Rozdział 17
John wyszedł ze szpitala, wspierając się na swojej lasce. Przed budynkiem już stała czekająca na niego taksówka. Przewrócił oczami i zbliżył się do niej, otwierając drzwi i z niewielkim trudem wchodząc do środka.
- Jak w pracy? - zapytał wesoło uśmiechnięty rudzielec, zerkając w lusterko.
- Fatalnie – John westchnął ciężko. Cieszył się, że może komuś powiedzieć o tym, jak masakryczny był ten czy inny dzień jego życia. Z Benem nie widział się od tamtego feralnego meczu, po którym odważył się pocieszyć go silnym uściskiem, więc pozostały mu tylko krótkie pogawędki z Victorem. - Ach... dzisiaj nie tam gdzie zwykle – powiedział. Chłopak przyhamował lekko.
- Więc gdzie? - zdumiał się.
- Pod 221 Baker Street – odparł Watson i wbił wzrok w szybę.
- Przeprowadzasz się? - spytał Victor prosto z mostu.
- Jeszcze nie wiem. Na razie mam tylko obejrzeć mieszkanie – John nie mógł tego zauważyć, ale gdy wypowiadał te słowa, chłopak zacisnął usta, a jego twarz przybrała bliżej nieokreślony wyraz, coś jakby mieszaninę smutku, złości i zdziwienia.
- Mówiłeś, że trudno ci wyżyć z emerytury nawet tam, gdzie mieszkasz obecnie – zagadał, chcąc wyciągnąć od blondyna trochę więcej. - Mieszkania w centrum są dużo droższe.
- Wiem. Dostałem propozycję wspólnego mieszkania z takim jednym... - doktor machnął ręką w powietrzu. Nie bardzo chciał o tym mówić. Tak naprawdę spotkanie w parku było czystym przypadkiem, a on nie dowiedział się niczego konkretnego o swoim przyszłym współlokatorze.
- Wiozłem ostatnio kogoś pod ten sam adres – Victor wysilił się na lekki uśmiech.
- Uhm – jego mina zrzedła natychmiast, gdy usłyszał kompletny brak entuzjazmu czy zainteresowania ze strony swojego pasażera. Było mu coraz trudniej skupić się na drodze. - I myślisz, że to ten sam?
- Wysoki, ciemne włosy i długi, czarny płaszcz. Zapomniał mi zapłacić – przy ostatnich słowach taksówkarz skrzywił się nieco, przypominając sobie wydarzenia z dnia poprzedniego.
- I niesamowite kości policzkowe – dorzucił John.
- To on – stwierdził rudzielec, skręcając w kolejną ulicę. - Niezbyt rozmowny, prawda?
- Czy ja wiem – Watson wzruszył ramionami w tym samym czasie, w którym chłopak zatrzymał taksówkę pod podanym adresem. Blondyn wyciągnął z portfela należność za przejazd, podał ją kierowcy, po czym wysiadł z pojazdu i zbliżył się do drzwi. Zmierzył wzrokiem złotawą kołatkę, po czym zastukał w drzwi.
- Dzień dobry – usłyszał za sobą i odwrócił się. Stał za nim ten sam mężczyzna, z którym zderzył się poprzedniego dnia. Sherlock Holmes, z burzą potarganych, ciemnych loków okalających jego pociągłą, bladą twarz o kredowej cerze.
- Dzień dobry – John posłał mu całkiem radosny uśmiech, ale nie dostrzegł odpowiedzi, jaką były migoczące iskierki szczęścia w oczach bruneta. - To dobra lokalizacja, samo centrum, pewnie droga – zaczął niepewnie.
Sherlock załomotał kołatką w drzwi.
- Pani Hudson, właścicielka, dała mi zniżkę – oświadczył detektyw. - Pomogłem jej, gdy jej mąż dostał wyrok śmierci na Florydzie.
- Wstrzymałeś egzekucję? - w głosie byłego wojskowego drgnęła nutka zaciekawienia, która wywołała nikły cień uśmiechu na twarzy Holmesa.
- Wręcz przeciwnie – powiedział bez ogródek. - Postarałem się o nią.
Johna zamurowało.
Facet, którego poznał w parku – prawda, bardzo dziwny typ, ale do tej pory wydawał się być całkiem miły i w miarę normalny – stwierdził właśnie, że dopilnował, by odbyła się egzekucja męża właścicielki mieszkania, które chcieli wynajmować na spółkę, a ona za ten jakże heroiczny wyczyn dała mu zniżkę.
Poczuł się co najmniej dziwnie, i już miał powiedzieć kilka słów na temat wypowiedzi Sherlocka, ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się szeroko, a w progu ukazała się drobna, niska, blondwłosa starsza pani.
- Och, Sherlocku! - ucieszyła się i objęła detektywa, który odwzajemnił gest. - Wchodź, wchodź. Już myślałam, że nie wrócisz. Herbata stoi na górze od godziny, pewnie już wystygła! - spojrzała na detektywa niepoważnie, a dopiero potem zauważyła Johna, który do tej pory był raczej ukryty za brunetem. - Widzę, że przyprowadziłeś kolegę – powiedziała, ignorując fakt, że Holmes już zniknął na górze, a następnie uśmiechnęła się ciepło do doktora.
- Nie znamy się – stwierdził blondyn w odpowiedzi, nie kwapiąc się do rozwinięcia swojej myśli.
- Potrafi być naprawdę denerwujący – westchnęła pani Hudson, opierając jedną rękę na biodrze i kręcąc powoli głową. - Dobrze, że ktoś... - reszty przyciszonej wypowiedzi właścicielki nie usłyszał, bo kobieta zniknęła w drzwiach z boku korytarza, które, jak Watson zakładał, prowadziły do jej własnego mieszkania.
Wziął głęboki wdech, po czym rozpoczął żmudną wspinaczkę po schodach, co utrudniała mu uszkodzona noga. W końcu jednak dotarł na górę i zobaczył detektywa, który właśnie rzucał niebieski szalik na oparcie jednego z dwóch foteli stojących w pomieszczeniu. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Przydałoby się tu trochę uprzątnąć - mruknął.
- Wprowadziłem się – odparł na to Holmes, zamierając na chwilę w miejscu.
- Ach, a więc to twoje... - John zarumienił się lekko i w nerwowym odruchu podrapał ręką w kark.
- Oczywiście zaraz to poukładam... - zreflektował się mężczyzna. Złapał kilka najbliżej leżących kartek, po czym przypiął je nożem do podstawki leżącej na kominku.
- Czaszka? - spytał Watson, wskazując laską na wcześniej wymienioną część układu osiowego.
- To mój przyjaciel – wypalił Sherlock, na co blondyn znów zaniemówił. - To znaczy... - zaczął się tłumaczyć, jednak nie dokończył swojej wypowiedzi. Doktor westchnął i usiadł na fotelu w kratę, nie chcąc mimo wszystko nadwyrężać bolącej nogi.
- Miłe miejsce – stwierdził, uśmiechając się pod nosem. Podobał mu się specyficzny klimat, który panował w mieszkaniu. Jednocześnie tajemniczy, przytulny i trochę dziecięcy, głównie przez papiery porozwalane po całym salonie. John przypomniał sobie, że tak samo wyglądał jego własny pokój, gdy chodził do szóstej klasy podstawówki. Westchnął cicho.
- Czyli wprowadzisz się? - zapytał Sherlock, wbijając w swojego gościa natarczywe, niecierpliwe spojrzenie.
- Myślę, że dobrze będzie nam się razem mieszkało – Watson uśmiechnął się ciepło do detektywa, któremu nieznacznie zakręciło się w głowie. Obrócił się wokół własnej osi, chcąc ukryć ten fakt, a następnie chwycił leżące na biurku skrzypce i smyczek, rozpoczynając grę.
Po całym pokoju poniosły się spokojne dźwięki melodii, której nikt nigdy jeszcze na świecie nie słyszał.
~
Nadrabiam zeszły weekend!
Mam szczerą nadzieję, że nie zepsułam tego rozdziału. Liczę na Was, jeśli chodzi o komentarze. Uwielbiam je czytać <3
Do następnego! ;*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro