Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11

CHUCK


Ziewam potężnie i upijam łyk czarnej kawy, przytrzymując palcem żaluzję w kuchennym oknie.
Matt właśnie podjechał i pewnie zaraz nieźle się wścieknie, widząc, że podczas jego nieobecności zająłem jego miejsce w garażu.

Powstrzymuję się przed kolejnym ziewnięciem. Kawa nic nie daje. Może dlatego, że mój braciszek kupuje jakieś najtańsze gówno.

Zarwałem wczoraj nockę. Musiałem pilnie wpaść do pracy, po tym jak zadzwonił do mnie Brian, informując, że jakiś kark szuka mnie w Nowym Jorku i żąda pieniędzy. Zresztą, jak zawsze. Wszyscy chcą tylko kasy, a już zwłaszcza ludzie z mojej przeszłości, która nadal ciągnie się za mną, niczym zmora.

Zostałem więc zmuszony, by przejechać prawie siedem godzin w jedną stronę, a potem w drugą, tylko po to, żeby pogadać z Brianem - bo to chyba jasne, że takich spraw nie załatwia się przez telefon -, a przede wszystkim, żeby sprawdzić na kamerach, do których wyłącznie ja mam dostęp, kim był tamten typ i czy powinienem się tym w ogóle martwić.

Okazało się, że powinienem, mimo że już kilka miesięcy temu odciąłem się od tamtego człowieka.

Niedbale puszczam żaluzję, aż ta lekko odskakuje, i podchodzę do wyspy kuchennej, opierając się o jej brzeg.

- Wyjeżdżaj tym złomem z mojego garażu! - słyszę od razu, gdy tylko drzwi wejściowe się otworzą.

- Złomem? - unoszę brew. - Chyba nie wiesz ile ten złom kosztował. - prycham. - O której ty wracasz do domu? - grzmię, obserwując zatrzymującego się w pół kroku Matta, który obdarza mnie rozbawionym spojrzeniem.

- Bawisz się w matkę? - pyta z politowaniem.

- Jest, kurwa, południe - warczę i uderzam kubkiem o blat, po czym odbijam się od wyspy i ruszam w stronę blondyna.

- Jestem, kurwa, dorosły i wracam, o której mi się podoba - patrzy na mnie z pogardą i krzyżuje ręce na piersi. Obrzucam go uważnym spojrzeniem, po czym jednym, gwałtownym ruchem chwytam za brodę. - Co ty kurwa robisz?! - oburza się, cofając o dwa kroki.

- Znowu brałeś jakieś gówno - to nawet nie pytanie. To stwierdzenie.

Matt uśmiecha się kpiąco.

- Nic nie brałem, kretynie! Poza tym to nie twój interes. Przyjechałeś mnie niańczyć? Matka cię nasłała? - wypluwa gniewnie.

- Najwyraźniej muszę cię niańczyć, jak zawsze! Bo inaczej robisz same głupoty! - mimowolnie się unoszę.

Matt to totalny zjeb.

Matka jest w niego zapatrzona jak w obrazek. Zresztą, na odległość nie jest w stanie dostrzec tego, co on wyprawia. I mam wrażenie, że nie ona jedyna.

Matt od zawsze w oczach naszej rodziny uchodził za pieprzonego aniołka i czasami naprawdę jestem pełen podziwu, jak świetnym jest aktorem.

- Odezwał się, Pan Święty - patrzy na mnie z niezmienną pogardą.

Momentalnie odwzajemniam to spojrzenie.

- Zaraz znowu wpakujesz się w kłopoty, jak dwa lata temu, i jak ostatnio. I to znowu ja będę cię musiał wyciągać z jakiegoś gówna, gdy skończy ci się kasa na ćpanie i pokera! - warczę.

Ten szczeniak doprowadza mnie do szału. Mógłbym mu po prostu przyjebać i naprawdę powstrzymuję się z całych sił, żeby tego nie zrobić.

- Oddam ci tę kasę - fuczy i wymija mnie, pędząc na górę.

Z zaciśniętymi pięściami, odprowadzam go wzrokiem.

Wypuszczam głośno powietrze i wracam do kuchni, zastanawiając się, co jest z nim nie tak. Nim się obejrzę, Matt znowu pojawia się na dole, by bez słowa więcej wyjść z domu.

Do moich uszu dobiega dźwięk silnika.

- Kutas - warczę i dopijam zimną już kawę.

Spoglądam przez okno, skupiając wzrok na domu naprzeciwko.
Mimo że pozornie się nie zmienił, wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, gdy byłem tu ostatnim razem.

Dosłownie jakby z tego domu uszło życie. Jakby nikt tam już nie mieszkał.

Nie myśląc długo, zgarniam z korytarza skórzaną kurtkę, sprawnym ruchem zakładam ją na siebie i wychodzę na zewnątrz.
Zmuszam się, by zostawić mu klucze pod wycieraczką i idę w stronę garażu.
Dopiero gdy wyjeżdżam na podjazd i wysiadam z auta, dociera do mnie, że słońce okropnie dziś praży, więc rzucam jeszcze kurtkę na tylne siedzenie i zamykam drzwi, zostawiając auto na chodzie.

Przemierzam sąsiedni trawnik i przeskakuję przez niski płotek, doskonale wiedząc, gdzie ją znajdę.

Brunetka niezmiennie siedzi w podwieszanym fotelu, z nosem w książce.

Gdy mnie dostrzega, już nawet się nie wzdryga, jakby przyzwyczaiła się już do mojego pojawiania się znikąd.

Spogląda na mnie spokojnie z pod przymrużonych powiek, ale chwilę później gwałtownie się prostuje i wyraźnie zawstydzona, chowa książkę za plecami.

Na moją twarz wpełza uśmiech, bo zdążyłem przyjrzeć się okładce, zanim ją schowała.

- Co tu robisz? - pyta, tak jak zawsze i poprawia się w fotelu, mocniej naciągając na uda materiał białej, krótkiej sukienki.

- Nie krępuj się Bambi. Dziesięć lat temu oglądałem cię w bardziej skąpych wdziankach - rzucam rozbawiony i unoszę brwi.

Parker natychmiast wbija we mnie wściekłe spojrzenie.

- Chcę wiedzieć, co tu robisz? - pyta zrezygnowana, nie przestając naciągać kawałka materiału.

- Zbieraj się - mówię krótko i zaraz przewracam oczami, widząc jej zaciśnięte w niemym proteście usta. - Wstawaj i chodź. Tylko może przed tym załóż jakieś buty - zerkam na jej bose stopy.

- Nigdzie z tobą nie idę - odpowiada chłodno.

Jest nieugięta. Wstaje i przemieszcza się w stronę tarasu, prowadzącego do domu.

- Jesteś pewna? - znowu unoszę brew. - Bo mogę cię zwyczajnie podnieść, przewiesić sobie przez ramię i wrzucić do mojego auta - Parker patrzy na mnie dziwnie, wręcz złowrogo, a ja robię krok w jej stronę, na poświadczenie moich słów.

- Dobra! - cofa się i unosi ręce. - Daj mi chwilę - mamroczę z wyraźną niechęcią, na co posyłam jej sztuczny uśmieszek.

Krzyżuję ręce na piersi i bacznie obserwuję drzwi tarasowe, by przypadkiem nie przyszło jej na myśl, żeby zamknąć je przede mną na klucz.

Mija pięć minut, potem pięć kolejnych, a jej nadal nie ma. I to wystarczy, bym zrobił się kurewsko zniecierpliwiony. Już mam zamiar ruszyć do środka, ale Parker nagle pojawia się w progu.

Już w zupełnie innym stroju - leginsach i bluzce z długim rękawem.

Gryzę się w język, żeby tego nie skomentować.

Brunetka ku mojemu zaskoczeniu, bez słowa rusza za mną, i podczas, gdy ja ponownie przeskakuję przez drewniany płotek, ona zwyczajnie otwiera przyłączoną do niego bramkę, patrząc na mnie z politowaniem.

Chwilę później, jak zwykle, ze sto razy poprawia swój pas, upewniając się, że jest prawidłowo zapięty, po czym mocno ściska uchwyt w drzwiach samochodu.

Mam ochotę się roześmiać, widząc jej uroczo skupioną minę.

Wygląda jak mały, wkurzony Smerf Maruda.

- Dokąd jedziemy? - odzywa się w końcu, gdy suniemy już główną drogą i mijamy dużą tablicę kierunkową.

- Na wybrzeże - odpowiadam krótko i widzę kątem oka, że wbija we mnie zaskoczone ślepia.

- Przecież to dwie godziny drogi! - mówi spanikowana. - W jedną stronę! - dodaje.

- Szybko zleci - mówię tylko i skręcam w odpowiedni zjazd.

Maruda na chwilę milknie. Pewnie przetrawia informację, że spędzi w aucie aż tyle czasu.

- Ja chyba nie chcę jechać... - mamrocze w końcu, na co wywracam oczami.

- Daj spokój, jeszcze trochę i będziemy na miejscu - oczywiście, to kłamstwo, bo dopiero co, wyjechaliśmy z miasteczka. - Możemy o czymś pogadać, czas szybciej zleci.

- Nie chcę z tobą rozmawiać - mówi naburmuszona, na co prawie parskam.

- To posłuchamy muzyki.

- Nie! - unosi się i natychmiast strąca moją dłoń z dotykowego ekranu między nami. - Od tej twojej muzyki pęka mi głowa - mruczy słabo.

- Mogę ci puścić jakąś Hannę Montanę - mówię poważnym tonem i ponownie wyciągam rękę do wyświetlacza.

- To już wolę rozmawiać - wzdycha, a kąciki moich ust lekko drgają.

Mimo jej deklaracji, nastaje chwila dłuższej ciszy, jakby miała problem ze znalezieniem tematu do rozmowy ze mną.

- Myślałam, że wyjechałeś - odzywa się w końcu i zmusza mnie tym do uniesienia brwi.

- To znaczy? - dopytuję.

- Wczoraj. Odjeżdżałeś z dużą torbą - mówi krótko i zaczyna bawić się swoimi palcami, ku mojemu zdziwieniu, odrywając w końcu dłoń od uchwytu.

- Jesteś moim obserwatorem? - spoglądam na nią przez sekundę i posyłam tajemniczy uśmiech. Brunetka wzdycha teatralnie. - Byłem na siłowni - odpowiadam zgodnie z prawdą. - A potem musiałem coś załatwić.

Hope nic nie odpowiada, znowu milczy przez dłuższą chwilę.

- Po co jedziemy na wybrzeże? - pyta głupio. Silę się, by znowu nie wywrócić oczami.

- Okradniemy kilka staruszek, jeśli zostawią jakieś rzeczy na plaży i pójdą do oceanu. A potem utopimy jakiegoś dzieciaka. Wybierzemy takiego, który będzie najbardziej nieznośny - widzę, że znowu przygląda mi się z nieodgadnioną miną.

- W październiku już nikt nie pływa w oceanie... - mówi z powagą.

- Serio? - udaję zaskoczenie. - To nici z okradania i topienia. W takim razie może zwyczajnie zjemy zapiekankę - odpowiadam i kolejny raz zapada cisza.

- Rezygnuję ze studiów - mówi słabo i teraz moja brew drga już mimowolnie.

Poprawiam ręce na kierownicy, zastanawiając się, co odpowiedzieć.

- Jeśli jesteś pewna, że to nie twoja droga... To gratuluję odwagi i trzymam kciuki - mówię szczerze. Widziałem ostatnio, jak ją to męczy, wręcz wyniszcza, ale mam nadzieję, że dobrze to przemyślała, bo coś czuję, że mogłem przyczynić się do tej decyzji. - Mam nadzieję, że to nie przez te żaby - dodaję jeszcze, a brunetka lekko chichocze.

Moje wnętrze natychmiast zalewa fala jakiegoś przyjemnego uczucia, bo bardzo rzadko słyszę jej śmiech.

- Jestem pewna - słyszę i czuję minimalną ulgę. - Nigdy nie chciałam być lekarzem, ale nie chciałam też zawieść taty - mówi ze smutkiem.

- Twój tata chciałby, żebyś była szczęśliwa - ryzykuję pociągnięcie tego tematu jej łzami. - Jeśli medycyna cię nie uszczęśliwia, to po prostu ją olej - wzruszam ramionami i patrzę na licznik, pilnując prędkości.

- Dla ciebie wszystko jest takie proste. Czarne albo białe... - rzuca z pozornym uśmiechem.

- Nie wszystko, Bambi - odpowiadam krótko, wjeżdżając na autostradę.

Reszta drogi mija raczej w ciszy.
Hope od czasu do czasu odzywa się z jakąś głupotą, typu, że Lizzy wychodzi za mąż, a u naszego sąsiada był ostatnio komornik. A ja staram się rzucić jakimś naprawdę zabawnym żartem w odpowiedzi.

W końcu jesteśmy na miejscu. Zatrzymuję się na prawie pustym parkingu i wysiadam z samochodu, a brunetka po chwili robi to samo.

Od razu uderza mnie morska bryza, a do uszu dociera głośny szum fal. Jest trochę chłodniej, niż było u nas, więc obrzucam Hope szybkim spojrzeniem. To nawet dobrze, że się przebrała. Przynajmniej nie zmarznie.

- Nie ma staruszek. Ani dzieciaków - odzywa się, rozglądając się po rozległej plaży.

- A to pech - udaję przejętego.

Chwilę później ruszamy promenadą w kierunku małej budki z zapiekankami, która na szczęście jest otwarta. Bierzemy po największej i ruszamy na piaszczystą plażę. W końcu siadamy na ciepłym piasku i bez słowa jemy swoje zapiekanki, wpatrując się w fale.

Hope siedzi po turecku i uśmiecha się pod nosem, co jest nowością, a ja kładę się, podpierając się na łokciach.

Znowu milczymy.
Jak nad jeziorem. Jednak mam wrażenie, że teraz jest w trochę lepszym stanie, niż wtedy.

- Co tu robisz, Chuck? - pyta nagle, przesypując piasek z jednej dłoni do drugiej.

- Siedzę, jem zapiekankę... - mówię, wpychając w siebie ostatni kęs. - I może cię zaskoczę, ale przyjechaliśmy tu razem - zwracam się do niej tak, jakby straciła pamięć.

- Nie o to pytam - kręci głową i przewraca oczami. - Możesz chociaż raz przestać się zgrywać? - gromi mnie spojrzeniem. - Co robisz w domu? Dlaczego przyjechałeś? - jej spojrzenie staje się czujne.

- Musiałem się na chwilę gdzieś ulotnić - mówię od niechcenia. - I mam tu jedną sprawę do załatwienia - nie chcę mówić jej zbyt dużo. W zasadzie mógłbym kompletnie zignorować to pytanie, ale czuję, że jestem jej to winien, za te jej wcześniejsze zwierzenia.

Zresztą w to, że wróciłem, bo zatęskniłem za tą dziurą, na pewno by nie uwierzyła.

-Masz jakieś problemy? Czym się w ogóle zajmujesz? - pyta podejrzliwie, na co lekko się uśmiecham.

- Mam warsztat - odpowiadam krótko, a ona unosi brwi.

- I z warsztatu stać cię na taki samochód? - znowu się uśmiecham.

- Nie, Sherlocku. - mówię, chociaż wierzę, że za niedługo tak będzie.

- Robisz jakieś nielegalne interesy, prawda? - podnoszę się z łokci, słysząc jej pytanie.

Lekko mnie zaskakuje, że czyta mnie, jak z jakiejś otwartej księgi.

- Robiłem. Już nie robię - odpowiadam i wstaję, dając jej tym znać, że już wystarczy.

Na szczęście odpuszcza. Skinieniem głowy, wskazuję jej, żeby ruszyła za mną, i zmierzam w stronę molo, skąd obserwujemy zachód.

Wyjechaliśmy z domu dosyć wcześnie i nie sądziłem, że dotrwamy tu do późnego popołudnia. Zazwyczaj robiłem tę trasę w mniej niż dwie godziny, ale z Hope przy boku jechaliśmy prawie trzy.

Poza tym czas w tym miejscu zleciał mi błyskawicznie.

Gdy słońce zaszło już za horyzont, wracamy do auta i ruszamy w drogę powrotną. Hope wygląda na odrobinę zrelaksowaną, w czym utwierdza mnie fakt, że sprawdza swój pas tylko dziesięć razy i nie łapie się kurczowo uchwytu, a jedynie lekko opiera na nim dłoń.

Jakieś pięć minut później, powoli wyjeżdżamy z miasta i ruszamy jednopasmówką, która doprowadzi nas do autostrady.

Puszczam swój rap, gdy brunetka mi na to pozwala, i bębnie lekko palcami o kierownicę.

- Już myślałam, że ta mewa się od nas nie odczepi - mówi, wspominając ptaka, który leciał za nami do samego parkingu. - Zaczynałam się jej bać.

- Chyba nie dotarły do niej wieści, że kroimy żaby bez mrugnięcia okiem. Inaczej nie byłaby taka cwana - mówię z udawaną powagą, a Hope wybucha śmiechem.

Spoglądam na jej roześmianą twarz, jednak dosłownie sekundę później maluje się na niej przerażenie.

Natychmiast przenoszę wzrok na drogę i serce zamarza mi w piersi. Przed nami pojawia się osobówka, wyprzedzająca tira i pędząca naszym pasem, dosłownie na czołówkę.

Bez chwili namysłu zaczynam gwałtownie hamować i trąbić. Dźwięk klaksonu przenikliwie wypełnia przestrzeń, a ja modlę się tylko o to, by pędzący wprost na nas samochód zdążył wrócić na swój tor jazdy.

Mam wrażenie, że ta krótka scena dzieje się w zwolnionym tempie, jakby trwała całe pieprzone minuty.

Hope jest przerażona. Zanosi się przeraźliwym krzykiem, którego jeszcze u niej nie słyszałem, podczas gdy ja walczę z prędkością i staram się zjechać na wąskie pobocze, które ledwie wystaje poza krawędź drogi.

Osobówka dosłownie parę metrów przed naszą maską wraca na swój pas. Mój wzrok z prędkością światła przemyka między wstecznymi lusterkami. Jak najszybciej zatrzymuję samochód w pierwszej lepszej zatoczce i ściskam mocno kierownicę.

- Skurwiel - charczę, próbując uspokoić oddech.

Autentycznie boję się spojrzeć na Hope, a gdy w końcu to robię, coś ściska mnie w gardle.

Jest przerażona, roztrzęsiona i zapłakana. Kurczowo przyciska swoje dłonie do klatki piersiowej i rozpoznaję, że jej oddech staje się coraz płytszy.

- Spokojnie. Już wszystko w porządku - mówię najłagodniej, jak potrafię i bacznie ją obserwuję.

Dziewczyna ani drgnie, jakby zastygła.
Jedynie jej nierówny oddech świadczy o tym, że w ogóle żyje. Oczy nadal ma przymknięte, a policzki całe mokre.

- Hope - próbuję dotknąć jej ramienia, jednak ona momentalnie się wzdryga.

- Chcę wysiąść - łka i walczy teraz z pasem.

- Hope, spokojnie. Już nic ci nie grozi - próbuję dalej i chcę jej pomóc z pasem, ale wpada w jeszcze większy szał.

- Chcę wysiąść! Chcę stąd wyjść! Wypuść mnie, proszę! - na nowo zalewa się łzami.

Szarpie się z nią dobrą chwilę, póki nie uda mi się jedną ręką przytrzymać jej nadgarstków, a drugą odblokować pas, by mogła wyjść, tak jak chciała.

Gdy tylko słyszy kliknięcie pasa, zrywa się gwałtownie niczym sarenka i już po chwili nie ma jej w wozie. Wybiegam zaraz za nią, martwiąc się, żeby w tym szale nie wyskoczyła na jezdnię, jednak ona stoi oparta o maskę samochodu i próbuje zapanować nad oddechem.

Jest w kurewsko opłakanym stanie.

Momentalnie mam ochotę wrócić do auta, znaleźć tego skurwiela i połamać mu kości.

- Hope - mówię po raz kolejny i staję tuż przed nią. Wkładam masę wysiłku w to, by brzmieć delikatnie. - Jesteś bezpieczna. Oddychaj, błagam - zaciskam szczękę, kompletnie nie wiedząc jak mogę jej pomóc.

W końcu na mnie spogląda. Wielkimi, załzawionymi oczami i z drżącą dolna wargą. Widzę, że nadal ma problem z oddechem i naprawdę się boję, że zaraz tu odleci.

Nie mam pojęcia co zrobić, więc zbliżam się jeszcze o pół kroku i zamykam ją w swoich ramionach.

Brunetka momentalnie oplata ręce wokół mojego pasa i przyciska mokry policzek do mojego torsu.

- Już dobrze. Oddychaj - mówię cicho, gładząc ją po włosach.

Nie wiem, ile tak stoimy, ale zrobiło się praktycznie ciemno.
Przyglądam się mijającym nas samochodom, a ona ani drgnie. Jednak czuję, że jest już nieco spokojniejsza. Oddycha miarowo i przestała zanosić się płaczem. Niezmiennie przyklejona jest do mojej klatki i czuję, że zaciska pięści na tyle mojej koszulki.

- Przepraszam - odzywa się w końcu słabo.

- Nie przepraszaj. Nie masz za co - odpowiadam od razu.

W zasadzie to sam się kurewsko wystraszyłem, że tamten zjeb nas zabije.

- Zachowuję się jak wariatka - szepcze, puszczając moją koszulkę, więc automatycznie się odsuwam.

- Nie mów tak. Najważniejsze, że jesteśmy cali - posyłam jej słaby uśmiech.

- Charles, ja do tego nie wsiądę - mówi i przygryza dolna wargę.

Spoglądam w jej brązowe, nadal przerażone oczy, a potem patrzę na mój wóz.

- Okej - mówię po chwili i podchodzę do drzwi od strony pasażera, żeby zgarnąć z tylnego siedzenia moją kurtkę.

- Okej? - powtarza, jakby nie dowierzała.

- Tak - wzruszam niedbale ramieniem i zarzucam na nią kurtkę. - Chodźmy - zamykam wóz, przenosząc na nią wzrok.

Jest zdezorientowana.

- Dokąd?

- Do miasta. To jakieś dwadzieścia minut drogi. Poszukamy hotelu, a jutro zastanowimy się, co dalej - Hope mruga kilka razy, jakby próbowała przyswoić moje słowa. - Chodź - kładę dłoń na jej plecach, by się ruszyła i kieruję do strony pobocza, by w razie czego to nie w nią wjechało jakieś auto.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro