Rozdział 2
HOPE
Nadeszło popołudnie i właśnie nastawiam wodę na herbatę, przy okazji wpatrując się przez kuchenne okno w powoli zachodzące za horyzontem słońce.
Lizzy niedawno zapowiedziała się z wizytą i w zasadzie lada moment tu będzie, więc ostatni raz spoglądam w lustro, sprawdzając swój wizualny stan.
Przygładzam swoje i tak już proste włosy i poprawiam ubranie, zupełnie jakbym czekała na wizytę dalekich krewnych, którzy odwiedzają mnie raz na dekadę.
Chcę zachować pozory. Nie chcę, żeby Lizzy się o mnie martwiła, zatem muszę wyglądać wiarygodnie. Tak, jakbym sobie radziła – lekko pomalowana, w umytych włosach i w schludnych ubraniach.
Podczas gdy tak naprawdę, gdyby nie przyszła, to pewnie gniłabym w łóżku.
Wychodzę na werandę, z której mam świetny widok na Lizzy, która właśnie parkuje na moim podjeździe, przy okazji prawie wjeżdżając w mojego Mercedesa.
Automatycznie przymykam oczy na tę scenę.
– Sorki! – rzuca przez otwartą szybę i gramoli się do wyjścia. Jedną ręką przytrzymuje drzwi Chevroleta, a w drugiej ściska zbiór grubych zeszytów.
Odruchowo zerkam na dom naprzeciwko.
Wiem, że już wrócił. Widziałam jak wjeżdżał do garażu, a mimo to nie odezwał się słowem, ani do mnie nie przyszedł. Pewnie nadal jest zły, że nie wstałam na zajęcia.
Moją uwagę niemal natychmiast przykuwa nowiutki Dodge Challenger, zaparkowany na wjeździe, tuż przed garażem Matta. Do tego na nietutejszych tablicach.
– Matt ma gości? – pyta Lizzy, która również zwróciła uwagę na obcy samochód.
Pokonuje w podskokach kilka schodków i z impetem rzuca zeszyty na mały stolik usytuowany przy drzwiach wejściowych.
– Nie mam pojęcia. Nic nie mówił – odpowiadam zgodnie z prawdą i przenoszę wzrok na stos papieru. – Sporo tego – mruczę, nie ukrywając niezadowolenia.
Lizzy przyniosła mi notatki z ostatniego dnia zajęć, a mam wrażenie, jakby to był spis ludności z ostatniego stulecia.
– Nikt nie mówił, że będzie lekko – wzrusza ramionami, podpierając się po bokach i chyba nagle zdaje sobie sprawę, jak zabrzmiały jej słowa w połączeniu z moją obecną sytuacją, bo robi się niezwykle zmieszana i już sekundę później obdarza na mnie przepraszającym spojrzeniem.
Przewracam oczami i znikam wewnątrz domu.
– Pójdę po herbatę – rzucam na odchodne.
Mimowolnie robię się zła. Wszyscy obchodzą się ze mną jak z jajkiem. To, że sobie nie radzę, nie oznacza, że każdy musi obdarzać mnie takim współczuciem.
Współczucie.
Jedno z najgorszych uczuć na świecie.
Sprawia, że czuję się zażenowana sama sobą. Sprawia, że czuję się żałośnie.
Wracam na werandę z dwoma parującymi kubkami i kładę je na szklanym stoliku, gdzie moja przyjaciółka już na dobre rozłożyła się z notatkami.
Na moje i jej szczęście, Lizzy nie zadaje żadnych pytań, bo doskonale wie jak bardzo mnie to drażni, więc jeśli już to robi, to tylko raz na jakiś czas, kontrolnie. A dziś po prostu tłumaczy mi wszystko, co przerabiali na zajęciach. Pokazuje co było na wykładach z anatomii i fizjologii, a potem objaśnia z czego będzie najbliższe kolokwium z biochemii.
Siedzimy na werandzie może z pół godziny, a mi pęka głowa.
– Dobra, przerwa – zarządzam, unosząc dłoń.
Upijam łyk zimnej już herbaty i próbuję ogarnąć chaos w moim umyśle.
– Pierwszy tydzień jakoś przeleciał, ale dzisiaj zaczęła się totalna jazda. Ledwo nadążałam notować. Nadwyrężyłam nadgarstek! – żali się moja blondwłosa przyjaciółka, na co patrzę na nią prawie że z rozbawieniem.
– Mamy przesrane... – mruczę, uświadamiając sobie, że naprawdę mamy przesrane! Że liceum w porównaniu do tego, to był nic nieznaczący epizod.
– Wiem Hope, ale wiesz jak mówią, byleby przetrwać pierwszy rok – uśmiecha się pogodnie i przez chwilę ściska moją dłoń, jak zawsze, gdy chce dodać mi otuchy.
Już mam coś odpowiedzieć, gdy słyszę głośne trzaśnięcie drzwiami w domu naprzeciwko.
Nasze spojrzenia automatycznie kierują się w tamtą stronę.
Na werandzie, podobnej do mojej, pojawia się chłopak i gdy przez ułamek sekundy myślę, że to Matt, zaraz zostaję wyprowadzona z błędu.
Przyglądam się uważnie mężczyźnie, który w nadzwyczajnie nonszalancki sposób schodzi ze schodów, przeskakując je co dwa stopnie.
Mimowolnie taksuję go spojrzeniem od stóp do głów.
Oczy przysłonięte ma przez ciemne okulary i właśnie przejeżdża swoją wytatuowaną dłonią po krótkich, ciemnych włosach.
Jest wyraźnie zamyślony.
Ubrany jest również cały na czarno. W skórzaną kurtkę, w wystającą spod rozpiętej kurtki koszulkę, przez którą dosłownie przebijają się jego mięśnie oraz w ciemne dżinsy. Bawi się kluczykami, podrzucając je co chwilę.
Gdy przemierza krótką drogę z domu do samochodu, ściąga okulary i nawet mam wrażenie, że uśmiecha się pod nosem.
Zamieram.
– Czy to... – słyszę głos Lizzy, która zdaje się być równie zaskoczona, co ja.
– Charles... – mówię praktycznie szeptem, nie odrywając od niego wzroku.
Obserwuję jak podchodzi do samochodu, oglądając go z każdej strony, jakby szukał na nim jakiegokolwiek zarysowania, a potem znika nam z oczu, stając za otwartym bagażnikiem.
Mrugam kilka razy, by upewnić się czy to co widzę, to nie jakiś kolejny wytwór mojej wyobraźni, ale skoro Blondi też go widzi...
Gdy dociera do mnie, że od pewnego momentu moje usta pozostają uchylone, w sekundzie je zamykam. Jestem zdumiona.
– Co on tu robi?! – Lizzy piszczy szeptem. Marszczę brwi, bo też tego nie rozumiem.
– Nie mam pojęcia – mówię równie cicho, w obawie by nas nie usłyszał. – Matt nic nie mówił, że ma przyjechać – dodaję i nie spuszczam wzroku z postawnego mężczyzny, który zamknął właśnie bagażnik.
– Podejrzane... – mamrocze z konsternacją.
Zgadzam się. Nie widziałam Charlesa od pięciu lat. Musiało stać się coś naprawdę istotnego, skoro pofatygował się do naszej mieściny.
– Cześć Lizzy – niespodziewanie obiekt naszej rozmowy się odzywa, a my jednocześnie lekko podskakujemy, jakby przemówił sam duch.
Chuck opiera się o otwarte drzwi swojego samochodu i wygląda na niesamowicie rozbawionego. Natychmiast uświadamiam sobie, że doskonale wie, że rozmawiamy o nim.
– Cześć Bambi – wita w końcu i mnie, a na słowa które wypowiada, cała się spinam.
– Cz-cześć – mówi niepewnie moja przyjaciółka i posyła mi porozumiewawcze spojrzenie.
Za to ja nie odpowiadam. Wpatruję się w niego spod przymrużonych powiek i widzę, że on robi dokładnie to samo, przy czym głupawy uśmieszek nie schodzi mu z ust. Jak zawsze. Jak kiedyś.
Sekundę później wskakuje do swojego czarnego Dodge'a i odjeżdża z piskiem, a silnik jego wozu dudni tak głośno, że zagłusza wszystkie, kłębiące się w mojej głowie myśli.
– Boże... Jaki on jest przystojny. Cholernie przystojny! – Lizzy wzdycha przeciągle, wciąż pogrążona w osłupieniu. – Jest bardziej przystojny niż był pięć lat temu – dodaje z ekscytacją.
Ja za to wpatruję się w punkt, gdzie jeszcze niedawno stał i nie potrafię wyjść z szoku.
– Wydoroślał – mówię krótko i przełykam ślinę.
– Ja pierdolę... „Wydoroślał"! – przedrzeźnia mnie. – Czy ty go widziałaś? Wygląda jak grecki bóg. Jak model. Jak gangster – wymienia z ekscytacją.
- Noo, to ostatnie akurat może być prawdą – parskam, wyrywając się z tego dziwnego letargu, który mnie ogarnął. Lizzy patrzy na mnie zdumiona. – Myślisz, że skąd to auto? Dlaczego stąd wyjechał i nigdy nie wracał? Mam nadzieję, że przyjechał tylko na chwilę – mamroczę i naprawdę się o to modlę.
Spoglądam na przyjaciółkę, która nadal wygląda jak zahipnotyzowana.
– A tobie przypominam, że masz narzeczonego! – patrzę na nią z uniesionymi brwiami i oceniającą miną, na co Lizzy gromi mnie wzrokiem.
– Okej, ale chyba przyznasz, że jest kurewsko przystojny – nie daje za wygraną.
– Już nie przesadzaj – rzucam beznamiętnym tonem, kręcąc przy tym głową i biorę ostatni łyk herbaty.
Nie przyznam, że jest kurewsko przystojny.
Nie mogę tak myśleć o bracie mojego chłopaka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro