Rozdział 30
Ciemność.
Chłód.
Wilgoć.
Samotność.
John widział i czuł wszystkie te rzeczy razem wzięte i każdą z osobna. Jego ręce były w tej chwili związane za plecami grubym sznurem, który boleśnie wżynał mu się w skórę na nadgarstkach. Miał świadomość tego, co się stało, i przerażało go to. Jeszcze około godzinę temu mógł przez jeden nierozważny ruch pożegnać się ze swoim mózgiem. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, co mógł zrobić z nim porywacz, gdyby zaczął krzyczeć albo się szarpał.
A potem zachciało mu się płakać, gdy uświadomił sobie, że potem Sherlock znalazłby go w takim właśnie stanie. Martwego, ze zmasakrowaną głową i zwojami mózgowymi spływającymi w zwolnionym tempie po białej ścianie w ciemnej uliczce.
Zdążył tylko stwierdzić, że nie chce o tym rozmyślać, kiedy metalowe i dotychczas niezauważone przez doktora drzwi do pomieszczenia, w którym go trzymano, otworzyły się z hukiem.
W niemrawym świetle migającej na zewnątrz żarówki Watson dostrzegł burzę potarganych włosów.
Rudych włosów.
Mężczyzna zbliżył się do doktora powolnym krokiem. Stanął nad nim w lekkim rozkroku i włożył do ust dwie gumy do żucia wyjęte z kieszeni spodni.
- John – oświadczył beznamiętnie, chłodno, a Watson zadrżał na dźwięk tego głosu. Do niedawna kojarzył go z miłą, radosną, luźną rozmową. Teraz już nie do końca. - Miło cię widzieć.
- Victor...? - wydusił z siebie blondyn, orientując się, jak słabo w tej chwili brzmi. Był umęczony, niemrawy, obolały. Głowa wciąż pulsowała po tym, jak oberwał w nią pistoletem.
- Jaki Victor – w głosie taksówkarza pobrzmiewała drwina. - Was, zwykłych, nudnych ludzi, tak łatwo jest do wszystkiego przekonać... - westchnął, postępując krok naprzód i unosząc podbródek doktora dwoma palcami. Cmoknął z dezaprobatą, przyglądając mu się. - Swoją drogą, nie mam pojęcia, co Holmes w tobie widzi – stwierdził znudzonym tonem, przechylając głowę nieco na prawo. - Jesteś taki sam jak inni. Jesteś nudny – cofnął rękę i wsunął ją z powrotem do kieszeni. - Ale skoro twoje zniknięcie sprawia mu ból, chyba dobrze będzie jeszcze trochę cię tu potrzymać – dodał, uśmiechając się przebiegle.
- Kim ty do cholery jesteś? - warknął John, wpatrując się w rudzielca z nienawiścią, pod którą próbował ukryć strach, ale ciemnobrązowe, niemal czarne oczy „Victora" wyglądały, jakby ten już dawno go przejrzał.
- Nazywam się Jim Moriarty – oświadczył dziwnie wesołym głosem mężczyzna, odwracając się i odchodząc powoli. - I muszę w końcu zmyć tę cholerną rudą farbę – dopowiedział.
A potem drzwi zamknęły się za nim, pozostawiając Watsona sam na sam z wyjątkowo czarnymi myślami.
~
Do biegu... Gotowi... START!
Czyli weekendowy maraton CZAS ZACZĄĆ! ^-^
Jako iż w piątek Ajczę coś napadło i napisała dwa rozdziały, mając materiał jeszcze na kolejnych pięć, dzisiaj robimy megamaraton jakich mało, korzystając z mojego - ostatnio nieczęstego - napadu weny ;d
No, jak wam się podoba koncepcja podwójnej tożsamości Victora? Szczerze mówiąc, michalinka_1 była najbliżej prawdy, pisząc, że to Jim stoi za porwaniem, ale nie chciałam niczego zdradzać. Myślałam jednak, że ktoś wcześniej na to wpadnie. Wiele osób pisało mi, że czują, że "z tym taksówkarzem coś jest nie tak", ale nikt nie potrafił stwierdzić, co.
No - teraz już wiecie ;*
Do następnego rozdziału, czyli zobaczymy się już wkrótce! ;d
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro