Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 22

- Wracam do domu – odparł blondyn. - I, szczerze mówiąc, chciałbym spytać o to samo – dodał. No bo w końcu nie codziennie widzi się dużo od siebie wyższego, trzydziestoletniego faceta, płaczącego w środku nocy pod zimną ścianą w ciemnym zaułku.
- Syn mojej młodszej siostry... - zaczął łamiącym się głosem. Otarł nos rękawem bluzy i zaczerpnął powietrza. - Michael, nie wrócił na noc do domu. Szukamy go od dobrych pięciu godzin, ale ani śladu po nim – po tych słowach wybuchnął płaczem i osunął się znów w dół po ścianie, wplatając palce we włosy i chowając głowę między kolanami. Johnowi nagle zrobiło się go w cholerę szkoda. Ignorując zimno, usiadł obok przyjaciela i objął go ramieniem, wolną ręką odstawiając swoją laskę pod ścianę. Ben tymczasem bez wahania wtulił się w pierś byłego żołnierza, wciąż szlochając jak małe dziecko. Watson pogładził mężczyznę po miedzianych lokach. Naprawdę czuł się, jakby trzymał w ramionach zrozpaczonego sześciolatka, a nie dorosłego, odpowiedzialnego mężczyznę.
- Był dla mnie jak mój własny syn... - usłyszał blondyn zduszony materiałem kurtki głos. - Kochałem go, pomagałem siostrze w jego wychowaniu... a teraz go nie ma. Boję się, John – dodał, z trudem wypowiadając każde słowo.
- Ile miał lat? - spytał doktor, jedynie wzmacniając lekko uścisk. W tej chwili współczuł przyjacielowi jak nigdy nikomu, aż do tej pory. Miał wrażenie, że wie, co miedzianowłosy przeżywa, ale w rzeczywistości nie mógł nawet mieć o tym pojęcia. On nigdy nikogo nie stracił.
- Tylko osiem... - Benedict pociągnął nosem. - Osiem pieprzonych lat... miał przed sobą całe życie... Mówiłem Narcy, żeby nie puszczała go samego o tej porze... - po tych słowach znów wybuchnął spazmatycznym płaczem.
Tymczasem Johna coś tknęło. I nie była to wcale pozytywna myśl. Wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że doskonale wie, kim był Michael. Zadrżał z lekka na samą myśl, jednak Ben nie miał prawa odebrać tego jako odruchu przerażenia własnymi myślami.
- Zimno ci – szepnął, dusząc łzy. Wiedział, że to wszystko nie powinno tak wyglądać; że nie powinien tulić się do najlepszego przyjaciela jak małe, rozhisteryzowane dziecko. Ale nie było go stać na żaden inny ruch.
- Nie... - odparł Watson, starając, by w jego głosie zabrzmiało jednocześnie opanowanie i jakaś uspokajająca nuta. - Mam kurtkę... - dodał, gładząc skulonego i załamanego Bena po jego miękkich włosach. - Opisz mi go. Powiedz, jak wyglądał Michael, może go widziałem? - poczuł, że jego przyjaciel kiwa głową na tak.
- Nie był wysoki, w dodatku trochę chudy, jasne włosy i piękne, duże, szare oczy. Uwielbiałem je. Zawsze oddawały wszystkie jego emocje; pokazywały mi i Narcy, co siedziało w jego dziecięcej głowie – pociągnął nosem, przerywając swoją wypowiedź. - Był przywiązany do swoich białych koszulek. Uwielbiał biały kolor. Kiedyś uparł się, żebyśmy pomalowali jego pokój na biało – uśmiechnął się słabo. - Zrobiliśmy tak, a on potem zrobił mnóstwo kolorowych ozdób i poobwieszał nimi ściany i meble. To było niesamowite, wykonywał wszystko z największą szczegółowością, potrafił siedzieć trzy dni nad jedną kartką świąteczną – znów zaszlochał chwilę i zakołysał się lekko w silnych ramionach Johna. - Był naprawdę utalentowany, boję się, że już go nie znajdziemy – dodał, a po jego pięknych, bladych policzkach spłynęło kilka ostatnich łez. Następnie odsunął się od Watsona i wstał powoli, cały czas szorując plecami o ceglaną ścianę. Doktor także się podniósł i ścisnął lekko ramię Bena, chcąc dodać mu otuchy. Jednak w rzeczywistości doskonale wiedział, że Michael już się nie odnajdzie.
W każdym razie, nie żywy.
- John! - krzyknął głęboki głos gdzieś po lewej od dwójki milczących mężczyzn. Blondyn odwrócił się w tamtą stronę i dostrzegł wysoką sylwetkę okrytą długim płaszczem. Serce zabiło mu odrobinę szybciej, gdy Sherlock zbliżył się do nich. - Kto to? - spytał nieufnie, patrząc na zapłakanego miedzianowłosego spode łba.
- Ben. Mój przyjaciel – przedstawił towarzysza doktor. Benedict podniósł na chwilę wzrok do góry, a następnie spuścił go znów i objął się ramionami.
- Uhm – mruknął detektyw, nadal mierząc go nieufnym spojrzeniem. - Chodź, John, musimy wracać. Dobrze, że wybrałeś tę drogę. Główna już niedaleko – dodał, a potem odwrócił się i zniknął za rogiem, ruszając w przeciwną stronę do tej, z której przyszedł wojskowy. I on sam prawdopodobnie też.
- Muszę iść – powiedział blondyn i jeszcze raz pogładził Bena po karku w przyjacielskim geście.
- Kim on jest? - zapytał miedzianowłosy, patrząc na Watsona zaczerwienionymi od płaczu oczami.
- Ma na imię Sherlock – odparł, a następnie odwrócił się i powoli ruszył za detektywem. Jednak zanim jeszcze opuścił zaułek, z zamiarem dogonienia współlokatora, odwrócił się. - Ostatnie pytanie... - zaczął. Ben zamrugał, chcąc odgonić kolejną falę napływających mu do oczu łez. - Jak ma na nazwisko twoja siostra?
- Narcyza Rivera.
~
Polecam muzykę z mediów. Pomaga... utrzymać klimat... przy czytaniu, wiecie... ;-;
*wydmuchuje nos w chusteczkę*
*rzuca ją za siebie*
*chusteczka ląduje na piramidzie czterystu pięćdziesięciu siedmiu innych chusteczek*
*wszystkie chusteczki zsypują się prosto na Aj-chan*
😭😭😭

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro