Rozdział 39
- Osiemnasty listopada, dziesiąta cztery – mruknął Sherlock, wpatrując się tępo w sufit. Po chwili wyciągnął rękę w bok i kula po kuli, wpakował w ścianę cały magazynek ze swojego ulubionego Browninga. - Postępy: żadne. Graham nadal przeszukuje akta, a ja leżę i strzelam do ściany, bo czuję się bezsilny wobec tego, co dzieje się wokół – wymamrotał, pocierając czoło wolną dłonią. - Chcę, żeby John wrócił, ale nie umiem nic zrobić w jego sprawie. Mogę czekać, albo ślepo przeczesywać cały Londyn w poszukiwaniu jedynej osoby, która się dla mnie liczy – po tych słowach urwał na chwilę i przygryzł dolną wargę, zastanawiając się, co powiedzieć dalej. - I chyba wolę to drugie – stwierdził w końcu, podnosząc się z fotela i naciskając pauzę na dyktafonie. Westchnął, chowając sprzęt do szuflady. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, więc postanowił udać się na zwiad. Doczołgawszy się do szafy w swoim pokoju (poruszanie się po domu utrudniała suczka, która non-stop biegała mu pod nogami), założył na siebie klasyczne jeansy, szary T-shirt i ocieplaną, granatową bluzę, po czym wrzucił do niej portfel z kilkoma banknotami o większym nominale, telefon i ciemne okulary, a następnie dosłownie wybiegł z domu, zamykając psu drzwi przed nosem, żeby ten przypadkiem nie podążył jego śladem.
Znalazłszy się na ulicy, niemal natychmiast skręcił w pierwszą lepszą boczną uliczkę, i od tej pory tylko takowymi się poruszał. Trzymając się cienia, przeskakując przez ceglane murki, żelazne ogrodzenia i pokaźnych rozmiarów śmietniki, podążał zapomnianymi przez wszystkich przyzwoitych ludzi szlakami Londynu.
Musiał jak najszybciej dotrzeć do swojej siatki bezdomnych. Gdziekolwiek byli rozrzuceni, za większą sumkę – na przykład taką, jaką akurat miał przy sobie, byli w stanie zrobić wszystko.
Na przykład przeczesać miasto w poszukiwaniu możliwych kryjówek psychopatycznych porywaczy.
* * *
- Luuuke – jęknął Liam, przewracając się na drugi bok. - Chyba zatrułem się zapiekanką... - dodał słabo, trzymając się za brzuch. Był blady i strasznie niewyraźny. Miał podkrążone oczy, patrzące szkliście na świat, a sam kulił się w rogu kanapy, licząc na jakąkolwiek pomoc ze strony swojego bliźniaka.
- Li, co ja mam niby zrobić? - westchnął blondyn, pojawiając się w drzwiach salonu.
- Nie wiem... może idź do apteki, skoro nie mamy nic na żołądek – chłopak znowu jęknął, zamykając oczy i wykrzywiając twarz w paskudnym grymasie, a Luke pokręcił głową, sprawdzając, czy w kieszeni jeansów zostały mu jeszcze jakieś pieniądze.
- Musisz jakoś wytrzymać – stwierdził, patrząc na trzy niezbyt wartościowe monety leżące mu na dłoni, urwany guzik od starej kurtki Liama i jedną gumę do żucia owiniętą w i tak strasznie podarte opakowanie po nich.
- Ugh – sapnął chłopak, zjeżdżając trochę z oparcia, żeby mieć głowę na tej samej wysokości, co resztę ciała. - W mojej kurtce masz czterdzieści dolców – burknął niechętnie.
- Że co proszę? - Luke wytrzeszczył oczy, będąc akurat w trakcie wciskania wszystkich tych drobiazgów z powrotem do kieszeni.
- No czterdzieści dolców – powtórzył chory, patrząc spod przymkniętych powiek na stojącego na wprost niego brata. - Nie gap się tak, ostatnio grałem z Benem w karty – ofuknął blondyna.
- Poważnie? Zabierasz kasę naszemu kumplowi? - bliźniak Liama spojrzał na niego z wyrzutem.
- Nie zabieram, wygrywam! - bronił się chłopak, ale po chwili znów skulił się na kanapie.
Luke westchnął.
- W takim razie tylko mi tu nie zdechnij, Blondi – prychnął, wychodząc do korytarza i zakładając buty, żeby w następnej kolejności przeszukać kurtkę brata. Rzeczywiście znalazł w niej czterdzieści dolców, które mogły mu się akurat przydać na leki. - Ja idę do apteki – rzucił, wychodząc.
Chwilę później Liam usłyszał szczęk klucza przekręcanego w zamku.
Zamknął oczy, starając się nie zwrócić dopiero co skonsumowanego śniadania. Miał nadzieję, że jego brat szybko wróci. Wziął głębszy wdech i od razu zrobiło mu się niedobrze. Już po chwili klęczał w łazience, bezradnie pochylając się nad sedesem.
- Luke Ynari – warknął, oddychając ciężko. - Jeszcze raz każesz mi zrobić sobie śniadanie, to wyślę cię do Piekła z biletem w jedną stronę – sapnął, jedną ręką odgarniając spocone włosy z czoła, a drugą przytrzymując się stojącej obok umywalki, żeby przypadkiem nie rąbnąć głową o muszlę.
~
Nie, ta końcówka wcale nie jest z dupy wzięta! Mogę Wam zaręczyć, że dzięki niej akcja potoczy się jeszcze szybciej... więc jeśli rodzice mnie nie upilnują i w nocy będę miała możliwość pisania, chociażby z telefonu, wrzucę kolejny rozdział, bo mam na niego mnóstwo pomysłów, ale muszę posprzątać pokój T^T
#Ten moment kiedy Word mówi, że ten rozdział ma 666 słów 😏
Do jutra, mordki :')
(Albo do dziś w nocy, hehe 😏)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro