Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 39

- Osiemnasty listopada, dziesiąta cztery – mruknął Sherlock, wpatrując się tępo w sufit. Po chwili wyciągnął rękę w bok i kula po kuli, wpakował w ścianę cały magazynek ze swojego ulubionego Browninga. - Postępy: żadne. Graham nadal przeszukuje akta, a ja leżę i strzelam do ściany, bo czuję się bezsilny wobec tego, co dzieje się wokół – wymamrotał, pocierając czoło wolną dłonią. - Chcę, żeby John wrócił, ale nie umiem nic zrobić w jego sprawie. Mogę czekać, albo ślepo przeczesywać cały Londyn w poszukiwaniu jedynej osoby, która się dla mnie liczy – po tych słowach urwał na chwilę i przygryzł dolną wargę, zastanawiając się, co powiedzieć dalej. - I chyba wolę to drugie – stwierdził w końcu, podnosząc się z fotela i naciskając pauzę na dyktafonie. Westchnął, chowając sprzęt do szuflady. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, więc postanowił udać się na zwiad. Doczołgawszy się do szafy w swoim pokoju (poruszanie się po domu utrudniała suczka, która non-stop biegała mu pod nogami), założył na siebie klasyczne jeansy, szary T-shirt i ocieplaną, granatową bluzę, po czym wrzucił do niej portfel z kilkoma banknotami o większym nominale, telefon i ciemne okulary, a następnie dosłownie wybiegł z domu, zamykając psu drzwi przed nosem, żeby ten przypadkiem nie podążył jego śladem.

Znalazłszy się na ulicy, niemal natychmiast skręcił w pierwszą lepszą boczną uliczkę, i od tej pory tylko takowymi się poruszał. Trzymając się cienia, przeskakując przez ceglane murki, żelazne ogrodzenia i pokaźnych rozmiarów śmietniki, podążał zapomnianymi przez wszystkich przyzwoitych ludzi szlakami Londynu.

Musiał jak najszybciej dotrzeć do swojej siatki bezdomnych. Gdziekolwiek byli rozrzuceni, za większą sumkę – na przykład taką, jaką akurat miał przy sobie, byli w stanie zrobić wszystko.

Na przykład przeczesać miasto w poszukiwaniu możliwych kryjówek psychopatycznych porywaczy.
* * *
- Luuuke – jęknął Liam, przewracając się na drugi bok. - Chyba zatrułem się zapiekanką... - dodał słabo, trzymając się za brzuch. Był blady i strasznie niewyraźny. Miał podkrążone oczy, patrzące szkliście na świat, a sam kulił się w rogu kanapy, licząc na jakąkolwiek pomoc ze strony swojego bliźniaka.

- Li, co ja mam niby zrobić? - westchnął blondyn, pojawiając się w drzwiach salonu.

- Nie wiem... może idź do apteki, skoro nie mamy nic na żołądek – chłopak znowu jęknął, zamykając oczy i wykrzywiając twarz w paskudnym grymasie, a Luke pokręcił głową, sprawdzając, czy w kieszeni jeansów zostały mu jeszcze jakieś pieniądze.

- Musisz jakoś wytrzymać – stwierdził, patrząc na trzy niezbyt wartościowe monety leżące mu na dłoni, urwany guzik od starej kurtki Liama i jedną gumę do żucia owiniętą w i tak strasznie podarte opakowanie po nich.

- Ugh – sapnął chłopak, zjeżdżając trochę z oparcia, żeby mieć głowę na tej samej wysokości, co resztę ciała. - W mojej kurtce masz czterdzieści dolców – burknął niechętnie.

- Że co proszę? - Luke wytrzeszczył oczy, będąc akurat w trakcie wciskania wszystkich tych drobiazgów z powrotem do kieszeni.

- No czterdzieści dolców – powtórzył chory, patrząc spod przymkniętych powiek na stojącego na wprost niego brata. - Nie gap się tak, ostatnio grałem z Benem w karty – ofuknął blondyna.

- Poważnie? Zabierasz kasę naszemu kumplowi? - bliźniak Liama spojrzał na niego z wyrzutem.

- Nie zabieram, wygrywam! - bronił się chłopak, ale po chwili znów skulił się na kanapie.

Luke westchnął.

- W takim razie tylko mi tu nie zdechnij, Blondi – prychnął, wychodząc do korytarza i zakładając buty, żeby w następnej kolejności przeszukać kurtkę brata. Rzeczywiście znalazł w niej czterdzieści dolców, które mogły mu się akurat przydać na leki. - Ja idę do apteki – rzucił, wychodząc.

Chwilę później Liam usłyszał szczęk klucza przekręcanego w zamku.

Zamknął oczy, starając się nie zwrócić dopiero co skonsumowanego śniadania. Miał nadzieję, że jego brat szybko wróci. Wziął głębszy wdech i od razu zrobiło mu się niedobrze. Już po chwili klęczał w łazience, bezradnie pochylając się nad sedesem.

- Luke Ynari – warknął, oddychając ciężko. - Jeszcze raz każesz mi zrobić sobie śniadanie, to wyślę cię do Piekła z biletem w jedną stronę – sapnął, jedną ręką odgarniając spocone włosy z czoła, a drugą przytrzymując się stojącej obok umywalki, żeby przypadkiem nie rąbnąć głową o muszlę.
~
Nie, ta końcówka wcale nie jest z dupy wzięta! Mogę Wam zaręczyć, że dzięki niej akcja potoczy się jeszcze szybciej... więc jeśli rodzice mnie nie upilnują i w nocy będę miała możliwość pisania, chociażby z telefonu, wrzucę kolejny rozdział, bo mam na niego mnóstwo pomysłów, ale muszę posprzątać pokój T^T

#Ten moment kiedy Word mówi, że ten rozdział ma 666 słów 😏

Do jutra, mordki :')
(Albo do dziś w nocy, hehe 😏)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro