Rozdział 18
Już następnego dnia po południu pod Baker Street zatrzymała się klasyczna, czarna taksówka. Po krótkiej chwili ze środka wyszedł niski blondyn z torbą przewieszoną przez ramię. Zaraz za nim z pojazdu wyłonił się wyższy, rudowłosy mężczyzna z drugą, mniejszą partią bagażu. Razem z blondynem wszedł na górę, odstawił torbę przy wejściu, posłał mu ciepły uśmiech i zniknął.
Sherlock przyglądał się całej sytuacji z niepewnością i ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Czuł nieuzasadnioną i niewytłumaczalną odrazę do człowieka, który pomógł jego nowemu współlokatorowi, bynajmniej nie z powodu jego ognistych włosów. Gdy tylko drzwi na dole zamknęły się za kierowcą taksówki, detektyw w końcu postanowił ruszyć się spod okna. Zmierzył Johna niedbałym spojrzeniem, chcąc tylko zarejestrować kilka najważniejszych rzeczy na temat jego dzisiejszego nastroju, a następnie z rozmachem rzucił się na własny fotel, omal go nie przewracając. Ułożył się w poprzek mebla, kładąc szyję na jednym podłokietniku, a drugi umieszczając pod kolanami.
- Właściwie... - odchrząknął doktor, jednak Holmes nawet nie podniósł na niego wzroku. Może nie chciał wyjść na totalnego ignoranta, ale ochoty na rozmowę też zbytnio nie miał. - Właściwie, to gdzie mam się rozpakować?
- Na górze jest druga sypialnia – mruknął brunet, przymykając swoje błękitne oczy, dotychczas bezcelowo wlepione w biały sufit. - Pani Hudson ci nie mówiła?
- Gdy ją o to spytałem, stwierdziła, że jedna wystarczy – wymamrotał zaczerwieniony ze wstydu doktor, rzucając Sherlockowi niepewne spojrzenie. Tamten zaś omal nie zachłysnął się powietrzem, ale udało mu się to doskonale zamaskować. Nie odpowiedział, a Watson mruknął jeszcze coś niezrozumiałego pod nosem, po czym Holmes usłyszał kroki na schodach, a w międzyczasie paskudne skrzypnięcie trzeciego ich stopnia. Wzdrygnął się, a następnie skrzyżował ręce na torsie, nie mając ochoty na robienie czegokolwiek.
* * *
- Może to? Te nietypowe samobójstwa to chyba coś w sam raz dla ciebie – pani Hudson uśmiechnęła się przyjaźnie do bruneta, który jednak zignorował ją, patrząc z uwagą przez okno. John z kolei siedział w fotelu, z zamyśleniem patrząc na tę dwójkę.
- Jakie samobójstwa? - wyrwało mu się. I nagle obydwie pary oczu zwróciły się ku niemu, patrząc jak na niewyedukowanego kretyna.
- Nie wiesz? Od tygodni wszędzie o tym trąbią. To cholernie irytujące – mruknął Sherlock. Chwilę później Watson fuknął ze złością, bo plik trzech gazet z nadzwyczajnie dużą siłą zderzył się z z jego głową. Warknął pod nosem jakieś przekleństwo i zaczął przerzucać szare strony w poszukiwaniu jakichś szczegółów.
- No cóż, ja nadal jestem zdania, że takie trzy przypadki to da ciebie sprawa idealna – pani Hudson westchnęła i pokręciła głową, a następnie złapała tackę zapełnioną pustymi już filiżankami po herbacie i zniknęła na klatce schodowej.
- Cztery – powiedział w tej samej chwili Sherlock.
- Co proszę? - John podniósł wzrok znad gazety z zeszłego tygodnia.
- Jest i czwarty. Tym razem inny – oświadczył zimnym głosem brunet. Watsona przeszył nagły dreszcz, gdy usłyszał ten nietypowy ton. Po chwili obydwaj usłyszeli ciężkie, nierównomierne kroki na schodach. - Gdzie? - spytał Holmes, gdy tylko srebrnowłosy mężczyzna pojawił się w salonie.
- W Lauriston Gardens – odparł tamten, ewidentnie próbując uspokoić oddech.
- Czym się różni?
- Poprzednim razem ofiary nie zostawiły listów. Jedziesz?
- Pojadę taksówką. Będę zaraz za wami – rzucił. Policjant w milczeniu skinął głową i opuścił Baker Street, a gdy tylko drzwi trzasnęły za nim, detektyw zacisnął pięści i podskoczył do góry z okrzykiem tryumfu.
- NARESZCIE! - zakręcił się wokół własnej osi i klasnął w dłonie. - Cztery niewyjaśnione samobójstwa i list, to lepsze niż Gwiazdka! - wykrzyknął, w mgnieniu oka wkładając na siebie płaszcz i owijając szyję niebieskim szalikiem. John tylko w milczeniu wodził wzrokiem za swoim wysokim współlokatorem, nie będąc do końca pewnym, co ma robić.
Zaraz jednak pojawiła się pani Hudson z propozycją herbaty.
- Tylko raz. Nie jestem twoją gosposią – zaznaczyła, kierując się do kuchni.
- Mogą być też herbatniki – dorzucił doktor, przeglądając dalej gazetę, chociaż w zasadzie nawet jej nie czytał.
- Nie jestem twoją gosposią – powtórzyła starsza pani, wychylając się odrobinę z pomieszczenia, w którym przebywała, a za chwilę znikając w nim ponownie.
John uśmiechnął się pod nosem, gdy nie-gosposia opuściła mieszkanie.
- Jesteś lekarzem wojskowym – usłyszał za sobą głęboki głos, który sprawił, że podskoczył na fotelu, ale jednocześnie przeszył go dreszcz niewyjaśnionego podniecenia. Odwrócił się w stronę drzwi, gdzie stał wyprostowany detektyw.
- Owszem – odparł, odkładając gazetę na stolik.
- Dobrym? - Holmes uniósł pytająco jedną brew, na co John nieświadomie przygryzł wargę. Detektyw cicho przełknął ślinę, widząc ten niepozorny gest.
Opanuj się, nie możesz tak na niego reagować – pomyślał, jednak niewiele to dało.
- Najlepszym.
- Widziałeś wiele ran i okrutnej śmierci.
- Prawda.
- Chcesz zobaczyć więcej? - Sherlock uśmiechnął się niczym psychopata, ale to nie zdziwiło Johna ani nie zbiło go z tropu.
- Boże, tak – stwierdził, uśmiechając się szeroko. Na moment zapomniał o wszystkim, co go do tej pory dręczyło. Założył na plecy swoją kurtkę i bez chwili wahania ruszył za brunetem, nie martwiąc się zupełnie niczym. Z jakiegoś powodu jego towarzystwo sprawiało, że poczuł nagły przypływ adrenaliny i zapach niebezpieczeństwa. Ciągnęło go do tego. Od początku miał wrażenie, że czegoś mu w życiu brakuje.
Teraz chyba nareszcie to odkrył.
~
No, i tym akcentem zamierzam rozpocząć weekendowy makaron! ;D
Mam nadzieję, że tym razem coś z tego wyjdzie... Bądźcie na bierząco, żeby nie przegapić żadnego rozdziału ;*
Sayonara ^-^
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro