Rozdział 7
Czy jestem gejem? - spytał się w myślach, odchylając się lekko na krześle. - Nie, to na pewno przez alkohol. Chociaż, z drugiej strony, Ben jest naprawdę w cholerę przystojny...
John oparł się znów o ladę, gdy miedzianowłosy ponownie zjawił się przed nim.
- Nadal uważasz, że jestem przystojny? - zapytał trzydziestolatek, pochylając się lekko w stronę Watsona, który w tej chwili był w stanie wyczuć jego oddech na swoich włosach.
- Cholernie – odparł z lekkim, na wpół przytomnym uśmiechem, nie mogąc oderwać wzroku od lekko różowych ust Bena. Nim zdążył się połapać w sytuacji, owe usta musnęły delikatnie jego własne, a następnie zniknęły, gdy ich właściciel poszedł przyrządzić następnego drinka. John zamrugał nerwowo oczami. Nie był w stanie się poruszyć. Siedział tak, z głową opartą na zdrętwiałej już, prawej ręce, z lekko rozchylonymi wargami, patrząc tępo przed siebie i analizując to, co przed chwilą zaszło.
Czy to był pocałunek? - to jedno pytanie odbijało się echem w jego głowie i nie potrafił go od siebie odsunąć. A może po prostu nie chciał?
- Coś nie tak? - spytał niepewnie miedzianowłosy, przyglądając się przyjacielowi z lekko przekrzywioną na lewo głową.
- Nie – mruknął John. - Co lubisz robić najbardziej? Tak poza grą w koszykówkę? - zapytał. Chciał czym prędzej zmienić temat. Czuł się niebywale niezręcznie wobec tego, co zaszło między nimi chwilę temu.
- W zasadzie, to czasem grywam na gitarze, trochę rysuję, uwielbiam gotować, a po wypłacie zawsze chodzę grać w paintball – wymieniał Ben na jednym wydechu, a z każdym słowem uśmiechał się coraz szerzej.
- Ciekawie – przyznał John, strzelając kręgami szyjnymi. Było już naprawdę późno. Czuł, że następnego dnia będzie musiał wziąć urlop na żądanie, bo do pracy to i czołgiem się nie doczołga, choćby i nie wiem jak się starał.
- A ty, co robisz w wolnym czasie? - usłyszał i momentalnie podniósł głowę. Nigdy nie sądził, że kogoś to zaciekawi.
- Oglądam filmy i czytam książki, najczęściej fantastykę, kryminały i przygodowe. A jeśli jest ładna pogoda, często wybieram się na spacery – odparł bez wahania, chociaż podczas mówienia nie spuszczał wzroku z barmana. Z każdą chwilą więc nabierał pewności, że wzrok coraz bardziej mu się rozmazuje. W pewnym momencie ziewnął przeciągle, zasłaniając usta dłonią. - Rany, będę się zbierał – mruknął, przecierając załzawione ze zmęczenia oczy. Wstał, objął lekko Bena na pożegnanie, po czym chwiejnym krokiem ruszył do wyjścia. Pomijając fakt, że przez pięć minut pchał drzwi, na których było napisane „CIĄGNĄĆ", chodzenie szło mu całkiem nieźle, jeśli brać pod uwagę fakt, że był pijany.
Gdy tylko opuścił cieplutki, utrzymywany w wesołej atmosferze bar, uderzyła w niego fala zimna. Opatulił się ciaśniej ulubioną, czarną, skórzaną kurtką, po czym ruszył powoli tam, gdzie – według jego mózgu – powinien się znajdować jego blok. Niemal ciągle zataczał się, ale mimo wszystko wciąż udawało mu się utrzymać jako-taką równowagę. Głowa mu pękała, a oczy rejestrowały światło w podwójnych ilościach, więc non-stop musiał je mrużyć, żeby magicznym sposobem nie stracić wzroku.
Jeszcze kilka metrów dzieliło go od przejścia dla pieszych, które musiał pokonać, by dostać się na swoje osiedle. Czuł się fatalnie, wyglądał chyba jeszcze gorzej. W tej chwili modlił się skrycie, by nikt z pracy czy przyjaciół nie zobaczył go w takim stanie. Wystarczy, że Ben go takim widział. Ten fakt i tak dawał mu w kość.
Właściwie, dlaczego powiedziałem mu, że jest przystojny? - zapytał siebie samego, zamykając na chwilę oczy. Sen powoli rozkładał mężczyznę na łopatki, ale ten był zbyt zdesperowany, żeby mu się poddać. Chciał dotrzeć do domu. A tam może zasnąć nawet na wycieraczce pod drzwiami. Byleby tylko nie paść na środku ulicy. Szorował butami o beton, momentami jedną nogą lądując na skąpanym w mroku nocy trawniku. - Może naprawdę tak sądzę? Ma piękną twarz, a te włosy wyglądają naprawdę słodko jak na trzydziestoletniego mężczyznę. Jest dobrze zbudowany, ba, w zasadzie ma mięśnie, jakich dawno nie widziałem. Wysoki i szczupły, pracuje, nie wygląda jakby brał. Jest uczciwy i taki piękny... Bóg mógłby tak wyglądać, wtedy może wreszcie bym w niego w stu procentach uwierzył.
Zacisnął z całej siły oczy, gdy oślepiło go przeraźliwe, białe światło. Słyszał dźwięk klaksonu, pisk opon przy hamowaniu. Ale jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Nagły, potworny, rażący ból rozszedł się momentalnie po całym jego skatowanym ciele i sprawił, że John Watson w ułamku sekundy stracił przytomność.
~
Makabra, żal, czarna rozpacz i głębokie przemyślenia. Ten rozdział to nie jest żaden fake i nie zamierzam się z niego tłumaczyć. Planuję jeszcze kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt rozdziałów, więc za ten jeden nie możecie mnie zabić. Obiecuję, że wieczorem dodam kolejny :)
Miłego dnia! (Chociaż i tak wiem, że go zepsułam!) :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro