Rozdział 2
Niektórzy dziwili się, jak można leżeć i patrzeć się w jeden punkt na ścianie. Ja potrafiłam spędzać tak godziny, mimo że byłam osobą, która zawsze musiała coś robić, potrzebowałam takiej chwili dla siebie, sam na sam ze swoimi myślami. Często właśnie wtedy byłam najbardziej przybita, wtedy miałam także ochotę wziąć się w końcu w garść i właśnie w tym samym czasie definitywnie się poddawałam. Ten moment był chyba najgorszy. Dawałam sobie nadzieję, a później, jak największa zdzira, ją sobie odbierałam. Nie byłam lepsza od tych wszystkich osób, które kiedykolwiek mnie skrzywdziły, bo sama robiłam to sobie każdego dnia. Czasem myślałam po prostu, że nie zasługiwałam nawet na nią, na nadzieję. Spoglądałam wtedy w lustro i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd, że skończyłam jako margines społeczny, a wręcz jeszcze niżej, bo nawet oni się ze mnie wyśmiewali. Ale to nie było najgorsze, bo przecież zawsze znalazł się ktoś, kto miał gorzej. Choć zdarzało mi się śnić o bezpiecznym świecie, pełnym dobroci bez podziałów, ale to chyba nie było możliwe, prawda? Zresztą ten świat nie miał prawa bytu, nie raz udowodniliśmy, że nawet w takim nie potrafilibyśmy żyć w zgodzie.
„Boże, chciałabym być silna i twarda. Niezniszczalna jak skała"
Gdy spoglądałam na siebie, na mojej twarzy widniał wyraz obrzydzenia. Słowa ich wszystkich sprawiły, że zaczęłam w to wszystko wierzyć. Długo walczyłam, ale ileż można? Chociaż może tak naprawdę nie walczyłam? Bo przy każdej odciętej głowie wyrastały dwie nowe. Teraz nie mogłam się im nawet sprzeciwiać, bo to wszystko zmieniło się w prawdę. Bo nawet największe kłamstwo często powtarzane stawało się jak najprawdziwsze.
„Hej, Panie! Gdzie teraz jesteś? Bo ja jestem w czarnej dziurze mojego umysłu. Jestem już taka zmęczona."
Nieraz chciałam coś zrobić. Skończyć z nimi, skończyć ze sobą, ale nie miałam odwagi. A może to oznaczało, że właśnie ją posiadałam? Choć jak można mówić tu o jakimkolwiek heroizmie, będąc w dołku. Mimo wszystko bardzo ceniłam życie, lubiłam życie. Szkoda tylko, że nie swoje, a innych.
Bo nie miałam matki, nie miałam ojca. Zamiast nich był trup i pijak. Wariatka i wariat. A pośrodku tego wszystkiego ja, szkodnik.
„Pragnę życia jakiego mi nie dano."
Wiele osób stawało na mojej drodze, ale za każdym razem, gdy wpuszczałam ich do swojego życia, pokazując kawałek siebie, wiali. Uciekali ode mnie, ale nie to było najgorsze. Najgorsze w tym wszystkim było to, że dołączali do osób, które ze mnie szydziły. Tym samym zabierali jakąś cząstkę mnie. Mimo wszystko nadal ufałam. Ufałam miłej Pani w kiosku, ufałam kelnerowi w pobliskiej kawiarence, ufałam tym nowym sąsiadom, co się wprowadzili, nie ufałam tak naprawdę tylko jednej osobie, sobie samej.
W całym moim życiu miałam chyba z trzech przyjaciół: moją mamę, pewną wariatkę, która co niedziele wieczór stała na rogu ulicy i bezpańskiego psa. Jak można się domyślić, każdego spotkał ten sam los. Śmierć.
Tak, śmierć spotykała każdego z moich najbliższych, ale nigdy mnie. Miałam aż takie szczęście, czy aż takiego pecha? Choć, czy to na pewno była śmierć?
Czasem zastanawiałam się, co to tak naprawdę oznaczało. Śmierć, słowo, które wywoływało strach u ludzi. Ale przecież nie mogliśmy zniknąć od tak ze świata. Może powracaliśmy jako inne istnienie, a może zamienialiśmy się duchy, które nawiedzały swoich wrogów w snach? A może przenosiliśmy się do całkiem innej krainy?
Śmierć to jedyna pewna rzecz w całym ludzkim istnieniu. Każde życie było jak książka, a na końcu każdej z nich było napisane "I tak właśnie zakończył swój żywot". A później? Był spis treści i jedna biała, pusta kartka.
„Boże, co naprawdę oznacza niebo?"
Często upadaliśmy, a każdy upadek, to śmierć jednej Twojej komórki. Albo wzniesiesz się, albo zostaniesz, siedząc w miejscu, a wtedy się nie zregenerujesz. A każda minuta, to jeden obumarły organizm więcej.
***
Godziny mijały, mijały minuty. Zeszło słońce, wzszedł księżyc. Gwiazdy błyszczały własnym życiem, a ja patrząc na to wszystko z oddali ze swojego parapetu przy oknie, zastanawiałam się, jak to było ufać i być obdarzony zaufaniem, jak to było kochać i być kochanym. I jak to było nie obumierać...
„Hej, Boże, czy przynajmniej Ty mnie kochasz?"
Wiedziałam, że miłość istniała. Wiedziałam, że istniało szczęście. Wiedziałam, że istniało piękno. Tylko był jeden problem, nie wiedziałam, jak to było je czuć. Albo wiedziałam, ale już nie pamiętam?
Moja historia był jak góra. Zaczynała się u jej podnóża i tam też się kończyła, bo nigdy nie zdołałam wyjść na tyle wysoko, żeby trafić na ścieżkę. Zawsze noga ześlizgiwała mi się na ostatnim schodku. Bo ja zawsze spadałam.
To trochę smutne, że miałam aż tak słabą równowagę.
Za to potrafiłam się obsługiwać Internetem. No bo hej, ufoludki takie jak ja też wiedziały co to!
Gdy czułam się bardziej samotna, lubiłam popisać z anonimowymi ludźmi. To nigdy nie były dłuższe znajomości, ale takie przez chwilę. Ulotną, ale choć na jeden wieczór. Zresztą nie było w tym nic złego, oni mnie nie mogli skrzywdzić, zwłaszcza że nie wiedzieli, że ja to ja. Nie widziałam więc żadnego powodu, aby zaprzestać to robić. Wiadomo czasem trafiało się na jakiś zboków, ale większości można tam znaleźć naprawdę fajnych ludzi. A zboczeńcy czasem też potrafili być zabawni.
Tym razem też tak było. Jeden chciał seks wiadomości, drugi nie wiedział, jak zainteresować rozmową, jeszcze inny miał złamane serce, a następnym razem jakaś dziewczyna, widząc, że ja też nią jestem, rozłączyła się. Wielu, wielu innych ludzi spotkałam, lecz tylko jedna osoba przykuła moją uwagę.
Był jak bratnia dusza. Nie był ofiarą jak ja, co to, to nie, ale miał tak zbliżone, a jednak odmienne spojrzenie na świat, że dyskusje nie miały końca. Rozumieliśmy się. Ja byłam jego maluchem, a on moim wielkoludem.
Nawet nie wiedziałam, kiedy naszła tak późna godzina, która ten jeden raz nie była taka przerażająca. Nie przerażało mnie to, że obok ojciec posuwał sekretarkę, nie przerażało mnie to, że się nie wyśpię, a inni wykorzystają mój słaby stan, nie przerażało mnie, że mogłam nie wstać wystarczająco wcześnie i spotkają mnie konsekwencje. Rozmawiając z nim, czułam spokój, jakby łańcuchy stały się jakieś takie lżejsze.
Co to za nowy stop metalu?
W końcu musieliśmy zakończyć naszą rozmowę, bo usypialiśmy na siedząco. Zapytał o Snapa, nie miałam, zapytał o jakiś kontakt, po zastanowieniu podałam mu swojego Instagrama, nich stracę. Niewielu wiedziało, że go miałam. Zresztą nikt, by nie domyślił się, że ja, to ja. Tam byłam sobą, a nikt nigdy nie widział mnie, a mój cień. On miał być pierwszy.
Rozłączył się, by w wiadomości prywatnej napisać: „Dobranoc maluchu <3".
Pierwszy raz od dawna zasnęłam z uśmiechem na ustach.
„Panie, czy właśnie teraz dla mnie wychyla się słońce?"
Hej hej
Mam nadzieję, że dobrze spędzacie wolny czas i każdy z Was jest zdrowy!
Powiem Wam, że dzisiaj pojawiła mi się taka myśl, że to jest wręcz zadziwiające, że piszę książkę, która ma, przynajmniej na początku, dość ciężką tematykę obładowaną rozmyśleniami, a sama czytam raczej luźne powieści. Boję się, że przez to zniszczę tą historię.
A co do rozdziału, to co Wam się podoba, a co Was zniechęca do czytania? Koniecznie się ze mną tym podzielcie, bo naprawdę zależy mi, żeby ta książka nie była aż tak zła, więc każda opinia jest naprawdę na wagę złota!
Buziaki xx
Ps. Dobiłam ponad 1000 słów, jest już dobrze, bo poprzednie moje książki miały z 400 tylko :DDD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro