Rozdział 38
- John – doktor lekko niezadowolony stwierdził, że ktoś namolnie szarpie go za ramię. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że leży na zimnej podłodze w wilgotnej celi, razem z chłopakiem swojego przyjaciela z drużyny.
- Mmm? - mruknął, po czym podniósł się i ziewnął szeroko, jednocześnie rozciągając skute ręce.
- Ktoś idzie – zakomunikował Kevin, rzucając niespokojne spojrzenie w stronę drzwi.
- Uhm – Watson zamrugał oczami, chcąc zgonić sen z powiek. - To tylko Sebastian ze śniadaniem – oświadczył i wstał, szorując plecami po skąpanej w cieniu ścianie. Następnie przeszedł się po celi w te i z powrotem, chcąc chociaż trochę rozprostować zdrętwiałe nogi.
- Tak myślisz? - spytał niepewnie Xanders, patrząc na towarzysza. Oczy obydwu mężczyzn zdążyły się już przyzwyczaić do ciemności, która panowała tu przez większą część czasu, więc widzieli się doskonale pomimo wszechobecnej czerni.
- Jestem pewien – powiedział John, poruszając nieznacznie nadgarstkami, ale tylko do tego stopnia, by nie poocierać ich metalem kajdanek, które i tak były dostatecznie niewygodne. - Ale i tak zastanawiam się, czy nie dałoby się go jakoś obezwładnić – mruknął pod nosem, po czym osunął się w dół, znów siadając na ziemi, kiedy ciężkie kroki ustały niebezpiecznie blisko pomieszczenia, w którym ich trzymano.
Metalowe drzwi skrzypnęły cicho, otwierając się. Zaraz potem blondyn, którego Watson znał aż za dobrze, wkroczył do oblanej światłem z korytarza celi.
- Wstawajcie – warknął, wyciągając przed siebie dwa pistolety i każdym z nich celując w innego z dwóch więźniów. Kevin i John popatrzyli po sobie, by w następnej chwili podnieść się z trudem i na chwiejnych nogach podejść do Sebastiana. - I idźcie przede mną. Żadnych sztuczek, bo wcale nie muszę się hamować – jakby w ramach potwierdzenia swojej groźby, położył palec na spuście każdej ze spluw, a następnie wycofał się z celi i przylgnął do ściany tuż przed nią, czekając aż mężczyźni wyjdą ze środka. Zrobili to natychmiast i bez komentarza, chcąc pożyć jeszcze trochę dłużej. Blondyn prowadził ich długimi korytarzami, od czasu do czasu mówiąc im, w którą stronę skręcić, aż w końcu dotarli do dziwnie zadbanego pomieszczenia przypominającego łazienkę.
- Umyjcie się i ubierzcie – oświadczył, wskazując lufą jednego z Browningów na prysznice, a drugą na stertę czystych ubrań i dwa ręczniki po przeciwnej stronie. - Macie dziesięć minut – dodał, a potem rozkuł ich jedną ręką (w drugiej wciąż trzymał gotowe do wystrzału pistolety) i wyszedł, zamykając ciężkie drzwi na klucz.
- Mam wrażenie, że oni nie chce nas pozabijać – mruknął niezadowolony Kevin, pocierając nadgarstki, żeby w następnej kolejności rozpiąć podartą i poplamioną koszulę, którą do tej pory miał na sobie. - Dostajemy jedzenie, picie i czyste ciuchy, możemy się myć – wymieniał, rzucając nienadającym się do niczego ubraniem do stojącego w kącie kosza.
- Też mi się tak wydaje – przytaknął John, ściągając przez głowę biały T-shirt. Odruchowo sięgnął do nadgarstka, żeby ściągnąć z niego zegarek, ale przypomniał sobie, że nie miał go już pierwszego dnia pobytu tutaj. Zabrali mu go, ale i tak nie miał zbyt dużej wartości. Ten z grawerunkiem od Harriet i matki trzymał w szufladzie w swoim pokoju...
...na Baker Street.
Dopiero teraz, regulując temperaturę strumienia czystej wody płynącej z prysznica, uświadomił sobie, jak bardzo brakuje mu tego miejsca. Może nie mieszkał w nim szczególnie długo, ale zdążył się już przywiązać do podziurawionej kulami ściany, dźwięku skrzypiec o trzeciej nad ranem, zlewu pełnego kubków i filiżanek po herbacie, szalonych eksperymentów z udziałem części ludzkiego ciała regularnie znajdywanych przez niego w lodówce.
Nagle zapragnął przytulić się do Sherlocka. Poczuł dziwną pustkę w sercu, uświadamiając sobie, że nie ma go nawet w pobliżu, nie może nic zrobić; pocieszyć go, zakląć, zaskoczyć kolejną perfekcyjną dedukcją.
Z tą też myślą zakręcił wodę i podszedł do sterty ubrań, z samego wierzchu ściągając jeden z ręczników i owijając się nim. Był zadziwiająco duży i miękki. Kilka chwil później obydwaj mężczyźni byli już ubrani. Oczywiście każdy z nich wybrał z tej sterty rzeczy, które były jak najbardziej podobne do tych, w których tu trafili. Lepiej by było, gdyby ktoś znalazł ich w skórzanych kurtkach i jeansach niż markowych garniturach (a były i takie). To by się mogło wydać po prostu cholernie dziwne. Niby dwoje więźniów, a obydwaj ubrani jak milionerzy.
Po chwili drzwi otworzyły się szeroko i wkroczył Sebastian, znów z dwoma pistoletami w rękach.
- Ręce na kark, idziecie przodem – warknął, kiwając głową w stronę wyjścia.
- Nie cierpię tego gościa – rzucił szeptem Kevin, tak, żeby tylko John go usłyszał.
A on uśmiechnął się półgębkiem.
Znalazł w końcu kogoś, kogo nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia humor nie opuszcza.
~
Powiem tak:
JEŻELI KIEDYKOLWIEK STWIERDZIŁAM, ŻE CZTERY ROZDZIAŁY TO MARATON, COFAM TE SŁOWA.
Ponieważ właśnie w ciągu ośmiu godzin machnęłam osiem pięknych, depresyjnych rozdziałów, a może uda mi się napisać jeszcze jeden, o ile mame nie zagoni mnie do jakiejś roboty w kuchni :>
Ale na wszelki wypadek już się z Wami żegnam, so... dobrej nocy, mordki ;*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro