I.2.
2. Warsztat, godzina 16:30.
Czerwiec 2018.
Na miejsce przyjechałam punktualnie o 16:30. Aż sama byłam z siebie dumna, że udało mi się zdążyć na czas, bo przecież kosztowało mnie to sporo wysiłku i poświęcenia. Byłam głodna, nadal miałam na sobie swój służbowy strój (czyli buty na niewielkim obcasie, ołówkową spódnicę, białą bluzkę, szarą marynarkę, zgodnie z firmowym dress codem). Ani to wygodne, ani ładne.
Kiedy skończyłam liceum, myślałam, że już nigdy nie będę musiała się ubierać „na galowo". Na studiach się nie czepiali. Większość kolegów i koleżanek przychodziła na zajęcia i egzaminy, jak chciała. – No, może pominąwszy tego gościa w dresach, którego jednak kiedyś wygoniła z egzaminu jedna stara zołza. I nie, nie mówię na panią doktor tak, bo miałam u niej jedyną tróję na pierwszym roku. Mówię tak, bo to naprawdę była wredna baba. – A po studiach poszłam do pracy i trzy-dwa-jeden... powrót do nieulubionego dress-code'u.
Tak więc zmęczona, głodna i w niewygodnych ciuchach, weszłam z miną cierpiętnicy do tego warsztatu. Na kanale stał jakiś samochód, ale nikogo nie było w pobliżu. Stuk-stuk-stuk, moje obcasy (plus pogłos hali warsztatu) zrobiły prawdziwy hałas. Stanęłam przy tym samochodzie i zajrzałam do środka. Tam też nikogo nie było. Ani w kantorku, który był obok.
– Dzień dobry – powiedziałam głośno do nikogo. – Jest tu kto? – I odwróciłam się w stronę tego kantorka, licząc, że ktoś jednak stamtąd wyjdzie. Nic z tego. – Chyba jednak muszę sobie iść – westchnęłam i już zamierzałam skierować się do wyjścia, kiedy głos spod ziemi sprawił, że aż podskoczyłam.
– Ależ nie, proszę tak stać, mam tu świetny widok. Albo, jakby mogła pani podejść trochę bliżej kanału – powiedział męski głos. Po chwili z kanału wychyliła się rozczochrana głowa, za nią uśmiechnięta twarz mechanika, a potem jego ramiona, na których po prostu podciągnął się wspiął po ściance kanału, ignorując zupełnie drabinkę. Stałam tak i gapiłam się na niego, jak oniemiała, aż znowu się odezwał: – A pani tu przypadkiem nie zabłądziła? – spytał, lustrując mój strój.
– Nie, byłam umówiona na wpół do piątej z moją Meganką – odpowiedziałam poważnie.
– Ach, to pani – podrapał się po głowie. – Wyobrażałem sobie panią... jakoś inaczej – dodał.
– Co to ma znaczyć? – zdziwiłam się. – Można sobie kogoś wyobrazić na podstawie rozmowy telefonicznej o usterce w samochodzie?
– Brzmiała pani jakoś tak... – chyba szukał odpowiedniego słowa – nazbyt poważnie.
– Staro???
– To nie ja to powiedziałem – zachichotał. – Proszę mi wierzyć, mam mnóstwo klientek i jeszcze nigdy się nie pomyliłem.
– Aż do dziś – teraz to ja uśmiechnęłam się z satysfakcją. – Ale czemu mówi pan, że ma mnóstwo klientek? To klientów nie ma? – spytałam po chwili, dając mu moment na przetrawienie pierwszej życiowej porażki.
– Widzi pani, że zajmuję się francuskim samochodami. Faceci nie jeżdżą takim badziewiem, a jeśli już to niezmiernie rzadko. Dlatego mam głównie klientki i podzieliłem je już nawet na różne kategorie... – Kategorie? Co ten pajac ma w głowie? – zastanowiłam się, ale odpowiedziałam sarkastycznie:
– O proszę, mechanik, socjolog i specjalista od biometrii głosu w jednym?
– Od czego??? – wyraz jego twarzy wskazywał, że trochę go zaskoczyłam.
– Rozumiem, że chodziło o biometrię? – spytałam. Pokiwał głową. – To technika rozpoznawania tożsamości rozmówcy na podstawie jego głosu – wyjaśniłam. I wszystko było jasne. Jednak miałam do czynienia ze zwykłym mechanikiem, który tylko zgrywał się na kogoś lepszego od innych. – Ale do rzeczy. Przyjechałam z moją Meganką, a pan obiecał się nią zająć – zmieniłam szybko temat na główny cel mojej wizyty w warsztacie.
– Naprawdę? – spytał.
– Tak. A po co miałabym przyjeżdżać do warsztatu ze sprawnym autem? Jest mi pilnie potrzebne na jutro. Jadę na szkolenie z szefem i muszę być pod firmą z samego rana – dodałam, żeby nie próbował opóźniać roboty.
– Ach, z szefem... – znowu podrapał się po głowie. Zaczynał mnie już irytować tym swoim głupim zachowaniem. – No dobrze, wyprowadzę to autko i zaraz wjadę tu tym pani klekotem.
– Co pan powiedział??? – powtórzyłam oburzona. – Jak on śmiał tak nazwać mój samochodzik, no jak???
– No przecież sama pani powiedziała przez telefon, że coś klekocze w kole... – wzruszył ramionami (i to jakimi!) i uśmiechnął się szelmowsko. Stanowczo miałam już tego dość. Nie chciałam spędzić w tym warsztacie reszty dnia. Byłam głodna i zmęczona, bolały mnie nogi... – Niech się pani tak nie spina – dodał szybko, widząc moją minę. – A jednak aż tak się nie pomyliłem... – wymruczał pod nosem, ale nie miałam już ochoty kontynuować tej dyskusji. Rzeczywiście, mechanik zjechał z kanału samochodem, którym się zajmował i po chwili wziął ode mnie kluczyki i wjechał tam moim. Powoli, przysłuchując się dźwiękom dochodzącym z koła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro