Rozdział 13
HOPE
Dzień dopiero się zaczyna, słońce wypełnia salon swoim delikatnym blaskiem, a ja siedzę na kanapie, z kubkiem czarnej kawy w ręce i robię właśnie testy predyspozycji zawodowych, które pokażą, do czego się w życiu nadaję.
Mają, niczym wróżka, przepowiedzieć, jaki zawód będzie spełnieniem moich marzeń.
Zapisanie się na studia czy jakiś kurs jest trochę kłopotliwe, kiedy nawet nie wiesz, co chcesz robić w życiu. A tak się składa, że to moja ostatnia szansa, żeby jeszcze w tym roku zacząć nowy kierunek. Inaczej będę rok do tyłu.
Przejrzałam wszystkie możliwe specjalizacje i mam totalny mętlik w głowie, który, swoją drogą, zapoczątkował Matt, podczas naszej mało przyjemnej rozmowy, kiedy to w końcu przyznałam mu się do porzucenia medycyny.
Nie będę kłamać - wściekł się. I, nie będę kłamać - wyznałam mu to przez telefon.
Jestem zwykłym tchórzem, ale nie potrafiłam stanąć z nim twarzą w twarz, gdy rozmowa miała dotyczyć właśnie tego tematu, który dla Matta jest niczym "Być albo nie być".
Wiedziałam, że wybuchnie.
Był rozgniewany, rozżalony, zbulwersowany moją decyzją i naprawdę w tamtym momencie dziękowałam sobie w duchu, że nie stoi tuż przede mną.
Koniec końców - obraził się na mnie, twierdząc, że jeszcze pożałuję tej decyzji. Że nigdy nie znajdę nic lepszego od medycyny...
Wracając... Myślę, że ciekawym kierunkiem byłaby psychologia, ale chyba najpierw sama powinnam się wyleczyć, żeby móc w pełni angażować się w pomaganie innym.
Do korporacji chyba mam za słaby charakter, a nie zdawałam matury z fizyki, ani geografii, żeby dostać się na architekturę, co, mimo mojego zaskoczenia, jest bardzo istotne, jeśli chciałabym dostać się na ten kierunek.
Szkoda, że nie wiedziałam tego wcześniej, ale niestety moja przyszłość została zaplanowana już lata temu...
Aktualnie jestem w kropce.
Moje skupienie rozprasza nagły hałas. Prostuję się więc lekko na kanapie, by wyjrzeć przez okno.
Chuck znowu gdzieś jedzie.
Silnik jego wozu dudni tak, że prawie trzęsą mi się ściany, za to zawsze gdy wraca do domu, słychać go już z kilometra.
Przygryzam wargę, lekko się zamyślając.
Od trzech dni, czyli od naszego powrotu, mam od niego spokój.
Jakoś nagle przestał mnie nachodzić. Przestał przeskakiwać przez mój płot, śmiertelnie mnie tym strasząc i rzucać jakimiś pomysłami z kosmosu.
Dosłownie oddycham z ulgą, że jestem już w domu.
Sama wycieczka była naprawdę w porządku, ale powrót był dla mnie koszmarem.
Przekonałam Chucka, że jestem w stanie wrócić samochodem, bo zwyczajnie nie chciałam stwarzać dalszych problemów, ale dwugodzinna podróż, po tym jak prawie miałam kolejny wypadek, była dla mnie katorgą.
Wręcz zmusiłam Chucka, żeby całą drogę trzymał mnie za rękę, bo tylko wtedy czułam, że mam jakąkolwiek kontrolę.
To głupie.
Może dlatego nagle zamilkł.
Może zwyczajnie woli mi dokuczać niż niańczyć, a pewnie właśnie sobie uświadomił, że jestem niestabilną emocjonalnie wariatką, którą trzeba niańczyć co chwilę.
Potrząsam energicznie głową.
Po co w ogóle się nad tym zastanawiam?
Kilka godzin później jestem już potwornie zmęczona szukaniem zawodu swoich marzeń i odkładam laptopa na drewniany stolik. Ogarniam wzrokiem pomieszczenie i znowu uderzają we mnie wyrzuty sumienia, że panuje tu taki bałagan. Ostatnimi czasy po prostu nie potrafię utrzymać porządku.
Otwieram drzwi wejściowe i patrzę na krótko skoszoną trawę. To jedyne, co udało się ostatnio zrobić, i to nie za moją zasługą, tak samo jak z basenem.
Przenoszę wzrok na skrzynkę pocztową i nagle uświadamiam sobie, że od tygodni tam nie zaglądałam.
Do pewnego momentu zajmował się tym Matt, a z tego wszystkiego zapomniałam w ogóle, że trzeba płacić rachunki i teraz poważnie się martwię, czy zaraz nie odetną mi prądu, lub jakichś innych mediów.
Podchodzę do skrzynki i faktycznie jest w niej masa listów, więc mam już zajęcie na dzisiejszy wieczór...
Odwracam się gwałtownie, słysząc znajomy warkot silnika. Zastanawiam się przez chwilę, czy powinnam puścić się biegiem do domu.
Wrzucam jednak listy z powrotem do skrzynki i udaję, że dopiero co tu podeszłam.
Dodge bruneta mnie mija i zatrzymuje się na swoim podjeździe, a ten nawet na mnie nie spojrzał.
Z moich ust wymyka się ciche westchnienie zaskoczenia.
Poprawiam nerwowo kosmyk włosów i z powrotem odwracam się tyłem do drogi, po czym wyciągam te cholerne listy po raz drugi, mając nadzieję, że nikt tego nie widział.
- Cześć Parker - słyszę niski ton, na który momentalnie przechodzą mnie ciarki.
Odwracam się w jego stronę, jak gdyby nigdy nic.
- Cześć Collins - odgryzam się i uśmiecham się sztucznie.
- Sporo tego. Masz jakiegoś cichego wielbiciela, który nie daje ci żyć? - zagaja rozbawiony, na co wbijam wzrok w garść listów.
- To rachunki - mamroczę. - Jest duża szansa, że zaraz zostanę bez prądu.
- To jak już zostaniesz, dawaj znać. Znajdziemy ci kawałek podłogi do spania - odpowiada i puszcza do mnie oczko, a ja, nie wiedząc czemu, automatycznie się prostuję, mimo że normalnie jego gest i komentarz by mnie pewnie zirytowały, ewentualnie rozbawiły.
Nie spuszczam z niego wzroku, gdy zamyka swoje auto i kieruje się do wejścia.
- Kiedy kolejna lekcja samoobrony? - wypalam, nie wiedząc po co.
Brunet przystaje i uśmiecha się pod nosem.
- A co, już zacierasz ręce, żeby znowu wepchnąć mnie do basenu? - na te słowa unoszę kąciki ust i już mam zamiar odpowiedzieć, ale w drzwiach pojawia się Matt.
Obserwuję, jak posyłają sobie nieprzyjemne spojrzenia, a brunet nawet umyślnie zahacza go barkiem, gdy się mijają. Charles bez słowa więcej znika za drzwiami, a Matt zbliża się do mnie z nieodgadnioną miną.
Chwilę później siedzimy w kuchni, a on mnie przeprasza.
Przeprasza tak długo i rozpaczliwie, że w końcu się łamię i mu wybaczam, bo zwyczajnie mam dość.
Co prawda nie przeprowadziliśmy turbo szczerej rozmowy na temat naszych zachowań i tego, jak je zmienić, ale przynajmniej Matt zapewnił mnie krótko, że nie będzie kłamał i rzucał niemiłych komentarzy, a ja obiecałam się trochę ogarnąć i za jakiś czas w końcu wyjść z nim do ludzi.
Tego samego wieczora oglądamy film, jak gdyby wcześniej nic się nie stało. Jestem w niego wtulona i nagle robi się jakoś tak... normalnie i miło.
Czuję ulgę, że zeszliśmy z „wojennej ścieżki", bo zwyczajnie nie potrafię sobie wyobrazić, żebyśmy na dłużej przestali się do siebie odzywać.
Wieczór mija zaskakująco dobrze. Matt nawet rozpalił w kominku, a ja zrobiłam malinową herbatę.
- Powinnaś tu w końcu ogarnąć, bo straszny tu syf - odzywa się po chwili i śmieje się, jakby to był niewinny żart.
Ale ja wiem, że nie był. Wiem, że znowu w ukryty sposób próbuje ustawić mnie do pionu.
***
Nadchodzi sobotnie popołudnie i mimowolnie czuję lęk i niepewność, ale przy tym jakiegoś rodzaju ekscytację.
Pierwszy raz od ponad trzech miesięcy wychodzimy gdzieś wspólnie z Mattem i naszymi znajomymi.
Zgodziłam się.
Zgodziłam się, mimo że nie czuję się jeszcze gotowa, bo nie dawał mi żyć.
Do tej pory widywałam znajomych zupełnie przypadkiem i nawet wtedy nie potrafiłam znieść ich skrępowania wobec mnie.
Zaciskam usta, prostując włosy, bo naprawdę nie wiem, co mnie czeka i jak to zniosę.
- Cześć, skarbie - zaskakuje mnie, pojawiając się w moim pokoju.
Zostawia pocałunek na moich ustach i zaraz wyciera dłonią swoje od nadmiaru mojego błyszczyku.
Uśmiecham się lekko w ramach powitania i odkładam prostownicę.
- Za ile będziesz gotowa? - pyta, uśmiechając się łagodnie.
Obrzucam go nieco urażonym spojrzeniem.
- Już jestem gotowa - odpowiadam ze zmarszczonymi brwiami.
Matt przygląda mi się uważnie.
Okej, może nie wyglądam jak milion dolarów ani nie założyłam jakiejś seksownej, przykrótkiej sukienki, ale wyglądam przyzwoicie. Mam na sobie ciemne dżinsy i czarne body z długim rękawem i bardzo głębokim dekoltem, a na nogi zaraz zakładam botki na słupku. Do tego w końcu zrobiłam mocniejszy makijaż.
- Może się jednak przebierz. Idziemy do tej nowej restauracji w centrum - mówi krótko, czym wzbudza mój gniew zmieszany z frustracją.
- Okej... - mamroczę, kapitulując od razu.
Podchodzę do szafy w poszukiwaniu czegoś, co jest trochę bardziej seksowne, ale jednocześnie zakryje moje blizny po wypadku. Czyli to coś musi sięgać mi za kolana i obowiązkowo mieć długi rękaw...
Zaciskam zęby i zaczynam ściągać z siebie obecne ubrania.
Momentalnie czuję na swojej talii ręce blondyna i jego ciepły oddech na szyi.
- Matt, co robisz... - próbuję brzmieć naturalnie, gdy zaciska palce na moim boku i całuje mnie za uchem.
Przymykam oczy, próbując zachować pozory, podczas gdy tak naprawdę nie chcę... cholernie nie chcę, żeby ktokolwiek oglądał moje niezagojone jeszcze blizny i w ogóle dotykał mnie w taki sposób...
- Nie możemy się spóźnić - staram się o trochę twardszy ton, gdy nie przestaje błądzić rękami po moim ciele i zostawiać na nim pocałunków.
Jego ruchy stają się nerwowe, wręcz chaotyczne, a oddech mocno przyspieszony, a ja... nie potrafię się ruszyć, za to z całych sił staram się zrozumieć dlaczego mi to robi.
- Możemy - słyszę tylko i czuję, jak w jednej chwili popycha mnie na łóżko.
Zaczynam ciężko oddychać, ale nie z podniecenia, a z bezradności.
- Skarbie... - silę się na naturalny ton. - Ja nie wiem, czy jestem gotowa...
- Minęły prawie cztery miesiące, Hope... - mówi, podnosząc się nade mną na łokciach i spoglądając na mnie na pozór łagodnie, ale ja już wiem, że się nie ugnie.
Jego wzrok jest rozbiegany, chciwy.
Doskonale wiem, że minęły cztery miesiące, ale naprawdę nie chcę... Nie umiem...
- To prawie jak pół roku, a pół roku to strasznie dużo czasu bez dotykania... - kontynuuje, a ja przełykam ślinę. Jednym ruchem ściąga mój stanik i rzuca go na podłogę, po czym ściska zachłannie moje piersi. - Bez całowania... - przejeżdża językiem wzdłuż mojej szyi i niżej. Czuję, że jego ręka niebezpiecznie zbliża się do moich ud. Nawet... nawet nie wiem kiedy się rozebrał. Kiedy rozebrał nas oboje... Walczę, by utrzymać oddech. - I bez pieprzenia takiego zajebistego ciała jak twoje - kończy mówić i wchodzi we mnie bez zapowiedzi.
A może to jego słowa miały być właśnie zapowiedzią...
- Matt, ja chyba nie... - przykłada mi palec do ust, ignorując mój protest i przyciska twarz do zagłębienia mojej szyi, ruszając się we coraz szybciej i szybciej.
Jakby w ogóle nie myślał o mnie. Jakby kompletnie mu odbiło!
Leżę pod nim z zaciśniętymi zębami i ze łzami w oczach, których nie jest w stanie dostrzec, przez spazmy przyjemności, której doznaje.
A ja? Czekam, aż skończy.
Czekam bez ruchu, bo nie mam pojęcia, co innego mogłabym zrobić. Kompletnie mnie zaskoczył. Zszokował. Zniewolił.
Jak on tak może... Jak może mi to robić!
A z drugiej strony... Czy istnieje jakaś druga strona?
Tak. To mój chłopak.
Może ma rację. Może jestem egoistką. Może zbyt długo go odtrącałam. Może po prostu mu mnie brakuje.
Kiedy po dosłownie pięciu minutach, które ciągną się w nieskończoność, w końcu opada obok mnie, oddycham z taką ulgą, jakiej chyba jeszcze nigdy nie czułam, ale nadal nie potrafię się ruszyć.
Nie wiem... Co miałabym powiedzieć. Co mogłabym zrobić.
Matt porusza się pierwszy. Całuje mnie szybko w skroń i wstaje, by sprawdzić telefon.
- Skarbie... - zaczyna, a ja przymykam oczy, bo nagle nie mogę znieść jego głosu. - Zmiana planów. Muszę spadać - mówi, a moje serce zaczyna bić jak oszalałe.
To się nie dzieje...
- C-co to znaczy? - pytam w końcu, kompletnie zdezorientowana, walcząc, by mój głos nie brzmiał tak żałośnie.
- Thomas mnie potrzebuje. Właśnie napisał. Wybacz, wynagrodzę ci to - mówi jednym tchem, po czym ubiera się i wychodzi.
Wychodzi. Zostawia mnie samą.
Po długich minutach w końcu podnoszę się z łóżka i pierwsze, co robię, to idę pod prysznic. Chcę zmyć z siebie dotyk mojego chłopaka, którego kocham od trzech lat i którego w pięć minut zaczęłam nienawidzić.
Nie patrzę w lustro, nie chcę się teraz oglądać.
Po godzinie spędzonej pod prysznicem schodzę na dół i wychodzę na taras, bo nagle zaczęło brakować mi powietrza.
Wydarzenia sprzed godziny dosłownie miażdżą moje płuca, moje serce...
Moje oczy znowu zachodzą łzami i naprawdę, z całych sił próbuję je powstrzymać, bo pomalowałam się na nowo, a nawet ubrałam w to samo co przedtem, tak, jakby nic się nie stało.
Chyba znowu wyczerpałam limit żałosnego szlochania, bo aktualnie jestem zdolna jedynie do bezdźwięcznego zawodzenia.
Nagle w podwieszanym fotelu dostrzegam książkę od Chucka, a mój obecny stan potęguje się, gdy widzę, że lektura jest w opłakanym stanie. Jest cała zawilgnięta.
Zapomniałam o niej! Zapomniałam na tyle dni...
Jak mogłam...
Nie myśląc dłużej, zgarniam książkę z fotela i kładę na kaloryferze w salonie, po czym przechodzę do barku z alkoholem i wyciągam pierwsze lepsze wino, które jest już otwarte i napoczęte, i wychylam je do dna, aż robi mi się niedobrze.
Przysiadam na kanapie i czekam.
Czekam, aż alkohol zacznie działać, bo nie chcę tego pamiętać. Chcę natychmiast zapomnieć o tym, co zrobił dzisiaj mój chłopak.
Nie chce tego pamiętać, do cholery!
Gdy w końcu, a właściwie w bardzo niedługim czasie, wino zaczyna szumieć mi w głowie, robię coś o co bym się nie posądzała.
Pójdę na to miasto, pójdę w takim stroju, jaki mi się podoba i będę się kurewsko dobrze bawić!
Chwiejnym krokiem idę do korytarza i zakładam buty na obcasie, po czym wychodzę z domu, z hukiem zamykając drzwi.
Będę tak zajebiście rozrywkowa i towarzyska, że ten buc nawet sobie nie wyobraża!
Moje nogi bezwiednie prowadzą mnie do domu naprzeciwko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro