnym przeciwieństwem Matta.
Za tym pierwszym mogłabym pójść na koniec świata z zamkniętymi oczami, wiedząc, że o mnie zadba. Ale jego słowa zmuszają mnie również do refleksji. Jeszcze tydzień temu sam mówił, że nie umie nazwać swoich uczuć, i że w zasadzie nie powinien być blisko mnie, a dziś? Co się nagle zmieniło, że dziś planuje nam wspólną przyszłość?
Z wahaniem kładę dłoń na jego dłoni, którą trzyma na swoim udzie. Chuck od razu przykłada ją do swoich ust, a potem splata nasze palce, a ja nie potrafię przestać mu się przyglądać.
– Ostatnim razem, gdy trzymałem cię za rękę w ten sposób, prawie zmiażdżyłaś mi kości – mówi z udawanym grymasem, a ja przypominam sobie tamtą chwilę, gdy podczas powrotu z naszej wycieczki na wybrzeże, przez ponad dwie godziny nie pozwoliłam mu puścić mojej ręki.
– A potem przestałeś się do mnie odzywać na dobry tydzień – mówię z przekąsem, ale nieudawanym.
– Bo cholernie wystraszyłem się tego, co wtedy poczułem, Parker – mamrocze, gładząc kciukiem wnętrze mojej dłoni.
– A teraz? – pytam, przygryzając wargę.
– A teraz chciałbym już nigdy jej nie puszczać – odpowiada, ponownie ją całując i patrząc mi w oczy, co momentalnie wywołuje dreszcz przechodzący wzdłuż mojego kręgosłupa.
– Patrz na drogę – mruczę i obserwuję, jak z prawie że chuligańskim uśmiechem odwraca ode mnie wzrok.
***
Niecałe trzy godziny później dojeżdżamy na miejsce, praktycznie na granicy stanów Wirginia i Wirginia Zachodnia, do miasta otoczonego pasmem górskim Blue Ridge. A kolejną godzinę spędzamy w miejscu, które przyprawia mnie o szybsze bicie serca.
Chuck załatwił nam prywatny seans w planetarium.
Już po przekroczeniu progu sali, czuję, że tutaj czas płynie wolniej, a gdy spoglądam na sufit sali, świat zewnętrzny nagle przestaje istnieć.
Na sklepieniu rozbrzmiewa symfonia migoczących gwiazd, malując na sufitowej kopule niezwykłe obrazy kosmosu.
Całą godzinę spędzam w bezruchu, z fascynacją wpatrując się w dobrze widoczne na "niebie" gwiazdy. Tutaj są wyraźniejsze, niż kiedykolwiek na tym prawdziwym niebie, więc z łatwością rozpoznaję wszystkie gwiazdozbiory. I nawet przez krótki moment czuję, jakby moja mama była tuż obok i wpatrywała się w kosmiczne ekrany razem ze mną.
To kolejna niespodzianka Chucka, która wywołała u mnie łzy wzruszenia.
Jestem mu wdzięczna. Cholernie wdzięczna, że to wszystko dla mnie robi. Jest niczym mój anioł stróż, który wyciąga mnie z mroku po stracie rodziców. Stopniowo przywraca mnie do życia. Dosłownie to on sprawia, że znowu chce mi się żyć.
A gdy myślę, że to już koniec niespodzianek na dziś – po kolejnych czterdziestu minutach spędzonych w samochodzie i po przejechaniu cholernie stromej drogi – okazuje się, jak bardzo się mylę.
– Chyba żartujesz – wyduszam z siebie, wysiadając z samochodu.
Z otwartymi ustami podchodzę bliżej drewnianego domku z tarasem, który wychodzi na najpiękniejszy krajobraz, jaki kiedykolwiek widziałam.
Taras, jak i cały domek, usadowiony jest na zboczu bardzo stromej góry, z której rozlega się widok na inne zbocza porośnięte lasami, a na samym dole znajduje się ogromne jezioro. Słońce, które jest dziś wyjątkowo łaskawe, sprawia, że to miejsce wydaje się jeszcze bardziej magiczne, aż zapiera mi dech w piersiach.
Rozglądam się dookoła i uświadamiam sobie, że w zasięgu mojego wzroku nie ma żadnych innych zabudowań.
Nagle czuję, że Chuck przylega do moich pleców i oplata mnie rękoma w pasie, po czym opiera podbródek o moje ramię.
Trwam chwilę bez ruchu i słowa, napawając się tą chwilą i tym widokiem, a przede wszystkim tym, że Chuck jest tu ze mną.
– Tak wyobrażam sobie dom, w którym spędzę resztę życia – mówię, spoglądając w bok, na nasz dzisiejszy nocleg.
Jest średniej wielkości, zrobiony z ciemnego drewna, z półzadaszonym tarasem i z wielkimi oknami. Dopiero teraz na tarasowym podeście dostrzegam jacuzzi, już rozumiejąc, dlaczego miałam wziąć strój kąpielowy.
– Zrobię szybką kolację i na zachód słońca idziemy do jacuzzi – słyszę przy uchu i uśmiecham się promiennie.
Chuck wyswobadza mnie z uścisku i zmierza w stronę samochodu, by wyciągnąć nasze bagaże.
Jest idealny. Jest cholernie idealny.
Nie mogę przestać mu się przyglądać, pochłonięta każdym jego detalem.
Podoba mi się każdy centymetr twojego ciała. – w mojej głowie rozbrzmiewają słowa Chucka i uświadamiam sobie, że czuję to samo.
Uwielbiam każdy centymetr jego ciała. Przypatruję się czarnej koszulce, która idealnie przylega do jego umięśnionej sylwetki. Przesuwam wzrokiem po jego rozległych tatuażach, które w jakiś dziwny sposób mnie pociągają. A gdy odwraca się w moją stronę, wpatruję się w jego niesamowicie błękitne oczy, które dosłownie mnie hipnotyzują. Wygląda, jak połączenie typa spod ciemnej gwiazdy, z najbardziej troskliwym facetem pod słońcem.
– Bo się zakochasz – słyszę i wyrywam się z zamyślenia, mrugając kilka razy.
Za późno...
Chuck posyła mi zadziorny uśmiech i mam wrażenie, że on doskonale to wie.
***
Kilkadziesiąt minut później zajadam się najwspanialszym makaronem z krewetkami, jaki w życiu jadłam, i popijam go białym winem.
Mam wrażenie, że przy Charlesie każde moje doznanie jest najwspanialsze, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam.
Nie pozwolił mi nawet kiwnąć palcem, gdy przygotowywał dla nas posiłek, więc ponownie pozostawało mi wgapianie się w niego, jak w obrazek. Gdy leżąc na kanapie z lampką wina w dłoni, obserwowałam jak gotuje, czułam błogość. Do tej pory nie sądziłam, że relacja między dwojgiem ludzi może wyglądać w ten sposób.
Czułam błogość, a jednak w mojej głowie mimowolnie huczało jedno pytanie.
Kiedy to wszystko się skończy?
Przecież on kiedyś w końcu wróci do Nowego Jorku, a ja zostanę tutaj, chociażby dlatego, że muszę skończyć studia.
Więc kiedy?
Za tydzień, miesiąc?
W końcu zacznie dzielić nas ponad sześćset kilometrów. Prawie siedem godzin jazdy w jedną stronę. Ta odległość może zabić nasze uczucie. W końcu będziemy wykończeni spędzaniem czternastu godzin w samochodzie, by spędzić ze sobą drugie tyle.
Chuck zaplanował nam podróże na dwa lata do przodu, ale czy potrafi zaplanować również to?
Stoję właśnie przed lustrem, spoglądając badawczo na swoje odbicie.
Zakładam włosy za jedno ucho i zastanawiam się, czy mój biały, dość mocno wycięty strój kąpielowy, spodoba mu się.
Przechodzę, więc na boso w stronę tarasu i pierwsze, co widzę, to wspaniały zachód słońca, a potem jego umięśnione plecy.
Rozlewa właśnie kolejne kieliszki wina i ku mojemu niezadowoleniu jego plecy znikają mi z pola widzenia, gdy zanurza się głębiej, odwracając się przy tym w moją stronę.
Wtedy dostrzegam dobrze mi znany błysk w jego oczach, którego jeszcze nie do końca potrafię rozszyfrować.
Uśmiecham się nieśmiało i robię jeszcze kilka kroków, by w końcu zanurzyć się w przyjemnie ciepłej wodzie, cały ten czas czując na sobie jego palące spojrzenie.
Wygląda tak, jakby zaraz miał się na mnie rzucić i zedrzeć ze mnie te skrawki materiału, które mam na sobie.
Jednak nic takiego nie następuje.
Chuck z błąkającym się po twarzy uśmiechem podaje mi kieliszek wina i nie robi nic poza tym. Mam wrażenie, że jeśli pragnę czegoś więcej, muszę zrobić ten pierwszy krok, by dać mu jasny sygnał, że jestem gotowa.
Co nie zmienia faktu, że mógłby mnie chociaż pocałować, do cholery!
– Pocałuj mnie – wyrywa się z moich ust.
Brunet patrzy na mnie pociemniałymi oczami i w sekundzie jest już przy mnie.
Odstawia kieliszek i teraz jego kciuk leniwie gładzi mój policzek, by następnie błądzić po linii mojej żuchwy. W końcu przysuwa swoją twarz do mojej i zostawia pocałunek na moim czole.
Zdezorientowana, mrugam kilka razy.
– Poważnie? – mamroczę z przekąsem. Mam wrażenie, że torturowanie mnie w taki sposób to jego nowe hobby – Jednak nadal jesteś cholernie irytu... – nie daje mi dokończyć, zamykając mi usta mokrym pocałunkiem.
Teraz ja odstawiam kieliszek i zarzucam ręce na jego kark, przyciągając go bliżej, a on pogłębia pocałunek.
– Miałem kiedyś taką fantazję – mówi, ponownie przenosząc usta na moją żuchwę i przesuwając je aż do mojego ucha.
– Jaką? – pytam cicho, przymykając oczy.
– Że prosisz mnie, żebym cię pocałował – odpowiada, składając pocałunki na mojej szyi. – Chociaż byłoby jeszcze lepiej, gdybyś błagała – mruczy, przenosząc usta na mój obojczyk, a ja znowu czuję dreszcz podniecenia, w efekcie jego słów i czynów.
– Mam cię błagać, Collins? – mruczę przekornie. – Twoje niedoczekanie – mówię niewyraźnie, odchylając głowę do tyłu i skupiając się na jego palcach pieszczących mój kark, a także na jego ustach na mojej skórze.
Chuck śmieje się przelotnie.
– To się jeszcze okaże – mówi pewnym, niskim głosem i opuszkami palców sunie powoli wzdłuż mojej szyi, między moimi piersiami, po moim brzuchu, a potem odbija na moje udo, zahaczając przy tym palcem o dół mojego bikini. Wodzi dłonią po długości mojego uda w dół i w górę, po czym tylko jeden raz zahacza kciukiem o mój najwrażliwszy punkt, zupełnie, jakby zrobił to przypadkiem, ale z moich ust prawie wyrywa się ciche westchnienie.
Chuck cofa rękę i chwyta z powrotem dwa kieliszki, stojące za naszymi plecami, wręczając mi jeden z uśmiechem pełnym triumfu, a ja przełykam głośno ślinę i walczę, by nie pozwolić mu usłyszeć mojego przyspieszonego oddechu.
Postanawiam, że nie dam mu tej satysfakcji i na pewno nie będę błagać, by znowu mnie tam dotknął, a już na pewno, żeby zagłębił we mnie palce, o czym cholernie w tym momencie marzę.
Po jakimś czasie moje podniecenie nieco opada i dopiero wtedy zauważam pierwsze gwiazdy na niebie.
Chuck otacza mnie ramieniem i milczy, jakby dla niego ta chwila też była magiczna.
– Ale pięknie – za to odzywam się ja, bo nie mogę się oprzeć, gdy po chwili niebo już na dobre rozbłyska małymi światełkami.
Fakt, że jesteśmy z dala od miejskiego zgiełku sprawia, że gwiazdy są wyjątkowo wyraźne.
Wpatruję się w nie po raz drugi – tak, jak mówił – i znowu próbuję odnaleźć dobrze znane mi gwiazdozbiory.
– Spadająca gwiazda – zauważam nagle, wskazując palcem w niebo.
Uśmiecham się przy tym z ekscytacją, jakbym znowu miała pięć lat.
– Pomyśl życzenie – słyszę, a zaraz czuję pocałunek na mojej skroni.
Chcę, żeby już zawsze był obok. – myślę i uśmiech momentalnie znika z mojej twarzy.
Ta magiczna chwila niespodziewanie przynosi mi smutek, a ta jedna, niedająca mi spokoju myśl, właśnie wróciła.
Chuck gładzi moje ramię, a ja walczę ze sobą, by nie zepsuć tego momentu.
– Kiedy wyjeżdżasz do Nowego Jorku? – słowa same wydostają się z moich ust.
Dłoń Chucka momentalnie zastyga.
– Na razie nie planuję – odpowiada spokojnie, ale i wymijająco.
Uśmiecham się cierpko.
– To nie jest odpowiedź, Chuck – mówię smutno, czując, jak nerwowo się poprawia.
– Na razie jestem tutaj, z tobą. Później zobaczymy – słyszę i prycham pod nosem.
– Zostawisz mnie... – mówię cicho i mrugam kilka razy, by nie pozwolić łzom opanować moich oczu.
– Co? – słyszę jego zdziwiony ton.
Czuję, że właśnie na mnie patrzy, mimo że ja, niezmiennie wbijam wzrok w gwiazdy nad nami.
– Znowu mnie zostawisz. Tak, jak wtedy – nie potrafię się powstrzymać.
Te myśli, ta świadomość są silniejsze ode mnie.
Im bardziej się w nim zatracam, tym bardziej się boję.
– Hope, przestań. Powiedziałem ci niedawno, że cię więcej nie zostawię – mówi, próbując przycisnąć mnie do swojego boku, ale nie pozwalam mu na to.
– To jak to sobie wyobrażasz? – pytam z wyrzutem i w odpowiedzi dostaję długą ciszę. – No właśnie – mruczę i kiwam głową. – Zresztą mówiłeś, że nie powinieneś się do mnie zbliżać. Zaraz pewnie znowu to powiesz, znowu zbudujesz pomiędzy nami mur i znowu wyjedziesz, zostawiając mnie samą – nie umiem się zamknąć.
Czuję, że Chuck cały się spina. Dłuższą chwilę kompletnie nic nie mówi, co uznaję za potwierdzenie moich słów i to dobija mnie jeszcze bardziej.
– Poważnie tak myślisz? Tak to widzisz? – pyta w końcu i posępnie się uśmiecha.
– A nie jest tak? Nie będzie? Zamierzasz wrócić na stałe? Nagle zmieniłeś zdanie i teraz uważasz, że jednak możesz się do mnie zbliżać? – unoszę brew, a Chuck wykrzywia usta w grymasie.
– Nadal uważam, że nie – rzuca oschle, a na mojej twarzy pojawia się ironiczny uśmiech.
– No właśnie – mówię gorzko. – Więc po co to wszystko...
– Kurwa – słyszę jego krótki, niemal histeryczny śmiech. – Naprawdę myślisz, że przez pieprzony Nowy Jork zrezygnuję z osoby, którą kocham? – pyta z pretensją, uniesionym tonem, a ja zamieram.
Wbijam w niego przerażone spojrzenie i widzę, że jego twarz wygląda identycznie – jest przerażony tym, co właśnie wyrwało się z jego ust, a ja nie mam pojęcia, jak się zachować.
Przez kilka sekund żadne z nas nie jest zdolne do jakiegokolwiek ruchu. Nasze spojrzenia jeszcze przez chwilę pozostają skrzyżowane, póki nie przerwie tego Chuck, który właśnie wychodzi z jacuzzi, a zaraz znika w głębi domu.
Ja pierdolę.
Co ja właśnie zrobiłam...
I... co on właśnie zrobił.
✧・゚: 。・゚゚✧✧・゚: 。・゚゚✧
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro