Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 25

CHUCK


Dwa pieprzone razy zawracałem w połowie drogi, zastanawiając się, co ja właściwie wyprawiam.

Po tej niezwykłej, szpitalnej wymianie czułości między Hope a moim bratem postanowiłem, że więcej tu nie wrócę.

Że nie będę się więcej wtrącał w cudze sprawy. Że zrobiłem już wszystko, by w końcu przejrzała na oczy. Że nie zamierzam już więcej patrzeć na tę dwójkę razem. Że wygaszę w sobie te dziwne, męczące mnie uczucia.

Jedno zdanie.

Wystarczyło jedno krótkie zdanie Matta, kiedy to złapał mnie na szpitalnym korytarzu, bym całkowicie stracił nadzieję.

"Wybaczyła mi."

Raczej nie bywałem naiwny, ale za to często porywczy.

No i... to Hope była naiwna. Była naiwna do tego stopnia, że naprawdę mogła mu wybaczyć, choć nadal nie mogę uwierzyć, że to zrobiła.

Po tym wszystkim, co wykrzyczała w naszym salonie? Po tym, jak powiedziała, że ją wykorzystał?

Nie mam pewności, co to w zasadzie znaczy, ale wiem jedno: jeśli po czymś takim mu wybaczyła, żadne moje słowa nie pomogą jej się od niego uwolnić.

Naprawdę liczyłem, że w szpitalu Hope przywita mnie zupełnie inaczej... Jednak nic takiego nie miało miejsca, zatem powiedziałem sobie, że więcej tu nie wrócę.

A teraz znowu stoję przed tymi jebanymi drzwiami, zastanawiając się, czy Matt jest w domu.

Mimowolnie spoglądam na dom naprzeciwko.

Na pewno jeszcze śpi, w końcu jest siódma rano w sobotę.

Jakieś nieprzyjemne uczucie ściska mnie w piersi, gdy pomyślę, że ona mogła mu wybaczyć. Naprawdę byłaby na tyle głupia? Przecież kiedyś była najrozsądniejszą osobą jaką znałem.

Ale chyba ta szpitalna scena sprzed miesięcy nie pozostawiała wątpliwości...

Przez cztery miesiące próbowałem o tym nie myśleć i skupić się wyłącznie na pracy. Po prostu zostawić to w tyle, za sobą, ale myśl o jej rodzicach nie dawała mi spokoju.

Obiecałem im. Obiecałem, że będę o nią dbał.

Mieszkając naprzeciwko, mogłem mieć ją na oku, a nawet sprawić, by w końcu zaczęła się uśmiechać, choć do tej pory nie do końca wiem, jak mi się to udało.

Teraz będzie inaczej.

Postanowiłem, że wrócę, ale będę trzymał się na uboczu, nie odwiedzając jej więcej bez zapowiedzi, nie próbując rozbawiać głupimi żartami, nie zmuszając do spontanicznych zajęć.

Będę po prostu sprawdzać, czy ma się dobrze. Z bezpiecznej odległości.

W dodatku, w przeciwieństwie do niej, nigdy nie zaufam Mattowi i jeśli jeszcze kiedykolwiek spróbuje jej coś zrobić, przysięgam, że go zajebię.


Gdy chwytam za klamkę, drzwi na szczęście ustępują, co oznacza, że Matt jest w domu. Jednak w środku panuje kompletna cisza i zaczynam się zastanawiać, czy ten głąb w ogóle zamyka na noc drzwi.

Nie chcąc dłużej myśleć o powodzie mojego powrotu i o cholernym bracie, postanawiam zrobić sobie śniadanie z resztek, jakie znajduję w lodówce.

Matt albo jest przed zakupami, albo żywi się wyłącznie koksem, bo w lodówce widzę jedynie trochę sera, a w szafce – kilka kromek nieświeżego chleba. Jednak jechałem bez przystanków całą noc do tego pieprzonego miasteczka i padam z głodu.

W głowie huczą mi słowa mojego kumpla Briana, z którym siedziałem wczoraj do północy w warsztacie i użalałem się nad życiem w niepodobny do mnie sposób.

Mimo że przyjaźniliśmy się już prawie pięć lat, nigdy nie zwierzałem mu się w taki sposób jak dziś w nocy. Byłem raczej człowiekiem, który wierzył, że nie ma spraw bez wyjścia. Zawsze znajdywałem rozwiązanie problemu, a w tym jednym przypadku nie potrafiłem.

"Pierdol to i wróć tam. Nie myśl za dużo. Jedź i zobacz, co się wydarzy." – usłyszałem, gdy Brian wysłuchał mojego monologu o bracie–przygłupie, o całym tym miejscu i o niesamowitej, niezwykle smutnej brunetce, która zawładnęła moimi myślami chyba już trochę wcześniej niż tej jednej, sobotniej nocy w klubie.

Brian jest wtajemniczony w całą tę historię. Wie, dlaczego wróciłem do domu i dlaczego dałem słowo, że będę jej pilnować. Wie dosłownie wszystko i jemu jednemu mogę ufać.

Właśnie po jego słowach wsiadłem w samochód i siedem godzin później znowu jestem w tym miejscu. On tymczasem pełni moją rolę w warsztacie, tak samo, jak kilka miesięcy temu.

Wypuszczam głośno powietrze, uświadamiając sobie, że miałem o tym nie myśleć. Wtem do moich uszu dociera głośny dźwięk klaksonu, więc momentalnie znajduję się przy oknie i palcami rozchylam żaluzje.

Widzę taksówkę stojącą pod domem Hope, a sekundy później samą Hope wybiegającą w pośpiechu z domu i trzymającą w rękach jakiś wielki pakunek.

Zastygam, zdolny jedynie do wpatrywania się w roztargnioną dziewczynę zbiegającą po schodach.

Wygląda kurewsko niesamowicie. Ma na sobie długą błękitną sukienkę, która podkreśla wszystkie jej atuty. Podkreśla jej idealny biust, jędrne pośladki, a rozcięcie od uda w dół uwydatnia jej długie, smukłe nogi.

Przełykam ślinę na ten widok i już po chwili czuję się jak stalker, więc momentalnie odsuwam się od okna i wracam na miejsce przy wyspie kuchennej.

W sekundzie dociera do mnie, że zapewne dziś Lizzy wychodzi za mąż – stąd strój, wielki prezent i pośpiech Hope.

Nawet nie spojrzała w tę stronę. Chyba nawet nie zauważyła mojego samochodu zaparkowanego na podjeździe.

Albo zwyczajnie nie chciała go widzieć.


Dwie godziny później, po dwóch kawach i bezsensownym klikaniu w telefonie, byleby odgonić myśli od obłędnie wyglądającej brunetki, słyszę Matta schodzącego po schodach. Moje dłonie natychmiast zaciskają się w pięści.

Gdy tylko mnie dostrzega, na jego twarz wpełza grymas niezadowolenia. Nie odzywa się słowem, jedynie przechodzi przez kuchnię i duszkiem wypija wodę z butelki. Pewnie wczoraj znowu ostro imprezował. Kto by pomyślał, że to nagle on stanie się czarną owcą rodziny. Na pozór taki ułożony i sympatyczny, a tak naprawdę ćpun i hazardzista, a do tego dziwkarz.

Zastanawiam się przez moment, czy gdyby nie Hope, miałoby to dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Dobrze, że matka o niczym nie wie, bo dostałaby zawału.

– Co tu znowu robisz? – odzywa się w końcu.

– Przypominam ci, że to także mój dom – mruczę od niechcenia, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu, na którym przeglądam portal motoryzacyjny.

– Pytam o to, czy długo jeszcze zamierzasz się tak w kółko pojawiać i znikać – syczy, otwierając lodówkę, by zaraz z hukiem ją zamknąć.

Czyli tak, jak myślałem; zakupów nawet nie miał w planach.

– Dlaczego ty jeszcze nie jesteś gotowy? – zmieniam temat, gdy nagle dociera do mnie, jak on wygląda.

Jak ostatni menel, w wyciągniętych dresach, na ogromnym kacu i zjeździe.

– Gotowy na co? – pyta tonem, który ewidentnie wskazuje na to, że nie ma ochoty ze mną rozmawiać.

Zresztą, vice versa.

– Na wesele Lizzy? – mówię oschle. – Hope już dwie godziny temu odjechała taksówką. Chyba nie masz zamiaru się spóźnić? – rzucam gniewnie.

Myśl, że znowu może ją zawieść, doprowadza mnie do szału.

Jednak Matt w odpowiedzi jedynie parska krótkim śmiechem, co wkurwia i dezorientuje mnie jeszcze bardziej.

– Co cię tak bawi, zjebie? – pytam, tracąc cierpliwość.

– Ty – odpowiada od razu. – Raczej nigdzie się nie wybieram – dodaje i widzę, że ma zamiar wyjść z pomieszczenia.

– Bo? – pytam szybko.

Matt przystaje w progu i patrzy na mnie z pogardliwym uśmiechem, po czym udaje, że się nad czymś zastanawia.

– Hmm, może dlatego, że Hope jakieś cztery miesiące temu kazała mi spierdalać? – mówi ze spokojem, nadal się uśmiechając. – Myślisz, że dużym nietaktem byłoby tam pojechać, po tym jak powiedziała, że nie chce mnie więcej widzieć? – wzrusza ramionami i zwyczajnie wychodzi, a mnie przechodzi dreszcz nieznanego dotąd uczucia.


Ja pierdolę.


***


Nadszedł wieczór, a ja od kilku godzin nie ruszyłem się z fotela, rozmyślając nad słowami Matta, który już zdążył gdzieś wybyć.

Nie wybaczyła mu.

Wychodzi na to, że zerwała z nim od razu po tamtej scenie w naszym salonie.

Mam ochotę strzelić sobie w łeb.

Jestem, kurwa, debilem.

Nie wiem, co sobie wtedy myślałem. Byłem wściekły.

Byłem wściekły, że po spędzeniu całej nocy przy jej łóżku w szpitalu, rano zastałem ich prawie w objęciach. On dosłownie całował ją po rękach, a z jej twarzy nie schodził uśmiech.

Czy to możliwe, że po prostu źle to odebrałem? Że wyjechałem na tyle miesięcy przez zwykłe nieporozumienie?

Myśl, że ona mu wybaczyła, i ich widok razem, nie dawały mi żyć. A już zwłaszcza, gdy przypominałem sobie słowa Hope, o tym, że Matt ją wykorzystał. Do tej pory się łudzę, że nie chodziło jej o to, o czym myślę...

Z zamyślenia wyrywa mnie wibracja telefonu. Bardzo niechętnie go odbieram, widząc na wyświetlaczu numer, którego nie znam.

– Chuck? – słyszę damski głos, gdy się odzywam.

– Kto mówi? – pytam twardo, marszcząc przy tym brwi.

– Lizzy, dupku – mówi, a do mnie natychmiast dociera, że faktycznie znam ten głos.

Głos przepełniony radością. W tle słyszę głośną muzykę zmieszaną z gwarem i śmiechami, i zastanawiam się, po co w zasadzie do mnie dzwoni.

– Co jest, Lizzy? – pytam od niechcenia.

– To prawda, że znowu jesteś w mieście? Zac Donovan mówił właśnie, że widział twój wóz i dał mi do ciebie numer – słyszę jej lekko pijany ton.

– Jestem – mówię krótko, nadal nie wiedząc skąd ten telefon.

– Zajebiście! – Lizzy chichocze, a zaraz słyszę jakieś szumy w słuchawce. – Przyjedź do nas. Jest tu pewna brunetka, która zamiast weselić się razem ze mną, jest potężnie smutna, mimo że całkiem nieźle udaje – słyszę, i coś ściska mnie w piersi.

– Co? – to jedyne, co jestem w stanie z siebie wydusić.

– Nie dość, że jesteś głupi, to jeszcze głuchy? – mówi beznamiętnie, i mam wrażenie, że właśnie wywraca oczami. – Przyjedź tu. Wskocz w jakieś ładne ciuszki i przyjeżdżaj, bo mam wrażenie, że tylko ty jesteś w stanie poprawić jej humor – przełykam ślinę na jej słowa.

– Wybacz, Lizzy, ale to chyba nie jest najlepszy pomysł – mówię szczerze, bo tak naprawdę nie mam pojęcia, jak Hope może zareagować na mój widok.

Prawdopodobnie jest wściekła, że prawdy o Macie dowiedziała się właśnie ode mnie, a gdy wszystko, co mówiłem, się potwierdziło, zwyczajnie ją zostawiłem. Być może chciała ze mną o tym wszystkim porozmawiać, może się wyżalić. W końcu sama powiedziała, że ja jeden ją rozumiem, co w zasadzie było cholernie miłe. A ja zostawiłem ją jak ostatni skurwiel.

Zwątpiłem w nią.

Ona mi zaufała, a ja w nią w zwątpiłem.

Jak mogłem, kurwa?!

– Nie osłabiaj mnie, Collins – czuję, że blondynka nie ustąpi. – A co jeśli ci powiem, że Hope jest trochę bardziej niż wstawiona, a wokół niej kręci się masa samotnych, napalonych typów? – mówi przekornie, a jej słowa zmuszają mnie do zaciśnięcia jednej, wolnej pięści.

– Wyślij mi adres – mówię krótko i kończę połączenie.

Nie mam pojęcia, dlaczego reaguję na jej słowa w taki sposób. Być może to zwyczajna troska i chęć dotrzymania słowa jej rodzicom – że Hope będzie bezpieczna.

Ale oprócz tego, nagle jakoś nie umiem wyobrazić sobie kogoś innego u jej boku. Ostatnio nie potrafiłem wyobrazić sobie Matta. A teraz, nawet jeśli byłby to jakiś porządny facet, który na nią zasługuje – też nie potrafię.

Ktoś inny miałby ją rozśmieszać i męczyć swoją obecnością?

Podrywam się z fotela i zmierzam na górę, w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na tę okazję, a to może być nie lada wyzwaniem.


***


Trzydzieści minut później zatrzymuję wóz na przepełnionym parkingu i z trudem zmuszam się do wyjścia.

Po raz pierwszy autentycznie boję się reakcji kobiety na mój widok.

W końcu zatrzaskuję drzwi i jednym przyciskiem zamykam samochód, stawiając niepewne kroki na żwirowej ścieżce. Spoglądam na salę weselną, która wydaje się być typowo w guście Lizzy, mimo że nie znam jej w zasadzie w ogóle, by móc to stwierdzić.

Budynek przypomina mały pałacyk. Drzewa oświetlone są drobnymi lampkami, a z wnętrza dochodzi głośna muzyka, w rytm której migoczą laserowe światła w różowym kolorze.

Przez moją głowę przebiega krótka myśl, czy Hope też marzy o takim weselu.

– Jesteś w końcu! – woła Lizzy, gdy tylko przekraczam próg sali.

Blondynka dopada mnie od razu, potykając się o własne nogi, mimo że jest dopiero dwudziesta druga. Wygląda przy tym na bardzo szczęśliwą.

– Wszystkiego najlepszego, Lizzy – uśmiecham się nieznacznie i wręczam jej pokaźny bukiet kwiatów, który przyjmuje z lekkim zaskoczeniem.

– Dziękuję, Collins. Chcesz coś zjeść, czegoś się napić? – pyta, a ja kiwam głową w geście odmowy i rozglądam się po sali. – Jest w altance na tyłach, a przynajmniej jeszcze niedawno tam była – mówi, wskazując palcem kierunek. – Cały dzień do twarzy miała przyklejony ten swój sztuczny uśmiech. Naprawdę się boję, że już jej tak zostanie. Mam wrażenie, że tylko ja dostrzegam jej smutek. Zrób coś z tym! – rozkazuje, na co unoszę brew.

– Chyba mnie przeceniasz – odpowiadam, unosząc lekko kącik ust.

Blondynka patrzy na mnie nieodgadnionym wzrokiem.

– To chyba ty się nie doceniasz – mówi i popycha mnie w stronę drugich drzwi, które, jak mniemam prowadzą na taras i do altany.

Po drodze witam się z kilkoma znajomymi twarzami i zamieniam z niektórymi kilka słów, jakby chcąc odwlec spotkanie z Hope.

Czuję się cholernie niepewnie, a jednocześnie chcę ją już zobaczyć.

Po wyjściu na zewnątrz i przejściu kilku kroków wąską, rozświetloną lampkami ścieżką w końcu dostrzegam altankę, a potem błękitną sukienkę.

Brunetka siedzi na drewnianej ławce, trzymając butelkę alkoholu w ręce i patrząc tępo w przestrzeń.

Biorę głęboki oddech, zanim się odezwę.

– Goście boją się, że wypijesz im całe wino – mówię w końcu, czekając, aż wreszcie mnie zauważy.

Widzę, jak jej głowa lekko się unosi, a sekundę później cała odwraca się w moją stronę; jednak przez dobrą chwilę nie robi nic więcej.

Mam wrażenie, że bicie mojego serca słyszę głośniej niż dudniącą na sali muzykę.

Hope w końcu podrywa się z miejsca, nie zważając przy tym na butelkę, która wypada jej z dłoni i roztrzaskuje się na betonowej posadzce. Dopiero teraz dostrzegam malujące się na jej twarzy zaskoczenie.

Z napięciem obserwuję, jak podbiega do mnie w niesamowicie szybkim tempie, by zaraz rzucić mi się na szyję.

Jej reakcja zaskakuje mnie na tyle, że dopiero po kilku sekundach odwzajemniam ten gest i zamykam ją w swoich objęciach. Czuję jej ciepły oddech na swojej szyi i zacieśniam uścisk jeszcze bardziej, gładząc jej nagie plecy.

Hope, mimo mojego niemego protestu, po chwili lekko się odsuwa i spogląda na mnie swoimi czekoladowymi oczami. Błądzi wzrokiem po mojej twarzy i zatrzymuje się na ustach.

Mam wrażenie, że naprawdę chce mnie pocałować, ale zamiast tego gwałtownie mnie od siebie odpycha i zaczyna okładać pięściami.

– Ty dupku! – krzyczy, a jej oczy zaczynają się szklić. To właśnie jest reakcja, której się spodziewałem i obawiałem jednocześnie. – Ty pieprzony dupku! Jak mogłeś mnie zostawić?! – pyta z wyrzutem, a po jej policzkach zaczynają spływać łzy.

Okej, na to nie byłem przygotowany. Nigdy nie jestem przygotowany na jej łzy.

– Hope, posłuchaj... – próbuje coś powiedzieć, łapiąc jej nadgarstki, bo mam wrażenie, że inaczej nie przestanie mnie okładać.

Znowu jest tak blisko, że czuję jej zapach, który odbiera mi rozum. Znowu wpatruje się w moje usta, oddychając ciężko.

Mam wrażenie, że wysyła mi sprzeczne sygnały, jednak nie robię nic, do czego nie mam teraz prawa.

– Przepraszam – mówię słabo, czym ponownie ją rozwścieczam.

Brunetka wyrywa się z mojego uścisku i chwiejnie cofa się o krok.

– Po co wróciłeś? – pyta minimalnie mniej gniewnym tonem. – By znowu zamieszać w moim życiu, a potem zwyczajnie zostawić mnie samą? Wracaj do tego pieprzonego Nowego Jorku i daj mi święty spokój! – znowu krzyczy i próbuje mnie wyminąć, jednak nie pozwalam jej na to, ponownie łapiąc ją za rękę i gwałtownie do siebie przyciągając.

– Wysłuchaj mnie, proszę – mówię cicho tuż przy jej ustach, walcząc ze sobą, by się w nie nie wpić. Hope na chwilę zastyga, przypatrując mi się uważnie, więc kontynuuje. – Myślałem, że mu wybaczyłaś, i cholernie mnie to wkurwiło.

– I uważasz, że to był wystarczający powód, żeby zniknąć bez słowa? – szepcze i chyba nieświadomie zbliża się do mnie jeszcze bardziej.

– Nie zniósłbym waszego widoku po tym wszystkim, co ci zrobił – mówię zgodnie z prawdą i opieram czoło o jej własne, przymykając przy tym oczy. – Jestem pieprzonym egoistą. Wiem o tym, Hope. Ale nie byłem w stanie dłużej na to patrzeć. Na was. Razem – dodaję szczerze.

– Przestań mieszać mi w głowie – mówi szeptem milimetry od moich ust i gdybym nie czuł tego samego, pewnie nie zrozumiałbym, co ma na myśli.

Od kilku miesięcy ta dziewczyna mąci mi w głowie.

– Najpierw ty przestań to robić – mówię podobnym cichym tonem i moment później, czuję jej usta na swoich własnych.

Całuje mnie w ten sam sposób, co za każdym razem. Zachłannie. Zupełnie jakbyśmy nie potrafili robić tego inaczej. Jakby każdy nasz pocałunek był na wagę złota, bo nigdy nie wiemy kiedy i czy w ogóle będzie następny.

Przyciskam ją do siebie, najbliżej, jak potrafię, i zatracam się w tej chwili, która, mam wrażenie, nie będzie trwać zbyt długo.

I mam pieprzoną rację. Po dosłownie kilku sekundach Hope gwałtownie odsuwa się ode mnie, a wyraz jej twarzy wskazuje na to, że sama jest zaskoczona swoim zachowaniem.

Mam nieodparte wrażenie, że zaraz mnie uderzy – i słusznie.

Zasłużyłem.

Teraz, gdy widzę jak ją zraniłem, dociera to do mnie ze zdwojoną siłą.

Zasłużyłem na całą jej złość. Jestem kompletnym idiotą, że zostawiłem ją bez słowa, ale chyba nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak to przeżywa. W końcu przynajmniej co trzeci dzień przypominała mi, jak bardzo ją wkurzam samą swoją obecnością.

– Chcę zostać sama – odzywa się w końcu, spuszczając wzrok.

– Jesteś w środku wesela, to może być ciężkie do zrealizowania – odpowiadam lekko przekornie, zanim zdążę ugryźć się w język.

Hope podnosi wzrok i wbija we mnie rozgoryczone spojrzenie.

– Chcę być tu bez ciebie. Chcę, żebyś poszedł – mówi słabo, ale na tyle dosadnie, że czuję się tak, jakbym dostał właśnie małym nożem w plecy. Nie takim wielkim, ale i tak jej słowa zabolały.

Kiwam głową w geście, że rozumiem.

To był cholernie głupi pomysł, żeby tu przyjechać. Ostatni raz spoglądam w jej zranione oczy i oddalam się na parking.

Lizzy chyba nie do końca o to chodziło.


✧・゚: 。・゚゚✧・゚: 。・゚゚

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro