Rozdział 43
- John! - detektyw nie mógł uwierzyć własnym oczom. O mały włos nie zabijając się o własne nogi podbiegł do przyjaciela i uklęknął przy nim, kładąc mu dłoń na policzku. - Nic ci nie jest? Powiedz że nic ci nie jest, prosz-
- Nic mi nie jest, Sherlock. Uspokój się – doktor westchnął, odtrącił rękę młodszego mężczyzny i powoli dźwignął się na nogi, po czym spojrzał na Kevina, który trzymał w objęciach swojego śpiącego chłopaka. - Obudź go. Musimy uciekać – rzucił i odwrócił się z powrotem w stronę bruneta. Zacisnął usta w wąską kreskę. W celi miał wystarczająco dużo czasu na przemyślenia i teraz nie był pewien, czy będzie w stanie znów przeprowadzić z przyjacielem normalną konwersację. - A z tobą potem sobie porozmawiam – syknął cicho, tak, żeby tylko Holmes mógł go usłyszeć.
Detektyw zadrżał. Nie był pewien, o co chodziło jego przyjacielowi, ale też nie miał wobec tego zbyt dobrych przeczuć. Wręcz przeciwnie, bał się, że John wie zbyt dużo, albo wręcz przeciwnie – ktoś powiedział mu prawdę, nie zagłębiając się jednak w szczegóły.
Luke tymczasem powoli wstał i przeciągnął się, przenosząc ospały wzrok od twarzy do twarzy, aż w końcu zatrzymał się na wyjściu.
- Drzwi są otwarte? - zdziwił się, po czym jeszcze raz spojrzał na Sherlocka. - Kim on jest?
- To Sherlock, mój współlokator – oznajmił Watson. Brunet poczuł jak coś w nim pęka, kiedy usłyszał, jakim tonem lekarz wypowiedział te kilka słów i uświadomił sobie, że doktor jakby naumyślnie nie określił go jako przyjaciela.
Nagle, ni z tego ni z owego, Luke cofnął się pod ścianę, przywierając do niej plecami. Wyglądał w tej chwili niemalże jak wystraszone zwierzę. Widząc to, wszyscy obecni na tę chwilę w pomieszczeniu zwrócili głowy stronę wejścia.
- Wybaczcie, chłopcy! Chyba dobrze się bawiliście, ale wszystko co dobre kiedyś się kończy – oznajmił wesoło stojący w przejściu czarnowłosy mężczyzna w garniturze. - Wygląda na to, że mamy nadprogramowego gościa. Miło, że w końcu mnie odwiedziłeś, Sherlocku – Moriarty uśmiechnął się sadystycznie.
- Kim jesteś? - zapytał brunet, zaciskając dłonie w pięści. Czyżby to od początku była pułapka? Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Zdecydowanie nie.
- Nazywa się Jim – mruknął John.
Brązowooki błyskawicznie wyciągnął z kieszeni marynarki broń. W ułamku sekundy wszyscy usłyszeli huk wystrzału i następujący po nim łoskot upadającego na ziemię ciała.
Na betonowej podłodze w mgnieniu oka zaczęła pojawiać się kałuża ciemnoczerwonej krwi.
~
Kolejna króciutka część, ale na długość idealna by przedstawić Wam pokrótce moje plany wobec bohaterów.
/My name is Death and the end is here.../
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro