Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 38

- John – doktor lekko niezadowolony stwierdził, że ktoś namolnie szarpie go za ramię. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że leży na zimnej podłodze w wilgotnej celi, razem z chłopakiem swojego przyjaciela z drużyny.

- Mmm? - mruknął, po czym podniósł się i ziewnął szeroko, jednocześnie rozciągając skute ręce.

- Ktoś idzie – zakomunikował Kevin, rzucając niespokojne spojrzenie w stronę drzwi.

- Uhm – Watson zamrugał oczami, chcąc zgonić sen z powiek. - To tylko Sebastian ze śniadaniem – oświadczył i wstał, szorując plecami po skąpanej w cieniu ścianie. Następnie przeszedł się po celi w te i z powrotem, chcąc chociaż trochę rozprostować zdrętwiałe nogi.

- Tak myślisz? - spytał niepewnie Xanders, patrząc na towarzysza. Oczy obydwu mężczyzn zdążyły się już przyzwyczaić do ciemności, która panowała tu przez większą część czasu, więc widzieli się doskonale pomimo wszechobecnej czerni.

- Jestem pewien – powiedział John, poruszając nieznacznie nadgarstkami, ale tylko do tego stopnia, by nie poocierać ich metalem kajdanek, które i tak były dostatecznie niewygodne. - Ale i tak zastanawiam się, czy nie dałoby się go jakoś obezwładnić – mruknął pod nosem, po czym osunął się w dół, znów siadając na ziemi, kiedy ciężkie kroki ustały niebezpiecznie blisko pomieszczenia, w którym ich trzymano.

Metalowe drzwi skrzypnęły cicho, otwierając się. Zaraz potem blondyn, którego Watson znał aż za dobrze, wkroczył do oblanej światłem z korytarza celi.

- Wstawajcie – warknął, wyciągając przed siebie dwa pistolety i każdym z nich celując w innego z dwóch więźniów. Kevin i John popatrzyli po sobie, by w następnej chwili podnieść się z trudem i na chwiejnych nogach podejść do Sebastiana. - I idźcie przede mną. Żadnych sztuczek, bo wcale nie muszę się hamować – jakby w ramach potwierdzenia swojej groźby, położył palec na spuście każdej ze spluw, a następnie wycofał się z celi i przylgnął do ściany tuż przed nią, czekając aż mężczyźni wyjdą ze środka. Zrobili to natychmiast i bez komentarza, chcąc pożyć jeszcze trochę dłużej. Blondyn prowadził ich długimi korytarzami, od czasu do czasu mówiąc im, w którą stronę skręcić, aż w końcu dotarli do dziwnie zadbanego pomieszczenia przypominającego łazienkę.

- Umyjcie się i ubierzcie – oświadczył, wskazując lufą jednego z Browningów na prysznice, a drugą na stertę czystych ubrań i dwa ręczniki po przeciwnej stronie. - Macie dziesięć minut – dodał, a potem rozkuł ich jedną ręką (w drugiej wciąż trzymał gotowe do wystrzału pistolety) i wyszedł, zamykając ciężkie drzwi na klucz.

- Mam wrażenie, że oni nie chce nas pozabijać – mruknął niezadowolony Kevin, pocierając nadgarstki, żeby w następnej kolejności rozpiąć podartą i poplamioną koszulę, którą do tej pory miał na sobie. - Dostajemy jedzenie, picie i czyste ciuchy, możemy się myć – wymieniał, rzucając nienadającym się do niczego ubraniem do stojącego w kącie kosza.

- Też mi się tak wydaje – przytaknął John, ściągając przez głowę biały T-shirt. Odruchowo sięgnął do nadgarstka, żeby ściągnąć z niego zegarek, ale przypomniał sobie, że nie miał go już pierwszego dnia pobytu tutaj. Zabrali mu go, ale i tak nie miał zbyt dużej wartości. Ten z grawerunkiem od Harriet i matki trzymał w szufladzie w swoim pokoju...

...na Baker Street.

Dopiero teraz, regulując temperaturę strumienia czystej wody płynącej z prysznica, uświadomił sobie, jak bardzo brakuje mu tego miejsca. Może nie mieszkał w nim szczególnie długo, ale zdążył się już przywiązać do podziurawionej kulami ściany, dźwięku skrzypiec o trzeciej nad ranem, zlewu pełnego kubków i filiżanek po herbacie, szalonych eksperymentów z udziałem części ludzkiego ciała regularnie znajdywanych przez niego w lodówce.

Nagle zapragnął przytulić się do Sherlocka. Poczuł dziwną pustkę w sercu, uświadamiając sobie, że nie ma go nawet w pobliżu, nie może nic zrobić; pocieszyć go, zakląć, zaskoczyć kolejną perfekcyjną dedukcją.

Z tą też myślą zakręcił wodę i podszedł do sterty ubrań, z samego wierzchu ściągając jeden z ręczników i owijając się nim. Był zadziwiająco duży i miękki. Kilka chwil później obydwaj mężczyźni byli już ubrani. Oczywiście każdy z nich wybrał z tej sterty rzeczy, które były jak najbardziej podobne do tych, w których tu trafili. Lepiej by było, gdyby ktoś znalazł ich w skórzanych kurtkach i jeansach niż markowych garniturach (a były i takie). To by się mogło wydać po prostu cholernie dziwne. Niby dwoje więźniów, a obydwaj ubrani jak milionerzy.

Po chwili drzwi otworzyły się szeroko i wkroczył Sebastian, znów z dwoma pistoletami w rękach.

- Ręce na kark, idziecie przodem – warknął, kiwając głową w stronę wyjścia.

- Nie cierpię tego gościa – rzucił szeptem Kevin, tak, żeby tylko John go usłyszał.

A on uśmiechnął się półgębkiem.

Znalazł w końcu kogoś, kogo nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia humor nie opuszcza.
~
Powiem tak:

JEŻELI KIEDYKOLWIEK STWIERDZIŁAM, ŻE CZTERY ROZDZIAŁY TO MARATON, COFAM TE SŁOWA.

Ponieważ właśnie w ciągu ośmiu godzin machnęłam osiem pięknych, depresyjnych rozdziałów, a może uda mi się napisać jeszcze jeden, o ile mame nie zagoni mnie do jakiejś roboty w kuchni :>

Ale na wszelki wypadek już się z Wami żegnam, so... dobrej nocy, mordki ;*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro