Rozdział 19
HOPE
Wpatruję się w odbicie lustra, w którym oprócz mnie widać też okno, za którym panuje już typowo jesienna aura. Jest ciemno, zimno i ponuro. Podobnie jak w moim wnętrzu, kiedy przypatruję się moim bliznom, które wyjątkowo wolno się goją.
Mam ich dość.
Mimo że moje ciało samo w sobie wygląda w porządku, te blizny zwyczajnie je szpecą. Wystarczy, że obdarzę się krótkim spojrzeniem, bym miała ochotę ubrać się w obszerny dres, zamiast tej krótkiej piżamy, którą mam na sobie.
Z przygnębieniem kładę się do łóżka, nakrywając kołdrą, i wyciągam jeszcze rękę po książkę od Chucka, której nie skończyłam czytać, więc nadal nie wiem, kto ginie na końcu.
Na moje usta mimowolnie wpełza delikatny uśmiech.
Myśl, że czarny Dodge znowu stoi na podjeździe naprzeciwko, sprawia, że jest mi jakoś lżej. A zwłaszcza, teraz, gdy wiem, że Matta znowu nie ma, widząc palące się światło w ich domu, czuję, że mimo wszystko nie jestem sama.
Gdy kończę kolejną stronę książki, niespodziewanie światło w moim pokoju nagle gaśnie. Robi się zupełnie ciemno.
Marszczę brwi, nieco zaniepokojona, bo to pierwsza taka sytuacja, odkąd mieszkam zupełnie sama.
Chwytam telefon w dłoń i czym prędzej schodzę na dół, sprawdzając po drodze inne światła, ale te też nie działają.
Co jest do cholery?
Sprawdzam każde pomieszczenie po kolei.
Nic.
Czuję, że strach zaczyna paraliżować całe moje wnętrze, zwłaszcza, gdy spoglądam ukradkiem na bezlistne gałęzie drzewa obijające się o salonowe okno.
Natychmiast staję się wyczulona na każdy szelest i każdy cień, który wydaje się ożywać, potęgując mój strach.
Muszę natychmiast coś wymyślić.
Pierwsze co robię, to zapalam kilka świeczek, które znalazłam w kuchennej szafce.
I... w zasadzie to tyle.
Nie mam pojęcia, co dalej.
Po dłuższym czasie odważam się ponownie zerknąć w stronę okna, starając się przy tym zignorować tę okropną gałąź, która praktycznie puka w szybę, jakby zaraz miała wedrzeć się do środka. Widzę, że wszędzie indziej świecą się światła, co oznacza, że tylko z moim domem jest coś nie tak...
Nagle ogarnia mnie chłód, aż na moim ciele pojawia się gęsia skórka, a ja, szybko uświadamiam sobie, że ogrzewanie też jest na prąd.
Bez dłuższego wahania wybieram numer do Matta i momentalnie słyszę dźwięk poczty.
Znowu.
Do tego zaraz padnie mi telefon!
Mam ochotę się rozpłakać, bo nie mam pojęcia co powinnam zrobić, by prąd wrócił.
Opadam bezsilnie na kanapie, modląc się, by ta awaria naprawiła się sama, bo bardziej niż pewne, że ja tego nie zrobię.
Czuję się jak smarkula, która kompletnie nie zna się na życiu.
Nie potrafię płacić rachunków na czas, skosić trawnika ani posprzątać w domu. Do tego nie wiem, dlaczego nie mam prądu i gdzie coś takiego się zgłasza! Zawsze takimi rzeczami zajmowali się rodzice, a później Matt. Nigdy nie musiałam się martwić o to, że ogrzewanie nagle przestaje działać...
Zastanawiam się kiedy w końcu los zacznie mi sprzyjać, zamiast co krok rzucać mi kłody pod nogi.
Na zewnątrz jest naprawdę nieprzyjemnie. Jest ponuro, mokro i cholernie zimno. I tak samo zaczyna robić się w moim domu.
Siedzę na kanapie i znowu płaczę. Tym razem z bezradności.
Nagle słyszę bardzo krótkie pukanie do drzwi i boję się jeszcze bardziej. Całe moje ciało znów ogarnia gęsia skórka.
Powinnam przestać oglądać tyle kryminałów, w których kroją ludzi na kawałki i upychają ich do walizki...
Przez moment rozważam wzięcie ze sobą kuchennego noża. Zastanawiam się, czy jedna lekcja samoobrony wystarczy do pokonania potencjalnego napastnika.
Nie, raczej nie.
A jeśli to Matt? Jeśli jego telefon się rozładował, ale za to przyszedł mi na ratunek?
Naprawdę wolałabym go unikać, ale w tej jednej, wyjątkowej sytuacji nie mogę.
– Co ty tu wyprawiasz, że aż wywaliło korki? – Chuck mruczy z uniesioną brwią, gdy tylko otworzę drzwi.
Natychmiast oddycham z taką ulgą, że dosłownie muszę się powstrzymać przed rzuceniem mu się na szyję.
– Korki? – patrzę na niego dziwnie, nie rozumiejąc, o czym mówi.
Brunet unosi kąciki ust i mam wrażenie, że ma ochotę się roześmiać. Znów widzę tę jego wkurzającą, beztroską minę i robi mi się jakoś cieplej na sercu.
– Wpuść mnie, ogarnę to – słyszę i przyglądam mu się uważnie.
Oczywiście, że go wpuszczę, jeśli ma mi pomóc, ale jestem w naprawdę skąpej piżamie i nie do końca chcę, by mnie tak oglądał.
Jednak szybko uświadamiam sobie, że w tych ciemnościach raczej nie zobaczy za dużo, a już na pewno nie moje blizny.
Niemal od razu otwieram szerzej drzwi, zapraszając go do środka, po czym idę po jakiś szlafrok, a Chuck znika w pomieszczeniu gospodarczym, do którego nigdy nie zaglądam i nawet nie przyszło mi do głowy, by dzisiaj to zrobić.
– Spaliły się – oznajmia, gdy tylko schodzę na dół.
– Co się spaliło? – pytam, patrząc na niego z przerażeniem.
– Korki, głuptasie – brunet kręci głową, niezwykle rozbawiony, a ja czuję się zwyczajnie zawstydzona, że nie wiem takich rzeczy.
– I co teraz? – spoglądam na niego z nadzieją, przygryzając wargę.
– Teraz nie zrobimy za wiele. Nie ma jednej fazy. Ogrzewanie na szczęście się włączyło, ale prądu nie ma na dole. Sprawdź u góry – mówi spokojnie, a ja, mimo że niewiele z tego rozumiem, natychmiast go słucham i pędzę z powrotem na górę.
– Jest tylko w łazience i w jednym gniazdku u mnie w pokoju – oznajmiam zaaferowana, gdy znowu jestem na dole i próbuję uspokoić przyspieszony oddech po biegu między piętrami.
Od razu do tego jednego działającego gniazdka podłączyłam swój telefon.
Przystaję w salonie i widzę, że Chuck rozpala w kominku. Obserwuję uważnie, jak sprawnie mu to idzie.
W zasadzie chyba nie widziałam jeszcze, żeby coś szło mu inaczej, i zastanawiam się, jak to jest, gdy wszystko przychodzi ci z taką łatwością.
– Zanim z powrotem się tu nagrzeje, trochę minie – oznajmia, cały czas takim tonem, jakby był fachowcem.
Chwilę później oboje siedzimy na kanapie, przy kominku. Dosłownie czuję, jak w końcu w tym pomieszczeniu robi się trochę znośniej.
Ciepło kominka ogrzewa moją twarz i zmarznięte dłonie. Już prawie jest przyjemnie, a pewnie byłoby jeszcze bardziej, gdyby któreś z nas w końcu się odezwało.
Póki co oboje milczymy, wpatrując się w ogień.
Ja, co prawda kilka razy otwierałam usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamykałam, bo nie bardzo nie wiem, jak zacząć. Jeszcze nie znalazłam odpowiednich słów.
Znowu czuję tę pięcioletnią przepaść między nami.
– Pójdę już – mówi nagle Chuck. – Wrócę jutro, jak kupię nowe korki – oznajmia dużo bardziej powściągliwym tonem, niż przedtem.
Natychmiast robię się zawiedziona i w sumie lekko zestresowana, bo tu dalej jest ciemno, stosunkowo zimno, po prostu jakoś inaczej niż w pozostałe noce.
– Nie mógłbyś zostać? – pytam niepewnie i przygryzam wargę.
Chuck krzyżuje nasze spojrzenia, wpatrując się we mnie intensywnie.
– Dlaczego? – pyta z wyraźnym wahaniem.
– Boję się – odpowiadam po chwili i wzruszam ramionami.
Nastaje cisza, a ja już żałuję, że zapytałam.
– Dobrze. Idź spać, ja zostanę tutaj – mówi twardo, na co jedynie kiwam głową.
Nie liczyłam na nic więcej. Czuję ulgę, że po prostu tu będzie.
Wstaję i zatrzymuję się jeszcze w progu, rzucając mu przelotne spojrzenie.
– Dziękuję i przepraszam za kłopot – mówię cicho, przyglądając się jeszcze przez chwilę, jak dokłada drewno do kominka.
***
Wzięłam ze sobą kilka świeczek, które minimalnie, ale wystarczająco rozświetliły mój pokój. Dalej czuję się jak kretynka, bo naprawdę nic nie wiem o życiu – o podstawowych, domowych sprawach. Zamiast na studia, powinnam zapisać się na kurs praktycznych umiejętności życiowych, bo jak widać, przydałby mi się zdecydowanie bardziej...
Wzdycham ciężko, kładąc szlafrok na oparciu krzesła, po czym szczelnie przykrywam się kołdrą. Tutaj nie jest tak ciepło jak przy kominku.
Sprawdzam jeszcze telefon. Matt nie odzwonił, co zasmuca mnie jeszcze bardziej.
Mimo że aktualnie wolę, by to Chuck przebywał w moim domu, to zastanawiam się, czy Matt w ogóle się mną przejmuje... W końcu, gdyby nie jego brat, siedziałabym tu teraz sama, bez prądu i ogrzewania, umierając ze strachu.
Jeszcze przez chwilę analizuję wszystkie zachowania Matta, a za moment usypiam z myślą, że on po raz kolejny mnie zawiódł...
Znowu mam ten sam sen.
Sen, który sprawia, że chciałabym nigdy więcej nie zasypiać.
W środku nocy wracamy z rodzinnej imprezy u wujka i cioci w innym mieście. Pomimo tego, że średnia wieku w ich domu wynosiła czterdzieści lat, było świetnie, bo mają też psa, z którym spędziłam cały wieczór.
W radio grają starą i piękną piosenkę "What a Wonderful World", a my powoli zbliżamy się do naszego miasteczka. W zasadzie wystarczyłoby jeszcze dziesięć minut i bylibyśmy w domu. Rodzice wyjątkowo się kłócą. Jak nie oni. Tata jest ostatnio nadzwyczaj nerwowy, chyba przez zmianę pracy. Mama krzyczy coś, że nie powinien prowadzić po alkoholu, próbując przebić się przez śpiew Louisa Armstronga, co wygląda kuriozalnie. Tata odkrzykuje, że wypił tylko trzy, czy cztery piwa.
Dosłownie w ułamku sekundy zjeżdżamy na przeciwległy pas, a potem o coś zahaczamy i gwałtownie odbijamy w drugą stronę, lądując na drzewie.
Znowu ten pisk, huk, a potem głucha cisza.
Nie ruszają się, ani ja nie mogę się poruszyć.
Jedyne co czuję, to metaliczny posmak w ustach.
Proszę nie... Błagam...
Niech to się nie dzieje!
Hope... Hope... Ocknij się.
Obudź się, do cholery...
Otwieram oczy, łapczywie zaciągając się powietrzem. Momentalnie czuję, że moje policzki są mokre.
To Chuck.
Rozbieganym wzrokiem ogarniam pomieszczenie.
Nie jestem już w tamtym samochodzie. Jestem w moim pokoju, bezpieczna, a obok jest Chuck.
Siedzi na łóżku i mocno trzyma mnie za ramiona.
Próbuję się uspokoić, ale nie potrafię. Ociężale podnoszę się do siadu, strącając z siebie kołdrę. Chcę wstać, jednak jego silne dłonie mnie powstrzymują.
– Hope, co się stało? – pyta z taką troską w głosie, że nowe łzy spływają mi po policzkach.
Kręcę tylko głową i pociągam nosem, niezdolna do powiedzenia czegokolwiek.
Brunet wzdycha przeciągle i po krótkiej chwili otacza mnie ramionami. Ramionami, które niemal natychmiast przynoszą ukojenie. Bez wahania chowam twarz w zagłębieniu jego szyi i oplatam ręce wokół jego talii.
Potrzebuję tego.
Potrzebuję poczuć się bezpiecznie.
Ten sen mnie wykańcza. Wysysa ze mnie całą energię i całe życie.
– Bardzo krzyczałam? – odzywam się w końcu, mamrocząc w jego szyję.
Nie puszczam go. Jeszcze nie chcę tego robić.
– Trochę – śmieje się przelotnie, ale jego ton nie jest wesoły.
– Przepraszam... – mówię smutno, powstrzymując kolejne łzy.
Charles w sekundzie mnie puszcza, a ja na nowo czuję nieprzyjemny chłód.
– Przestań w końcu przepraszać – mówi ostro, chwytając moją twarz w obie dłonie.
Patrzy mi w oczy jeszcze przez sekundę, a potem zabiera ręce, a ja staram się przeanalizować jego słowa.
Nagle każdy mój mięsień robi się napięty, widząc, że Chuck spuścił wzrok z mojej twarzy i teraz lustruje całe moje ciało.
– Nie patrz tak na mnie – syczę. – Nie powinieneś mnie takiej oglądać – mówię gorzko i chwytam kołdrę.
Chcę ją z powrotem na siebie naciągnąć, jednak nie pozwala mi na to.
– Takiej, czyli jakiej? – pyta czujnie.
Momentalnie czuję frustrację.
– Całej w bliznach! – unoszę się. – W piżamie odsłaniającej każdą bliznę na moich rękach i nogach. Chyba że chcesz zobaczyć jeszcze te na moim brzuchu? – rzucam ironicznie.
Nie chcę, by ktokolwiek mnie taką oglądał!
Chuck patrzy na mnie tak, jakby nie rozumiał co mówię. Dalej ma kamienną twarz, ale zmarszczył lekko brwi i znowu intensywnie wpatruje się w moją twarz.
– To dlatego zawsze się tak zakrywasz? Przecież to tylko kilka blizn – mówi z oczywistością, łagodnym tonem.
Tymi słowami dosłownie zmusza mnie, bym spojrzała w jego błękitne tęczówki.
Tylko kilka blizn?
– W końcu się zagoją i znikną. A nawet jeśli nie, to przecież nie sprawią, że nagle przestaniesz być piękna – mówi praktycznie beznamiętnym tonem, ale jego słowa uderzają mnie tak mocno, że robi mi się gorąco, a w podbrzuszu czuję mocny ucisk.
Nie spuszczam z niego wzroku i próbuję przyswoić jego słowa, przygryzając dolną wargę.
– Nie rób tak, Parker – grzmi, ale lekko się uśmiecha.
Momentalnie przestaję, ale jego oczy już zdążyły zaświecić się w niebezpieczny sposób. Przełykam ślinę i czuję, że właśnie przestałam oddychać.
Nagle nachodzi mnie krótki moment odwagi i kładę swoją dłoń na jego, gładząc opuszkami jego tatuaże. Natychmiast czuję na sobie jego palące spojrzenie.
Wtedy ją zabiera i powoli zbliża do mojej twarzy. Wyciera kciukiem moje mokre policzki, a potem zatrzymuje się na chwilę, jakby nie był pewny swoich ruchów.
Sekundę później czuję ten sam kciuk na mojej dolnej wardze. Chuck przejeżdża po niej kilka razy, a mnie znowu dopada to dziwne uczucie, które zalewa moje wnętrze.
Nie potrafię się już powstrzymać.
Przyciskam swoje palce do jego szyi i gwałtownie go do siebie przyciągam. Momentalnie czuję jego usta na swoich własnych. Znowu całuje mnie zachłannie.
Jakbyśmy czekali na to miesiącami.
Błądzi ustami po moich, a dłońmi gładzi moje plecy przez materiał piżamy. Całuje mnie z tą samą czułością i namiętnością co ostatnio. Co zawsze.
Z tą, którą czuję tylko przy nim.
Z tą, która sprawia, że czuję się bezpiecznie.
Z tą, której potrzebuję, by choć na chwilę poczuć się dobrze.
Znowu lekko drażni zębami moją dolną wargę, a ja, nie potrafiąc się powstrzymać, wzdycham przeciągle prosto w jego usta. Wtedy mocniej mnie do siebie przyciąga, ale jednocześnie czuję, że to mnie zostawia decyzję, czy zrobimy kolejny krok.
A ja decyduję niemalże od razu.
Pociągam go za sobą, sprawiając, że Chuck przykrywa mnie teraz swoim ciałem, a jego ciepło rozgrzewa mnie tak bardzo, jakby był sam środek upalnego lata.
Wsuwam drżące dłonie pod materiał jego koszulki i delikatnie błądzę palcami po wszystkich jego mięśniach.
Chciałam to zrobić już dawno temu.
Jest taki... idealny.
Charles czując moje dłonie na swoim torsie, też zahacza palcami o ramiączko mojej koszulki, po czym sunie w dół, aż zaciska dłoń na mojej talii.
Nasze pocałunki stają się coraz bardziej namiętne, intensywne i pełne pasji, ale przy tym mam poczucie, że jestem przy nim całkowicie bezpieczna.
Z jakiegoś nieznanego mi powodu, wiem że on nie posunie się dalej, jeśli mu na to nie pozwolę, i ta myśl sprawia, że zatracam się coraz bardziej.
Jedną dłonią niezmiennie gładzi mój policzek, a drugą przesuwa w dół i w końcu ściska mój pośladek. Zagarnia go łapczywie i przyciąga mnie do siebie jeszcze mocniej. Sekundy później jego palce znowu suną w górę pod materiałem mojej koszulki, a ja czuję, że moja skóra płonie pod wpływem jego dotyku.
Znowu kręci mi się w głowie, jak w stanie odurzenia.
Jego opuszki minęły moje żebra i na krótką chwilę zatrzymały się tuż pod moją piersią. Zupełnie jak gdyby był teraz zdolny do jakiegokolwiek zastanawiania się nad swoimi ruchami.
W końcu czuję jego ciepłą dłoń na mojej piersi, którą za moment delikatnie ściska, a kciukiem zatacza małe okręgi, sprawiając, że mam wrażenie, że właśnie dostałam gorączki. Mimowolnie zaczynam drżeć, gdy swoje wilgotne usta przenosi na moją szyję i zostawia na niej mokre, przeciągłe pocałunki.
Mam wrażenie, że za chwilę się rozpadnę.
Przestaję kontrolować moje ciało, które wygina się w lekki łuk, przylegając do Charlesa jeszcze skuteczniej. Momentalnie dostaję potwierdzenie, że jest równie podniecony, co ja.
Gdy zostawia kolejny, mokry pocałunek tuż pod moim uchem, drażniąc moją skórę językiem i w tym samym momencie znowu wodzi kciukiem po mojej piersi, nie potrafię powstrzymać przeciągniętego jęku, który wydaję tuż przy jego uchu.
– Kurwa, Hope... – odzywa się tonem, którego jeszcze nigdy nie słyszałam i wtedy czuję jego drugą dłoń wysoko na moim udzie.
Centymetr, może dwa, dzieli nas od tego, bym w końcu poczuła jego palce w tamtym miejscu.
Naprawdę chcę je poczuć. Tylko on sprawia, że chcę...
Nagle słyszę wibrację swojego telefonu. Kompletnie je ignoruję, wyczekując kolejnego ruchu Charlesa, na który chcę mu pozwolić, ale brunet gwałtownie odrywa się ode mnie i przenosi wzrok na mój wyświetlacz.
Dopiero wtedy pozwalam sobie na zaczerpnięcie głębszego oddechu.
Chuck natomiast na chwilę zastyga i mam wrażenie, że w przeciwieństwie do mnie, przestał oddychać. Zaskoczona obserwuję, jak odsuwa się ode mnie jeszcze bardziej, a potem wstaje i przez krótki moment błądzi rozbieganym wzrokiem po mojej twarzy, aż w końcu po prostu wychodzi.
Bez zastanowienia łapię za telefon.
To Matt.
✧・゚: 。・゚゚✧✧・゚: 。・゚゚✧
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro