Rozdział 41
Sherlock stał na krawędzi dachu szpitala St. Barts. Poły jego ciemnego płaszcza łopotały na wietrze, co silniejsze podmuchy odganiały loki z jego czoła. Oczy były zaszklone a na policzkach widniały ślady zaschniętych łez ciągnące się aż do podbródka. Detektyw jeszcze raz wybrał numer Johna, przykładając telefon do ucha, ale kiedy znów zrzuciło go na pocztę głosową, ze złością rzucił telefonem o beton za sobą, po czym wziął głęboki wdech, rozkładając szeroko ręce.
- Przepraszam John. Nie zdołałem cię uratować. Przykro mi – oznajmił, patrząc w niebo. Jego głos był ochrypły, lekko zagłuszony przez wiatr. - Naprawdę przepraszam – szepnął. Ostatnia łza spłynęła po jego twarzy, skapując w dół i wsiąkając w błękitny szalik, który zaczął łopotać szaleńczo chwilę po tym, jak detektyw bez wahania pochylił się do przodu. Potem to była już tylko kwestia kilku sekund, nim ciało młodego Holmesa z głuchym hukiem roztrzaskało się o chodnik.
* * *
- LUKE! - pełen bólu, rozpaczy i przerażenia wrzask wstrząsnął całym pomieszczeniem, brutalnie wyrywając Johna ze snu. Mężczyzna gwałtownie otworzył oczy i równie impulsywnie poderwał się do siadu, rozglądając się po pomieszczeniu.
- Kevin... co do...? - jęknął blondyn, obrzucając szary, zimny pokój zamglonym wzrokiem. Wciąż miał senne mroczki przed oczami, ale udało mu się dostrzec, że szatyn klęczy przy jednej ze ścian, a na jego kolanach spoczywa głowa młodego chłopaka. - Jezu... - wyrwało mu się. Z trudem wstał i podszedł bliżej, zajmując miejsce po lewej stronie towarzysza. - Tylko nie Luke... będą nas szukać... też tu trafią – wydusił na wpół przytomny doktor, przypatrując się zastygniętej w szoku twarzy śpiącego przyjaciela. - Coś mu się stało? - zapytał, siadając wygodniej obok Kevina i opierając się plecami o żelbetonową ścianę.
- Chyba nic... - szepnął szatyn, załzawionymi oczami patrząc na swojego nieprzytomnego chłopaka. Wplótł palce w jego przydługie, jasne włosy, pochylając się nad nim i składając delikatny pocałunek na jego czole. John odwrócił wzrok. Jego serce momentalnie podsunęło mu wizje Sherlocka, który leżałby w takim stanie jak teraz Luke, a on sam mógłby przyciskać wargi do jego czoła, skroni, nosa, ust...
Nie. Stop. Watson, baczność!
Blondyn potrząsnął głową, odganiając od siebie te nietypowe myśli. Powrócił wzrokiem ku dwójce pozostałych więźniów przebywających w tym pomieszczeniu.
- Mamy tu czekać, aż nas znajdą, czy będziemy próbowali uciekać? - spytał na wydechu, w nerwowym odruchu przeczesując dłonią jasne włosy.
- Boję się, że jeśli spróbujemy stąd zwiać, Sebastian dotrzyma słowa i rozsmaruje nas na ścianach – mruknął niepocieszony szatyn, powoli uspokajając oddech.
- Czyli zamierzamy siedzieć tu przez kilka najbliższych dni w nadziei, że ktoś nas namierzy... - westchnął John, wstając powoli. - Więc oby im się poszczęściło.
* * *
- Greg? - brunet odezwał się pierwszy, kiedy tylko usłyszał szelest po drugiej stronie.
- Sherlock? - zdziwił się inspektor.
- Tak, to ja. Wyślij swój oddział do Wandsworth. Mają tam dawno zapomniane piwnice. Nie zgadniesz kto jest w nich przetrzymywany – oznajmił Sherlock, przez opuszczoną szybę podając taksówkarzowi zapłatę.
- Założę się, że już tam jesteś? - westchnął Lestrade. Gdzieś w tle detektyw usłyszał rozmowy, świadczące o tym, że policjant opuścił swoje biuro.
- Oddzwonię – rzucił wymijająco i rozłączył się, zanim przyjaciel zdążył zadać mu więcej niż jedno pytanie. Przeskoczył sprawnie ponad krawężnikiem, lądując bezpiecznie na wybrukowanym chodniku. - Idę po ciebie, John – szepnął sam do siebie, a przez jego bladą twarz przemknął cień podekscytowanego uśmiechu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro