Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Wieczorem po mieszkaniu rozeszło się pukanie do drzwi. Watson włożył zakładkę między kartki „Wiedźmina" i z westchnięciem podniósł się z łóżka. Uchylił drzwi, a zauważywszy przez szparę znajomą burzę miedzianych loków, otworzył je szerzej.
- Ben? - zdumiał się, przeczesując odruchowo włosy palcami. - Skąd ty...
- W przychodni mi powiedzieli – odparł trzydziestolatek, uprzedzając pytanie Johna. - Przyszedłem ci to oddać – wyciągnął w stronę blondyna czarną kurtkę, którą tamten bez wahania odebrał. - Zostawiłeś rano na boisku – wytłumaczył.
- Dziękuję – John odwrócił się na chwilę, by odwiesić kurtkę. - Może wejdziesz na chwilę? - spytał, powracając wzrokiem w stronę drzwi.
Jednak Bena już tam nie było.
Watson niepewnie wyjrzał na klatkę schodową, jednak i tam nikogo nie zauważył. Wzruszył więc ramionami i zamknął drzwi na klucz, po czym wrócił do sypialni, kręcąc głową. Chociaż między nim i Benem były tylko cztery lata różnicy, to John nie potrafił nadążyć za jego umysłem, za nim samym. Z tą oto myślą otworzył książkę na zaznaczonej stronie i znów zagłębił się w lekturze.
* * *
Niedziela. John otworzył oczy i dopiero po chwili uświadomił sobie o tym, który jest dzień tygodnia. Uśmiechnął się na samą myśl o swoich dzisiejszych planach i z takim oto wyrazem twarzy podniósł się z łóżka, powolnym krokiem przemierzając odległość między sypialnią a kuchnią. Na śniadanie zjadł zwyczajne tosty z jego ulubionym dżemem pomarańczowym. Nie miał siły na robienie czegoś pożywniejszego, chociaż doskonale wiedział, że musi się podbudować przed dzisiejszym meczem. Był strasznie rozentuzjazmowany faktem rozgrywki, która miała się zacząć już za godzinę, więc szybko pochłonął pierwszy posiłek tego dnia i poszedł poszukać w szafie jakichś nadających się ubrań.
W rezultacie z domu wyszedł uśmiechnięty od ucha do ucha, w czerwono-białym, luźnym T-shircie i czarnych szortach. Uznał, że mała przebieżka mu nie zaszkodzi, więc zamknął mieszkanie, zawieszając smycz na szyi i chowając klucz pod koszulkę, po czym ruszył w dół schodami. Po opuszczeniu swojego bloku rozpoczął szybki trucht, upewniając się, że kieszeń, w której trzymał telefon, zapiął na zamek. Po kilku minutach był już na miejscu, gdzie Ben i Amadeo na zmianę rzucali do kosza, a Rico i chuderlawy sędzia siedzieli znudzeni na ławce.
- A gdzie reszta? - zapytał, podchodząc od tyłu do czarnowłosego.
- Jack mówił, że ma anginę, więc z domu nosa nie wysunie – odparł tamten ochryple, a jego mina zrobiła się jeszcze bardziej posępna.
- Seth powinien zaraz przyjść a Liam i Luke poszli na chwilę do sklepu – mruknął znudzony chudzielec.
- Chris napisał, że się spóźni, bo musi jeszcze odwieźć dziewczynę do domu – to Ben podbiegł do ławki, by przybić z Johnem żółwika. - Chodź, porzucaj z nami, przyda ci się rozgrzewka – uśmiechnął się półgębkiem i odgarnął kilka niesfornych loków z bladego czoła. Watson zgodził się bez wahania i podszedł do Amadeo, który podał mu piłkę. Blondyn przymierzył się do rzutu, a po chwili łańcuchy z których zrobiona była siatka kosza zabrzęczały, sygnalizując, że pocisk wpadł do środka. Ben z aprobatą klasnął w dłonie i uśmiechnął się szeroko.
Kilkanaście minut później na boisku zebrana była już kompletna drużyna. Mecz przebiegł bez większych komplikacji, czemu John był bardzo wdzięczny. Jego drużyna znowu wygrała, ale tym razem tylko czterema punktami. Przeciwnicy z dnia na dzień byli coraz lepsi, a ich blokowanie stanowiło dla Watsona większe wyzwanie.
* * *
Tym razem John nie wracał do domu sam. Ben uznał bowiem, że i tak nie ma nic lepszego do roboty, więc z chęcią go odprowadzi. Blondyn niezmiernie się ucieszył na tę propozycję. Polubił tego człowieka. Był charyzmatyczny, umiał śmiać się z siebie samego, rozmowny i tajemniczy zarazem, potrafił wszystko z ciebie wyciągnąć. Mężczyźni szli razem aż pod drzwi do bloku Watsona, rozmawiając o rzeczach tak banalnych jak kawa, ulubione kolory czy ludzie, których nienawidzą. John czuł się z tym dobrze, więc z niejakim smutkiem pożegnał przyjaciela, otwierając sobie wejście na klatkę schodową.
Wdrapał się po schodach tylko po to, żeby na resztę dnia zamknąć się w mieszkaniu i spędzić ten czas w jak najbardziej bierny sposób; z książką, serialem i miską płatków kukurydzianych na sucho. Naprawdę bardzo mu to odpowiadało. Jednak w rzeczywistości przez całe popołudnie nie umiał skupić się na tym, co robi. Jego myśli zaprzątało coś innego, a raczej ktoś inny. Watson nie potrafił odgonić od siebie rozmyślań na temat Bena. Było w nim coś nadzwyczaj interesującego, i już nawet nie chodzi o wygląd, bo przyznać trzeba, że jego pociągła twarz i urocze loki zafascynowały Johna. O nie. Blondyn nie potrafił rozgryźć postaci swojego przyjaciela, chociaż wydawało się, że wie o nim tak wiele. Był inny, odstawał, chociaż nie dało się tego tak od razu zauważyć. I to właśnie sprawiło, że Watson w końcu rozkojarzył się na tyle, że zwyczajnie wyłączył film, zatrzasnął laptopa i poszedł do łazienki, odprężyć się pod – drugim już tego dnia – gorącym prysznicem.
Brunet nie odważył się poszybować za swoim podopiecznym. Zamiast tego przysiadł spokojnie na krawędzi biurka, pochylił się trochę do przodu, złożył dłonie w charakterystyczną piramidkę i przyłożył delikatnie końcówki palców do ust. Zastanawiało go, o czym tak intensywnie rozmyśla John, ale nie odważyłby się w tym celu posunąć do tak drastycznych środków jak przeniknięcie do jego umysłu. Ze swoim talentem do niszczenia wszystkiego bał się, że namiesza coś w jego wspomnieniach, a tego właśnie najbardziej chciał uniknąć.
- Coś cię trapi – usłyszał za sobą, ale nie drgnął.
- Uważasz, że twoja rybka nie lunatykuje? A może mały urlop? - zapytał z wyraźną nutką sarkazmu Sherlock, przymykając lekko oczy.
- Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, akurat żadna z wymienionych przez ciebie opcji – odparł chłodno Mycroft i dopiero te słowa sprawiły, że jego młodszy braciszek drgnął.
- Słucham – brunet zeskoczył z biurka i stanął naprzeciw wyższego nieco anioła.
- Rafał polecił mi cię pilnować przez najbliższy tydzień – stwierdził z niejakim obrzydzeniem, unosząc wysoko ciemne brwi. - A moją „rybką" zajmie się w tym czasie Amadeusz – dodał, uprzedzając pytanie brata. - Tak więc jestem.
- A nie powinno cię tu być – prychnął Sherlock i odgarnął loki z czoła, powoli podchodząc do częściowo zasłoniętego okna i wyglądając przez nie.
- Zapomniałeś chyba, że nam nie wolno kwestionować rozkazów z góry – Mycroft odwrócił na chwilę głowę w stronę łazienki, skąd właśnie wyszedł John, owinięty tylko niebieskim ręcznikiem.
- Może tobie. Ale ja mam wysoko postawione kontakty.
- Doprawdy? Tak się składa, że ja też. I jestem niemal pewien, że nikt cię ode mnie nie uwolni w najbliższym czasie.
Sherlock zacisnął usta w wąską kreskę.
- Skoro więc już musisz przy mnie czuwać, to się na coś przydaj i popilnuj przez chwilę mojego podopiecznego. Ja mam do załatwienia coś na górze – warknął młodszy z braci, po czym ulotnił się, by na dachu bloku rozwinąć skrzydła i poszybować w górę, ku bramom Nieba.
Mycroft przewrócił oczami, ale przysiadł obok Johna, który właśnie zakopał się w pościeli i przycisnął plecy do ściany, zasypiając w swojej ulubionej pozycji. Anioł pokręcił głową.
- Nie narób sobie kłopotów, braciszku – szepnął cicho, po czym położył dłoń na barku Watsona, chcąc zapewnić mu spokojny sen.
~
No dobra, przyznam szczerze, rozdział ten miał się pojawić wczoraj, ale uznałam, że lepiej będzie zostawić go na dzisiaj, gdybym nie znalazła po południu chwili, by coś napisać. Mam nadzieję, że przynajmniej Wam udało mi się zapewnić miły początek dnia, ponieważ mi osobiście humoru nic już dziś nie poprawi, bo o ósmej mam kartkówkę z fizyki (przeliczanie jednostek, coś czuję, że to zawalę, więc trzymajcie za mnie kciuki ;-;).

Także ten, ja lecę, bo się muszę jeszcze ogarnąć trochę przed wyjściem.
Miłego dnia, mordki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro