trzy-cztery..?
08.05.2018r
Wiecie co, kochani czytelnicy?
Mam jakąś jazdę na dzieci i mpregi ostatnio.
Czujcie się ostrzeżeni, poniżej będzie słodko.
<<Trzy-cztery..?>>
Peter Parker był zdolnym studentem, który naprawdę nie wiedział jeszcze z czym chce związać swoje życie. Z fizyką, fotografią, nauką, byciem najdłużej jak zdoła "Bohaterem z sąsiedztwa"...?
Co do dalszej przyszłości naprawdę nie potrafił nic do końca postanowić, zmieniał plany dosłownie ciągle, ale tej bliższej wręcz przeciwnie.
Peter Parker był omegą.
Peter Parker był bardzo rozsądną omegą ponieważ jako bohater noszący maskę musiał pilnować się dużo bardziej niż większość ludzi. Dla dobra swojego i ogółu. Zwłaszcza swojego. I nie było w tym ani trochę przesady.
Nieostrożna omega z jego umiejętnościami mogłaby nieźle namieszać.
Nieostrożna omega mogłaby zostać poważnie skrzywdzona.
Kiedy pojawiły się pierwsze drobniutkie objawy jego stanu błogosławionego natychmiast je zauważył i wziął życie w swoje ręce bardziej niż kiedykolwiek. I szybciej niż ktokolwiek inny mógłby się zmotywować w jego sytuacji.
Złożył wniosek o rok przerwy na studiach; wziął swoje rzeczy i z mieszkania, którego adres różne osoby znały, przeniósł się bez ostrzeżenia w inne miejsce, o którym z kolei nikt jeszcze nie wiedział i nie powinien się dowiedzieć nazbyt szybko - dosyć w tej sprawie powiedzieć, że jego partner się ucieszył tak jakby dostał pod choinkę żywego jednorożca i słoik pełen wróżek gratis; ograniczył wszelkie nadmierne wysiłki i kontakty z otoczeniem...
I starał się być spokojny, cierpliwy, mniej narwany niż wcześniej.
W ten sposób powinno być dobrze. Wszelkie poradniki dla przyszłych mam i instynkty absolutnie były za takim właśnie postępowaniem. Nawet jego partner to popierał, chociaż on przede wszystkim dlatego, że oznaczało to bardzo bardzo bardzo znaczący wzrost intensywności ich wspólnego życia prywatnego. Zamiast ciągle się mijać przez różne zobowiązania, nagle znalazło się przynajmniej po kilkanaście godzin dziennie i długie miłe noce, które mogli spędzać we dwoje. Bez pośpiechu, bez ostrożności, bez nerwów...
Przyzwyczajał się do dużego i dobrze wyposażonego mieszkania pełnego słodyczy, jednorożców i zdjęć jego szanownego tyłeczka powieszonych w losowych miejscach, których odnajdywanie w jeszcze bardziej losowych chwilach z reguły go zawstydzało. Czasem spał całe dnie, innym razem leżał na kanapie i (głaszcząc powoli rosnący brzuszek) oglądał telewizję, z nudów gotował obiadki jeśli nie czuł się akurat słabiej i kręcił z niedowierzaniem głową, gdy jego prywatny mężczyzna ochoczo nabywał coraz więcej ładnych ubranek dla dzieciątka, kompletnie nie zważając na to, że jeszcze nie znają płci. Pluszaków, lalek, kucyków oraz wszelkiej maści zabawek także przybywało.
Momentami nie był pewien czy bardziej się do swojego alfy kleił gdy miał ochotę na seks - a zaczął ją miewać dosyć często i w dosyć losowych chwilach (raz nawet w łazience w klinice, zaraz po wyjściu z gabinetu lekarza, gdzie miał kontrolę) - czy może jednak zaraz po wsadzeniu do przyszłego pokoju dziecięcego kolejnego mięciusiego pluszaka, którego wygląd, jego zdaniem, rozbroiłby stanowczy opór nawet najbardziej zimnego drania.
Pewnej pięknej środy spał sobie słodko, wygodnie zwinięty pod miękkim kocykiem, z twarzą przytuloną do koszuli, której partner nie zdołał mu odebrać gdy już została zawłaszczona... I nie miał nawet mglistych przeczuć co do ewentualnego produktywnego wykorzystania wolnego czasu. Było mu ciepło, miękko, poprzedniego dnia przyszykował wielki garnek zupy, co pozwalało mu odepchnąć na bok wszelkie niepokojące, niemal kobiece, przeczucia... Nic tylko dalej sobie spać, ślicznie pachnieć i obejmować jedną ręką zaokrąglony brzuszek, w którym rozwijało się jego słodkie maleństwo...
...i wtedy rozległo się zdecydowanie zbyt głośne pukanie do drzwi, które kompletnie zakłóciło to idealne popołudnie.
Jego prywatny mężczyzna miał klucze i wolał wchodzić cicho, żeby go zaskakiwać w takich chwilach jak branie prysznica albo leżenie w samych majtkach (tudzież bez) w łóżku i płakanie przy oglądaniu komedii romantycznych, których tak naprawdę nie znosił. A skoro tak to z pewnością nie on czekał za drzwiami. Peter zawinął się ciaśniej w cieplutki kocyk i przytulił mocniej pachnącą intensywnie męskimi perfumami koszulę, zamierzając czekać aż natrętne pukanie zniknie, a on dalej będzie mógł sobie słodko spać.
Minęło dziesięć minut, piętnaście...
Peter wywlókł się z łóżka, wciągając na siebie nie swoją koszulę i owijając się kocykiem, a potem ruszył w stronę drzwi szurając nieznacznie dużymi bamboszami z pomponami wielkimi jak piłki do tenisa. W drodze przystanął, wybrał numer partnera na komórce leżącej zazwyczaj na stoliku w salonie i rozłączył się po pierwszym sygnale.
Awaryjny alarm to awaryjny alarm. Musiał być wyraźny nawet jeśli miałby się okazać później zbyt pochopny.
Skoro już zatrzymał się na chwilę to rozważył, czy otwieranie to dobry pomysł, a potem, gdy drzwi zaczęły niebezpiecznie drżeć, westchnął ciężko i sięgnął do klucza, przekręcając go powoli.
Nie miał ochoty patrzeć jak drzwi zamieniają się w drzazgi. Naprawdę je lubił.
Tak jak podejrzewał. Na progu nie czekał jego facet. Ani sąsiadka z góry chcąca pożyczyć szklankę cukru, ani dostawca z kwiaciarni z wielkim bukietem dziwacznych kwiatów w nienaturalnym neonoworóżowym kolorze, których podziwianiu nie podołałaby nawet najbardziej zafascynowana księżniczkami mała dziewczynka. Choćby nawet miała daltonizm czy jakąś inną wadę wzroku, pomijając naturalnie ślepotę.
- Pan Stark? - zapytał, tocząc pełnym niedowierzania wzrokiem po twarzach cisnących mu się uparcie w pole widzenia.
Tony Stark.
Steve Rogers.
Bruce Banner.
Natasza Romanoff.
Więcej ludzi już się chyba nie dało sprowadzić w jedno miejsce w taką śliczną, senną środę, gdy jedyna osoba, którą chciałby zobaczyć była na zleceniu i powinna wrócić dopiero wieczorem.
Dobrze, że nie było jeszcze Thora i Bartona, bo wtedy Peter naprawdę poczułby coś w rodzaju urazy. Bo co innego mogłaby czuć przyszła mamusia, zgodnie z instynktami szykująca sobie bezpieczne miejsce do życia ze swoim maleństwem i jego ojcem, gdy nagle na progu pojawiało się kilku nadmiernie przewrażliwionych superbohaterów?
- Mówiłem wam, że znajdę dzieciaka! - stwierdził triumfalnie Stark, odwracając się do Rogersa jakby "wam" odnosiło się do "tobie".
- Co tu... Robicie? - zapytał, ściskając mocniej ręką materiał kocyka z My Little Pony, którym się owinął, żeby nie prezentować się ewentualnemu "listonoszowi" od pasa w dół osłonięty tylko trochę za dużą koszulą.
- Jak to co? - Natasza wbiła w niego bardzo bardzo uważne spojrzenie. - Chcemy się dowiedzieć co nasz mały Spider-Man robi w mieszkaniu zarejestrowanego w kilku miejscach płatnego mordercy, Wade'a Wilsona - poinformowała.
Peter jęknął, przecierając wolną ręką twarz.
- Wejdźcie - mruknął, nie mógł przecież rozmawiać z nimi o takich rzeczach częściowo w korytarzu...
Owinięty w kocyk zaprowadził ich do salonu.
Było to naprawdę wyjątkowe miejsce. Spore pomieszczenie z jasnoróżowymi ścianami, w którym stały szara kanapa i dwa błękitne fotele; na jednym leżały rzeczy należące do jego skromnej osoby, takie jak dwa zapasowe kocyki, poduszkowe serduszko i zabawki związane z siecią Spider-Mana, które ciągle dopracowywał, a na drugim gazetki z seksownymi ciuszkami możliwymi do zamówienia, kilka pluszowych jednorożców różnej wielkości i cztery albo pięć satynowych kolorowych sukieneczek z koronką (w jego rozmiarze). Na przeciwko kanapy na ścianie wisiał płaski telewizor, a między nim i kanapą stał niewysoki stolik zawalony różnymi pudełeczkami ze słodyczami, innymi gazetkami i w ogóle bałaganem. To tam leżał telefon, którego Peter wcześniej używał.
- Rozgośćcie się - westchnął, bo tak nakazywały zasady gościnności i dobrego wychowania, które zawsze wpajała mu ciocia.
Kiedy już wszyscy chętni na to usiedli, w czego wyniku Tony Stark, Steven Rogers i Bruce Banner zajęli kanapę, a Natasha stanęła blisko, atmosfera w mieszkaniu zgęstniała dosyć konkretnie.
- Może chcielibyście coś wypić? - przełknął ciężko ślinę, miętosząc palcami miękki koc. - Wodę, herbatę, soczek poziomkowy?
Czuł się... Źle.
Takich kolesi z domu powinien Wade przeganiać, a nie on. To Wade był mistrzem strzelania i zabijania, i przepędzania też.
- Nie wykręcaj się, Spider-boy - Stark westchnął, patrząc na niego bardzo uważnie. - Myślisz, że to śmieszne? Jednego dnia Spider-Man skacze po dachach, a następnego znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Okay. Bohaterzy są i czasem muszą zniknąć, świat to przeżyje, chociaż będzie tęsknił. Ale Spider-Man to przecież Peter Parker, młody chłopak. Wiesz jak się Steve przejął, gdy okazało się, że zniknąłeś z uczelni, mieszkania i tak dalej, nikomu nic nie mówiąc? Wszyscy się przejęli! Myśleliśmy, że cię coś zeżarło!
- Ja tylko... Ten... Tego... - zaczął się jąkać, szukając wymówki. - Musiałem... Odpocząć od pewnych rzeczy - przełknął ciężko ślinę.
- Mogłeś nam powiedzieć! - oznajmił poważnie Kapitan, wbijając w niego pełne wyrzutu, niemal rodzicielskie, spojrzenie.
- Nie mogłem - zaprotestował trochę piskliwie.
- Dlaczego?
Cholera. Siedzieli właśnie w salonie pary czekającej na narodziny dziecka, gdzie walały się pluszaki i seksowne ciuszki, ale nic nie ogarniali.
Jak miał im dosadniej przekazać, że jest w związku z rzeczonym zarejestrowanym płatnym zabójcą, Wadem Wilsonem, przed którym prawie wszyscy go ostrzegali?
Stał przed nimi owinięty w kocyk w kucyki, do cholery!
- Pójdę zaparzyć herbaty - stwierdził nerwowo, ruszając w stronę kuchni.
- Mowy nie ma! - Natasza chwyciła go za koc.
Peter pisnął, spanikowany, ale nie zdołał zachować swojego okrycia. Już po chwili stał w miejscu czerwieńszy niż czerwony na twarzy. Miał na sobie wielkie bamboszki i za dużą koszulę, ale i tak było widać wyraźnie zarysowany już brzuszek. O ile ktoś zdołał oderwać wzrok od pokrytej malunkami szyi i spojrzeć w dół.
- Chyba musimy bardzo poważnie porozmawiać, młodzieńcze - poinformował Stark, który ocknął się ze zdumienia pierwszy. Zaczął się podnosić powoli z miejsca i Peter instynktownie cofnął się, opierając plecami o blat, który oddzielał salon od kuchni.
- O czym rozmawiać? - obciągnął koszulę żeby się nie podwijała, bo gołe ciałko to mógł prezentować tylko przed swoim prywatnym mężczyzną i lekarzem, ale to także pod opieką swojego prywatnego mężczyzny. - Jestem dorosły i nie przypominam sobie żebyśmy byli spokrewnieni albo coś takiego - zauważył dzielnie.
- Peter, znajdujesz się w mieszkaniu psychopaty - zauważył ostrożnie Steve.
- Swojego partnera - poprawił go. - Własnego, niezastąpionego.
- Psychopaty - dodała bezlitośnie Natasza.
- Ja i nasze maleństwo jesteśmy bezpieczni - stwierdził natychmiast. - Wam nic nie gwarantuje - dodał.
- Spider-boy...
- Nie zrozumiecie - zaczął, gotów cisnąć w ich stronę koszykiem z jabłkami, który stał na wyciągnięcie ręki. - To było nie do uniknięcia. Absolutnie nie. Dłużej byśmy nie wytrzymali... To... Za skomplikowane dla zwykłych ludzi.
Zapomniał o Bannerze.
- Osoby, które z jakiś przyczyn ulegną mutacji funkcjonują na innych zasadach, Tony - odezwał się Bruce, podnosząc się z miejsca. W pomieszczeniu zapadła niespecjalnie przyjemna cisza, chyba gorsza od tej wcześniejszej. Naukowiec podniósł z ziemi kocyk w kucyki i podszedł do Petera, podając mu go żeby mógł się znowu okryć. - Zrób sobie herbaty albo nalej jakiegoś soku, proszę - powiedział, z cichym westchnieniem. - A ja spróbuję im wyłożyć sprawę.
Peter odetchnął z ulgą, otulając się kolorowym materiałem i okrążając blat kuchenny. Tak. Powinien wypić coś słodkiego. Miał ochotę na herbatę malinową i dużo cukru.
Bardzo dużo.
Stał w bezpiecznym miejscu zasypując połowę kubka z Kubusiem Puchatkiem rzeczonym cukrem, gdy Banner wziął się za tłumaczenie rzeczy, w które prawdopodobnie jeszcze nigdy żadnego ze swoich przyjaciół nie wtajemniczał.
O ile ciąża Petera nie była dziwna bo przecież był omegą, o tyle Stark, Rogers i Romanoff nie mieli pojęcia jak silne przyciąganie łączyło jego i Wilsona.
Byli ludźmi, a nie mutantami.
Nie rozumieli, bo ich funkcjonowanie wiązało się z mniejszą ilością komplikacji.
Nie mieli tej jednej osoby, która była ponad wszystkie. Wyczuwali feromony, a niektóre sprawiały że tracili głowy, ale prawda była taka, że mogli sami wybrać sobie alfę czy omegę spośród grupy iluś przyjemniejszych w "zapachu" osób.
- Mutanci nie działają jak zwyczajni ludzie - kontynuował swój wywód Banner. - Nie ważne jak mutacja się stała... My mamy tylko jedno dopasowanie. Skoro Peter jest z Wadem Wilsonem to znaczy, że są sobie przeznaczeni definitywnie i nierozerwalnie.
Steven przełknął ciężko ślinę. W pewnym sensie uległ czemuś na kształt mutacji, ale nie zauważył, aby miało to jakiś wpływ na niego. Przecież wiele osób go interesowało i przyciągało, ale nie czuł się nigdy do nikogo odgórnie przywiązany. No, może poza Buckym Barnesem, ale to... Ale...
- Boże - wyjąkał po chwili oszałamiającej wewnętrznej burzy. - Naprawdę jesteś z Wadem... Ty i on... Tak na sto procent?
Peter przerwał chuchanie na parę ulatującą ponad wyjątkowy napój, którego pięćdziesiąt procent stanowił czysty cukier.
- Jesteśmy z maleństwem bezpieczni - powtórzył, głaszcząc instynktownie jedną dłonią swój brzuch. Koc prawie zjechał mu na ziemię. - Wade nigdy nie zrobiłby nam nic złego. Nie może. Uwielbia nas - zadowolony uśmiechnął się mimowolnie.
- A żebyś wiedział, że uwielbiam. Bardziej niż jednorożce nawet - akurat ten moment rozmowy wybrał sobie Wade Wilson, aby wkroczyć do mieszkania ubrany w drogi garnitur i z uniesioną nieufnie bronią, która w pierwszej kolejności wycelował w czoło Starka. Anthony wyglądał na naprawdę zrezygnowanego takim powitaniem.
Najwyraźniej nie pierwszy raz ktoś planował ćwiczyć celność na jego głowie.
- Wade~
Zachwycony Peter okrążył kuchenny blat, heroicznie porzucając ciążący lekko kocyk i podszedł szybko do Wilsona, aby wtulić się w niego z siłą podekscytowanego szczeniaczka.
Starszy wyszczerzył się zadowolony, obejmując go wolną ręką i przyciągając do siebie blisko. Nachylił się, całując namiętnie miękkie, różowe usteczka partnera.
- Jak ci minął dzień, Pajączku? - zapytał lekko.
Bycie Starkiem było przereklamowane. Przyszedł bo się martwił, a teraz siedział jako cel dla broni, patrząc jak Parker i Wilson angażują się w swój pocałunek coraz bardziej i bardziej.
- Ekhem - Banner przełknął ciężko ślinę. - Czy moglibyście oszczędzić... Pewnych rzeczy?
- No tak, mamy gości - Wade skrzywił się, chwytając mocno jedną ręką partnera i podsadzając na swoje biodro. Peter otoczył go ochoczo rękoma i nogami, mrucząc cicho z zadowolenia. - Wypierdalać zanim wpakuje każdemu po kolei kulkę - warknął, szczerząc się diabelsko i przechylając głowę lekko w bok, jakby zastanawiał się czy już teraz nie potraktować Anthonyego jako przykładu i nie strzelić od razu.
- Następnym razem przyniosę ci jakieś czekoladki, Peter - rzucił Banner, wychodząc jako pierwszy z kolei.
- Następnym razem nie zwalaj się mojemu Pajączkowi na głowę gdy nie ma mnie w domu - zawołał za nim Wilson, chociaż odwiedziny Bruce'a akurat najmniej by mu przeszkadzały z wszystkich możliwych opcji.
Lubił Hulka. Zielonego. Wkurwiać szczególnie.
Steve był wciąż bardzo przejęty, gdy wychodził, na wszelki wypadek i dla bezpieczeństwa trzymając Tonyego blisko siebie.
- Na razie, Spider-boy. Masz na siebie cholernie uważać! I... I zadzwonić gdy będziesz wiedział czy zostanę wujkiem chłopca, czy dziewczynki!
Wade zatrzasnął drzwi i odłożył pistolet na szafkę nocną.
Chwycił Petera pewniej i zabrał prosto do sypialni, układając wygodnie na łóżku. Zawisł nad nim, szczerząc z zadowoleniem zęby.
- Jak myślisz, Pajączku - zamruczał niskim głosem, całując go w podbródek. - Co teraz możemy zrobić?
Zarumieniony Parker chwycił go smukłymi rękoma za policzki i przyciągnął bliżej do dużo mocniejszego pocałunku.
- Teraz możemy się ostro pieprzyć - wydyszał cicho, gdy się od siebie oderwali. - Chce cię bardzo bardzo dobrze czuć, Wade - dodał słodko, oblizując powoli wargi. - A ty? Tęskniłeś za mną?
Wilson sapnął, szczerząc się jak opętany.
- Chodź do tatusia, Pajączku, zaraz ci pokażę jak bardzo mi ciebie brakowało!
Peter zajęczał głośno, gdy gorące wargi przyssały się do jego biodra, a lubieżne ręce wślizgnęły głębiej pod luźną koszulę, głaszcząc wrażliwą skórę w pospiesznej drodze prosto do jego wrażliwych, różowych sutków.
***
- To naprawdę normalne? - zapytał Stark, gdy wyszli przed budynek. - Że mutanci się tak do siebie... Przyklejają?
- Tony - Bruce potarł palcami skronie. - Słyszałeś kiedyś, żeby kilka alf mutantów walczyło o jedną omegę?
- Nie, ale nie interesowałem się...
Banner wywrócił oczami.
- Nie słyszałeś, bo mutanci "tak się do siebie przyklejają", a wśród normalnych omeg i alf istnieje tylko pewien zbiór osobników, których feromony do siebie w pewien sposób pasują.
Stark zmarszczył brwi, zerkając w górę.
- Ale naprawdę nie da się w żaden sposób tego zmienić? Peter jest taki młody i niewinny, a Wade Wilson to...
- Płatny zabójca z jakimś upośledzeniem psychicznym - podsunęła Natasza.
- Zostanę wujkiem prawdopodobnych małoletnich morderców - wyjąkał Anthony.
Steve położył mu rękę na ramieniu.
- Wracajmy do wieżowca. Wpadniemy jeszcze w odwiedziny jak już trochę ochłoniemy.
***
Wade poprawił kurtkę i wkroczył do mieszkania, zamykając za sobą drzwi.
- Pajączku, już jestem - zawołał, rzucając torbę z bronią na ziemię obok szafki na buty.
- Nienawidzę cię - wymamrotał płaczliwy głosik z salonu.
Wade westchnął, a potem ruszył w tamtą stronę, nie przejmując się wcale rzekomą nienawiścią.
Peter leżał na kanapie, przytulając się do wielkiego pluszowego misia i zapłakane spojrzenie wbijając w komedie romantyczną, którą znał już z pewnością na pamięć. Chociaż nienawidził komedii romantycznych bo tak naprawdę wydawały mu się skrajnie idiotyczne.
- Jesteś na mnie zły? - zapytał, nachylając się. Młodszy strzelił w niego pajęczyną, prawie trafiając w twarz. - Hej, Pajączku - zamruczał, szybko nachylając się niżej i całując go w rękę, której nie zdążył cofnąć. - A jak podam ci duże lody czekoladowe to przestaniesz mnie nienawidzić?
- Z lukrecją - burknął Peter, patrząc na niego kątem oka uważnie, ale gniewnie. - I łyżeczka musi być w misie.
Wade jeszcze raz pocałował śliczną rączkę, pogłaskał całkiem spory brzuch delikatnie i cofnął się do kuchni.
Westchnął ciężko, gdy nie znalazł plastikowej łyżeczki w misie w szufladzie i musiał umyć wszystkie naczynia z ostatniego tygodnia, które zalegały w zalewie, aby odnaleźć nieszczęsny sztuciec.
Bycie przyszłym tatusiem było cudowne, Peter słodki i kochany na wyciągnięcie ręki był cudowny... A hormony prawdopodobnie stworzył ktoś, kogo celem było doprowadzanie dumnych partnerów i przyszłych tatusiów do kompletnej rozpaczy.
- Skarbie, twój deser!
Nie zdążył się nachylić kiedy dostał czarnymi kawałkami pseudo słodyczy w twarz.
- Nie znoszę lukrecji - przypominał obrażonym tonem Peter.
Wieczorem gdy zbierali się do spania wszystko wydawało się być już w porządku.
Gdyby nie dziwnie przybita mina Petera, spoglądającego na Wade'a zza kocyka w kucyki.
- Pajączku? Coś się stało? Ktoś ci dokuczał? Uderzyłeś się? Jesteś głodny? Niedobrze ci? - Wilson przełknął ciężko ślinę zaczynając się coraz bardziej denerwować.
- Myślisz, że jestem gruby?
- Uf... Boże. To tylko taki malutki niepokój! Bałem się, że stała ci się jakaś krzywda!
- Jestem gruby? - powtórzył płaczliwie.
- Skarbie. Masz duży brzuszek, ale tylko dlatego, że masz tam nasze maleństwo - zaczął, ale nie skończył bo Peter popłakał się i odwrócił głowę w drugą stronę. A gdyby mógł na pewno przekręciłby się w ogóle na bok.
- Jestem okropny! - wyjąkał gdzieś między jednym spazmem płaczu i drugim.
- Peter... Pajączku - Wade postanowił stanąć na wysokości zadania. - Naprawdę myślisz, że jesteś okropny?
- Tak!
- Pierdolisz - przesunął palcami po dużym brzuszku. - Jesteś przesłodki i super seksowny.
- Nie jestem - wyjąkał.
- Pokaże ci, że jesteś - nachylił się, całując go mocno, a potem przesunął na łóżku niżej, wykorzystując to, że partner miał pewne trudności z poruszaniem się. - Naj naj naj, mój Pajączek~~
- Wa-Wadeeaaahhh!
***
- Jak tam hormony? - zapytał zaciekawiony Bruce, patrząc na Petera pochłaniającego z apetytem trzecią porcję szarlotki z lodami czekoladowymi i musztardą.
Wade uśmiechnął się szeroko, spoglądając na niego sponad książki o rodzicielstwie, w której podobały mu się obrazki, ale treść była zdecydowanie zbyt skomplikowana, aby chociaż próbował ją zrozumieć.
- Teraz mogę z dumą powiedzieć, że mój Pajączek jest tak samo szalony jak ja - oznajmił, uchylając się przed rzuconym w jego stronę kubkiem w kotki, który skończył żywot na różowej ścianie. - Hehe~
Banner westchnął, pocierając palcami skronie.
- Spróbujcie się opanować - wymamrotał. - Spodziewacie się trojaczków - przypomniał karcąco. - Myśleliście nad imionami? - zagadnął, gdy odrobinę się uspokoił.
Nie mógł uwierzyć, że właśnie jego Steve i Tony wysłali w odwiedziny z koszem czekoladek i innych słodyczy dla przyszłej mamy.
Był pewien, że jak wróci do wieżowca to zrobi im coś złego.
- Czworaczków - poprawił go Wade.
- Czwora... Chwila! Jeszcze ostatnim razem mówiliście, że jest tych małych trójka - zauważył, czując, że grunt dosłownie osuwa mu się pod nogami chociaż siedział na kanapie.
- Lekarz nie zauważył czwartego - Peter wzruszył ramionami. - Wade! Ja chcę frytki!
Wilson podniósł się z miejsca, rzucając podręcznik na stos gazetek z seksowną bielizną, komiksów o kucykach i pornosów.
- Z ketchupem czy sosem czosnkowym, Pajączku?
- Z dżemem! Malinowym!
Bruce przełknął ciężko ślinę, zastanawiając się - nie pierwszy raz w swoim życiu - dlaczego ciężarne osoby jedzą tak porąbane rzeczy.
Teoretycznie znał odpowiedź, ale praktycznie nie wiedział czy powinien w sprawie takiego szaleństwa ufać nauce.
***
- Gdzie jedziemy, Stark?! - krzyknął przerażony Steve, gdy samochód z piskiem opon zakręcił w wąską uliczkę, gdzie idealnie można by się zabić podczas nielegalnych wyścigów aut.
- Do szpitala!
- Niedobrze mi - zaprotestował Banner, gdy milioner jeszcze dodał gazu mimo ostrzeżeń Jarvis.
Dotarli spóźnieni jakąś godzinę ponieważ przez pośpiech Starka zatrzymała ich policja. I nie wykręcili się bez zeznań, alkomatu, przeprosin, płacenia mandatu, a potem cholernej ucieczki, gdy Anthony zaraz po zajęciu miejsca za kierownicą natychmiast znowu wcisnął pełen gaz.
Policja ścigała ich aż do szpitala, a potem dowalili drugi mandat i jeszcze prawie założyli blokadę na koło samochodu. Powstrzymał ich Steven Rogers, upraszając o zrozumienie i że poród, czworaczki, że ukochany prawie synek...
Kto by pomyślał, że Kapitan w kryzysowych sytuacjach potrafi gadać tak szybko, tak emocjonalnie i wiarygodnie? Nawet gliniarzy przekonał. Obiecując oczywiście wysłać zdjęcie słodkich czworaczków przy najbliższej okazji.
- Nieźle - skomentował Stark gdy jechali windą w górę, na odpowiednie piętro.
Peter był w oddzielnym pokoju. Gdy przyszli spał głęboko.
Wade, siedzący przy kilku łóżeczkach, uniósł sprężynowy nóż, ostrzegawczo nim wygrażając.
- Ani mru mru - wycedził, mrużąc groźnie powieki.
Ostrożnie podeszli do łóżeczek.
- Mam omamy? - zapytał Bruce. - Łóżeczek jest pięć?
- Ciężko mi stwierdzić czy to lekarze byli takimi idiotami, czy to te maluchy tak dobrze się chowały - oznajmił lekko Wilson, bardzo zadowolony z siebie tatuś, którego w ogóle nie przerażało to, że nie wie o dzieciach i ma ich piątkę zaraz na pierwszy raz. - Słodziaki, prawda? Takie jak mamusia~ Moje Pajączki~
Steve chwycił pod ramiona osuwającego się lekko Starka, zbyt skupiony na wieściach, aby skupić się na jego stanie bardziej.
- Pięcioro - powiedział poruszony.
- Nadaliście imiona? - spróbował jakoś unormować sytuację Bruce, pamiętając, że muszą być cicho bo Wade cały czas trzymał mocno swój nóż. Pewnie gdyby mógł wnieść go do szpitala, ściskałby tak skierowany w ich stronę pistolet.
- Pajączek wam powie gdy już będzie się czuł lepiej.
***
Natasza spojrzała na dwa wielkie wózki i leżące w nich urocze dzieciaki. Czwórka spała słodko, ale jedno nie miało takiego zamiaru i beztrosko gaworzyło, skupiając na sobie uwagę Rogersa, rozpływającego się nad rumianą buzią, dużymi oczkami i w ogóle, nad całokształtem malutkiej słodyczy, jaką pozwolono mu się chwilę zająć.
- Możesz powtórzyć jak ich nazwaliście? - zapytała ostrożnie. - Chyba coś przegapiłam.
Peter zmarszczył brwi, skonsternowany lekko, przyjmując od Wade'a termiczny kubek hello kitty z truskawkowym kakao.
- Mówiłem wyraźnie.
- Ja też nie do końca się połapałem - zakłopotany Thor nachylił się nad niebieskim wózeczkiem, w którym spały dwa maleństwa. - Chłopców jest troje czy dziewczynek? I to małe z dziwnym wgłębieniem na policzku to które?
Wilson pogłaskał jasną dłoń uspokajająco.
- Mówię ostatni raz - ostrzegł. - Dwóch chłopców. Ben i Dagger. A dziewczynki trzy. Kapitan ma na rękach Gwen, a w wózeczku są Gun i May. May ma wgłębienie na policzku. I jest bardzo słodka.
- Wygląda jak prawdziwa wojowniczka - zapewnił natychmiast Thor, przeczuwając, że nie powinien w takiej chwili drażnić kogoś, kto całkiem niedawno wydał na świat piątkę dzieci. Szczególnie jest jego facet, uzbrojony po zęby, stał tuż obok.
- Zostałem ekstremalnym wujkiem - mruczał Tony, próbując namówić Kapitana, żeby dał mu Gwen chociaż na chwilę na ręce.
- Oryginalne imiona - stwierdziła Natasza, biorąc do ręki szklankę z sokiem. - Następnym razem będzie Natasza, co?
Peter uśmiechnął się słodko, klepiąc miejsce obok, żeby Wade usiadł przy nim bo bardzo chciał się do niego przytulić.
- Za kilka lat. Ale wtedy już będziemy się starać co najwyżej o bliźniaki. Prawda, kochanie?
- Oczywiście, Pajączku - Wilson pocałował go w czoło, obejmując jedną ręką w pasie. - Co najwyżej o bliźniaki. Ale najpierw kupimy sobie większy domek. Ładniejszy. I z ogródkiem. Takim jaki tak bardzo chciałeś mieć.
- Nie starczy wam piątka? - zapytał zaniepokojony Clint. - Drużynę piłkarską zakładacie?
Peter rzucił w niego ciastkiem, które miał w ręce. I nawet trafił.
Peter Parker był bardzo odpowiedzialną omegą. Nie miał planów na swoją daleką przyszłość, ale najbliższa wydawała się obiecująca. Dom, dzieci i jego prywatny mężczyzna pod ręką.
- Będziesz sobie musiał załatwić inny tryb nauczania - przypomniał mu twardo Stark, kołysząc na rękach dziewczynkę, którą nareszcie podał mu Steve. - Twoja edukacja jest bardzo ważna!
Peter Parker dyplomatycznie nie zamierzał odpowiadać na to mężczyźnie, który w losowych chwilach traktował go kolejno jak bratanka, ukochanego syna lub ucznia. Losowo, wymiennie i w bliżej niesprecyzowanych dawkach.
Na razie odpoczywał.
A
Wilson miał broń idealną do ewentualnego usunięcia każdej przeszkody tego odpoczynku. Poręczną i nielegalną jak większość posiadanego przez niego sprzętu służącego sianiu zniszczenia i wykonywaniu pracy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro