Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

HOPE


- Kurwa, kurwa, kurwa! - klnę na głos, biegnąc na dół niczym huragan.

Znowu zaspałam!

Przystaję w korytarzu, zanurzając palce we włosach tuż przy cebulkach i rozglądam się chaotycznie. Gdzieś tutaj zostawiłam moją torbę z podręcznikami. Jeśli wyjdę z domu natychmiast, to istnieje niewielka szansa, że zdążę na pierwsze zajęcia.

- Tak! - krzyczę zwycięsko, gdy dostrzegam swoją torbę i ignoruję przy tym fakt, że cały czas stała na widoku.

Czuję, że z nerwów mam mroczki przed oczami, a ręce znowu pocą mi się bardziej niż normalnie.

Gwałtownie otwieram drzwi wyjściowe, sprawdzając jaka jest pogoda i czy powinnam wziąć kurtkę. Jednak na zewnątrz panuje wyjątkowo słoneczna aura, w przeciwieństwie do burzy w moim umyśle.

Czym prędzej wychodzę na werandę i jedną dłonią zamykam drzwi na klucz, a drugą klikam w telefonie, by zamówić Ubera. Widzę, że Matt, zanim zdecydował się pojechać beze mnie, zadzwonił już tylko raz, a to oznacza, że prawdopodobnie skończyła mu się do mnie cierpliwość. Zastanawiam się przez chwilę dlaczego zwyczajnie nie zaczął się do mnie dobijać, czy dzwonić dzwonkiem. Przecież wtedy na pewno bym się obudziła.

- Nie wierzę... - szepczę, widząc jaki czas przyjazdu pod mój dom pokazuje Uber.

Dwadzieścia pięć minut, podczas gdy za dwadzieścia pięć minut powinnam siedzieć w ławce na zajęciach!

Jeszcze chwilę wpatruję się w wyświetlacz telefonu, ściskając go z całych sił. Przykładam palce do nasady nosa i przymykam oczy, próbując się skupić. Jak inaczej mogę dotrzeć na uczelnie w dwadzieścia minut?

Swoim samochodem, geniuszu - odzywa się cichy głos w mojej głowie.

Na nowo wkładam klucz w zamek drzwi i pędzę do kuchni, szukać kluczyków od auta, a gdy znowu jestem na zewnątrz, nogi w sekundzie odmawiają mi posłuszeństwa.
Nagle, jakby całe moje ciało buntowało się przed tym, co mam zamiar zrobić.

Podchodzę do mojego wozu z wyjątkową ostrożnością, jakbym zbliżała się do przerażającej bestii z piekielnej czeluści. Nie wiem jak długo biję się z myślami, zanim wyciągnę kluczyk w stronę samochodu, by zwyczajnie go otworzyć. Przełykam głośno ślinę, robiąc krok po kroku i czuję się tak, jakbym dopiero uczyła się chodzić. Czuję, że obraz zaczyna się lekko rozmazywać, a moje serce chyba planuje wyrwać się z mojej piersi.

W końcu odważam się sięgnąć klamki i otworzyć drzwi samochodu, a gdy podpieram się o ich górną część, kątem oka, na równoległym podjeździe, dostrzegam bruneta, opartego o maskę czarnego Dodge'a.

Przygląda mi się. Bez słowa.

Nie mam pojęcia jak długo tam stoi i szczerze mam to kompletnie w dupie. Pochłonięta swoją wewnętrzną walką, nawet się nie witam.

Po chwili, ciągnącej się w nieskończoność udaje mi się wsiąść do środka i odpalić samochód. Mercedes warczy złowrogo, jakby chciał mi powiedzieć, że to co robię, to totalnie głupi pomysł.

Drżącymi rękami staram się zapiąć pasy, a jedyne o czym jestem w stanie myśleć, to moje szybko bijące serce, mdłości i uczucie duszności.

Momentalnie robi mi się cholernie zimno i czuję, że zaraz na dobre stracę nad sobą kontrolę.

Ostatkami sił odpinam przed chwilą wpięty pas i próbuję wydostać się na zewnątrz, łapczywie wciągając powietrze. Przytrzymuję się drzwi samochodu i stawiam chwiejne kroki na kostce brukowej. Próbuję ogarnąć wzrokiem otoczenie, ale wszystko się rozmazuje i dzieje jakby w zwolnionym tempie.

- Hej, co z tobą? - do moich uszu dobiega niski dźwięk, którego źródło znajduje się gdzieś tuż obok mnie. Sekundę później czuję mocny uścisk na ramieniu.

To Charles.

Podtrzymuje mnie i nachyla się nad moja twarzą. Poddaję się, gdy prowadzi mnie w stronę schodów przyłączonych do werandy i delikatnie sadza na jednym ze stopni.

- Kurwa! - słyszę jego przejęty głos i próbuję się skupić, by dostrzec co go tak zdenerwowało. Nadal w zwolnionym tempie, obserwuję jak podbiega do mojego samochodu, który właśnie stacza się z podjazdu. Bardzo prawdopodobne, że nie zaciągnęłam hamulca.

Mrugam leniwie, modląc się, by świat w końcu przestał wirować.

- Uspokój się, Parker. Oddychaj - znowu słyszę tuż przy uchu. Mówi do mnie po nazwisku. Dupek. - Oddychaj. Wdech i wydech - powtarza kilka razy, a jego głos jest tak spokojny, że w końcu, mimowolnie go słucham.

Przymykam oczy, wsłuchując się w jego łagodny ton. W myślach powtarzam jego słowa, starając się złapać rytm oddechu. Wyciszenie powoli napływa do mojego wnętrza.

Oddycham.

Gdy na nowo otwieram oczy, świat przestaje wirować. Mój oddech jest głębszy, a nudności lekko odpuściły. Bruneta nie ma obok mnie i gdy znowu przechodzi mi przez myśl, że był tylko wytworem mojej wyobraźni, on już sekundy później ponownie siedzi koło mnie i bez słowa wręcza mi szklankę wody.

Marszczę brwi, próbując odwrócić się w stronę werandy za moimi plecami.
Nie zamknęłam drzwi? Jak to możliwe...

- Napij się, mała panikaro - z jego tonu już na dobre ulotnił się spokój. Teraz drwi ze mnie jak zwykle. - Co ci się stało? - dopytuje, gdy biorę łyk wody.

- Nic - mamroczę, nawet na niego nie patrząc. - Muszę jechać na zajęcia - mówię bardziej do siebie, niż do niego.

- W takim stanie? - parska. - Raczej daleko nie dojedziesz - kwituje, a jego ton stał się tak prześmiewczy, że zaczyna mnie drażnić.

- Muszę jechać - syczę, próbując się podnieść. - Nie mogę opuścić kolejnego dnia.

- Dobra - słyszę w odpowiedzi. Chuck również się podnosi i zwyczajnie odchodzi w stronę swojego domu. - Jak uważasz - wzrusza ramionami.

Z pod przymrużonych powiek, przytrzymując się barierki, obserwuję jak zaczyna się oddalać. Natychmiast przyznaję, że jego chód również zaczyna mnie irytować. Jest taki nonszalancki, pewny siebie.
Zawsze taki był.
Znowu podrzuca kluczyki, przechodząc beztrosko przez drogę.

Potrząsam głową, by się ogarnąć. Obrzucam spojrzeniem swój samochód, który stoi już w odpowiednim miejscu. Obrzucam spojrzeniem drzwi, które postanawiam znowu zakluczyć, a gdy to robię słyszę ryk silnika.

Tak, jedź sobie - myślę, wkładając klucze do torebki.

Odwracam się przodem do jezdni i ponownie wchodzę w aplikację Ubera. Nie mam wyjścia. Nie jestem w stanie prowadzić. Gdy podnoszę wzrok znad ekranu, widzę, że wóz zatrzymał się tuż przy moim chodniku. Z uniesioną brwią obserwuję jak szyba od strony pasażera powoli sunie w dół.

Ani drgnę.

- Wsiadasz? - schyla głowę, by dojrzeć mnie przez otwarte okno.

- Niee? - spoglądam na niego zdziwiona. Dlaczego miałabym wsiadać do jego samochodu?

- Twoje szare komórki chyba jeszcze nie wróciły do pracy. Podwiozę cię na uczelnię - mówi obojętnym tonem, dalej przyglądając mi się uważnie.

- Mam wsiąść do tego? - wyrzucam dłoń w stronę jego samochodu, po czym nerwowo poprawiam torebkę na swoim ramieniu.

Nie boję się śmierci, ale nie chcę zginąć w towarzystwie tego dupka. Już wolę sama wsiąść za kierownicę, niż pędzić z nim dwieście na godzinę, bo zapewne tak właśnie jeździ.

- Pojedziemy powoli - mówi, jakby czytał mi w myślach. - Wsiadaj - dodaje ostro i zamyka szybę.

Jeszcze chwilę przypatruję się tej okropnej maszynie, która w zasadzie w ogóle nie zachęca do wejścia do środka.

Przełykam głośno ślinę, bijąc się z myślami. Próbuję wybrać mniejsze zło.

- Pieprzyć to - mruczę w końcu i otwieram drzwi samochodu, po czym z hukiem je zamykam, zanim zdążę się rozmyślić.

Chuck patrzy na mnie spod byka i widzę, że mocniej zaciska palce na kierownicy, jednak nie odzywa się słowem. Możliwe, że trzasnęłam drzwiami trochę za mocno.

Nerwowym ruchem zapinam czerwony pas, podejmując kilka prób zanim trafię klamrą do środka. Potem pociągam za niego nieskończoną ilość razy, upewniając się, że dobrze go wpięłam. Poprawiam się w fotelu i łapię mocno uchwyt przymocowany do drzwi, a w drugiej dłoni ściskam telefon, tak mocno, że zaczynają boleć mnie palce.

Słyszę bardzo krótkie parsknięcie, a potem odchrząknięcie i z całych sił staram się to zignorować.

- Wolniej - grzmię, gdy tylko wyjeżdżamy na główną ulicę. Widzę kątem oka, że na mnie spogląda, ale bez słowa wykonuje moją prośbę, a raczej polecenie.

Za to ja modlę się w duchu, by bezpiecznie dowiózł mnie do celu.


***


Minęło prawie dwadzieścia minut, a mijane przez nas zabudowania świadczą o tym, że zbliżamy się do mojej uczelni.

Przez mój atak paniki jestem spóźniona, ale na szczęście przegapię tylko jedne zajęcia. Zatem poświęcę ten czas, na przygotowanie się do kolokwium z biochemii.

Ani Chuck, ani ja przez całą drogę nie odezwaliśmy się słowem. Jedynie on włączył radio i puścił jakiś rap - który kompletnie mi się nie podoba - chyba tylko po to, by zagłuszyć niezręczną ciszę panującą w samochodzie. Za to ja cały czas sztywna jak struna przylegam do fotela i niezmiennie ściskam palcami uchwyt od drzwi.

Dopiero prawie pod samą uczelnią dopada mnie identyczna myśl, co wczoraj - to, jak bardzo się zmienił.

Zerkam na niego kątem oka, by zaraz przyznać, że jest znacznie dojrzalszy. Oczywiście tylko fizycznie, bo na pewno nie emocjonalnie. Wystarczyło mi jedno zamienione z nim zdanie, by się w tym utwierdzić.
Ale zdecydowanie jest bardziej postawny, jego ręce zdobią liczne tatuaże, inaczej się ubiera, nawet jego głos się zmienił i chyba jest jeszcze trochę wyższy, o ile to możliwe.

- C-co robisz? - pytam nagle, całkowicie zdezorientowana, gdy brunet przegapia zjazd na moją uczelnię. - Powinieneś tam skręcić.

- Za chwilę - mruczy i zmusza mnie swoimi słowami do ostrego zerknięcia w jego stronę.

- Co to znaczy za chwilę? - wbijam w niego zdezorientowane i nerwowe spojrzenie. - Zawracaj, do cholery! - grzmię i ściskam mocniej telefon, aż bieleją mi palce.

- Za chwilę, do cholery - przedrzeźnia mnie, nic sobie nie robiąc z mojego wkurzenia. Dupek!

- Chcę wysiąść - w napięciu przekręcam się na fotelu i łapię za klamkę, chcąc go uświadomić, że nawet jeśli się nie zatrzyma, to i tak otworzę te pieprzone drzwi.

- Uspokój się, panikaro - mówi od niechcenia i przewraca oczami. Zaciskam zęby słysząc, że znowu mnie tak nazwał. - Trzy minuty i cię odwiozę - dodaje, nie spuszczając wzroku z drogi.

Za to ja nie spuszczam wzroku z niego. Z całych sił próbuję panować nad oddechem i wściekłością. Charles wydaje się niewzruszony.

Spoglądam więc na drogę i widzę, że zboczyliśmy z głównej, a teraz jedziemy wąską dróżką prowadzącą w górę.

Trzy minuty później samochód się zatrzymuje. Tak jak obiecał. Momentalnie wyglądam przez okno, by sprawdzić gdzie mnie wywiózł. W pobliżu nie ma żadnych zabudowań. Zaraz przy aucie widzę wysoką siatkę ogrodzeniową, a za nią sporą przepaść. Na dole widać drogę i sporą ilość pędzących samochodów. Autostrada.

- Po co mnie tu przywiozłeś? Chcesz mnie tu zamordować, czy coś? - burczę, przybierając groźną minę.

Chuck w końcu odwraca się w moją stronę i zdaje się być niezwykle rozbawiony moją postawą. Patrzy na mnie z iskierkami wesołości w oczach, a na jego twarz wpełza pobłażliwy uśmiech.

- Nie zmieściłbym cię do bagażnika, Parker, a ziemia na tych terenach jest niesamowicie twarda. Ciężko by było cię zakopać - jego ton brzmi niezwykle naturalnie, a ja patrzę na niego z konsternacją, słysząc tą dziwną odpowiedź.

Wystarczyłoby krótkie "Nie".

Drwiący uśmiech nadal błąka się po jego twarzy, zaczynając doprowadzać mnie do szału. Obserwuję jak wysiada z samochodu i zamyka za sobą drzwi. Przechodzi koło maski, bliżej mojej strony i zatrzymuje się przy siatce. Stoi do mnie tyłem, a ja z nieopuszczającym mnie zdezorientowaniem przyglądam się jego szerokim plecom.

Nie zamierzam się ruszyć z samochodu, mimo, że Chuck dość długo trwa w niezmiennej pozycji. Krzyżuję ręce pod piersią i robię naburmuszoną minę. Jednak on dalej tam stoi, wpatrując się w przestrzeń.

- Po co mnie tu przywlokłeś? - tracę cierpliwość, szybciej niż sądziłam. Tym razem umyślnie, z trzaskiem zamykam drzwi i przystaję dwa kroki od niego. - Zaraz spóźnię się na kolejne zajęcia! - dodaję, a mój wzrok mimowolnie zatrzymuje się na pędzących samochodach.

Czuję długi, nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, a mimo to, coś każe podejść mi bliżej. Obserwuję jak dosłownie setki samochodów przemierzają tę trasę w ciągu minuty. Jedni suną jak wariaci, inni jadą wolniej prawym pasem. Niekiedy się mijają, wyprzedzają.
Nic nadzwyczajnego. Chyba, że jesteś mną i dostajesz ataku paniki, gdy tylko wsiądziesz do auta. Nieprzyjemne ukłucie pojawia się gdzieś we wnętrzu mojego żołądka. Dosłownie wyczekuję momentu, kiedy któryś z samochodów zderzy się z innym.
Ale nic takiego nie następuje.

- Jazda samochodem nie oznacza od razu wypadku - odzywa się w końcu, wyrywając mnie tym samym z zamyślenia.

Marszczę brwi na jego słowa.

- Że co? - pytam z grymasem na twarzy, jednak on nie mówi nic więcej. Wycofuje się do samochodu, nie zaszczycając mnie spojrzeniem.

Kolejny raz wprawia mnie w jakiegoś rodzaju zakłopotanie i osłupienie. Wracam wzrokiem do pędzących pojazdów i nagle w mojej głowie zapala się lampka.

- No naprawdę... - mówię z udawanym zachwytem, sztucznie się przy tym uśmiechając. - Powinieneś zostać psychologiem - mruczę, wsiadając do auta i zapinając pas.

- Wiem, byłbym niezły - słyszę w odpowiedzi i powstrzymuję drwiące parsknięcie.

Chuck odpala wóz i tym razem po kilku minutach jesteśmy w odpowiednim miejscu. Wysiadam szybko, dziękując za podwózkę i znikam za murami uczelni.

Ten facet swoim lekceważącym zachowaniem, naprawdę wpędza mnie w stan niewyjaśnionego skrępowania i nerwowości, a jednocześnie tak cholernie mnie irytuje, że mogłabym go zatłuc, mimo, że nie spędziłam z nim nawet godziny.

Pędzę do biblioteki, by na szybko powtórzyć notatki do kolokwium, które niedługo się zaczyna, próbując przy tym oczyścić umysł z wydarzeń dzisiejszego poranka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro