7. Sprawa mugola
Merriwether ocknęła się dokładnie w chwili, gdy droga wiodąca do MoFires Hall nieco się wyprostowała i starożytny gmach zamajaczył w oddali. Był to z całą pewnością piękny i oryginalny budynek. Co prawda był też trochę zapuszczony, ale to tylko nadawało mu szczególnego charakteru. Tu i ówdzie górowały nad bryłą różnego rodzaju wieże i wieżyczki, balkony i tarasy wyrastały ze ścian, a wszystko to oplatały zwoje bluszczu. Szkoda, że nie mogła szczerze lubić tego miejsca...
– Merriwether! – przywitała dziewczynę jej ciotka. – Jak dobrze, że jesteś. Urosłaś!
W MoFires Hall nie pozostało już wielu mieszkańców (ludzkich mieszkańców, liczba tych nietypowych utrzymywała się raczej na stałym poziomie). Rodzina była praktycznie na wymarciu, jak to często się zdarza w wypadku rodów o tak długiej tradycji. W dodatku po tragicznej śmierci rodziców Merriwether wielu krewnych wyprowadziło się w przekonaniu, że dom przynosi nieszczęście. Dawniej to się nie zdarzało, MoFire'owie zawsze mieszkali razem i razem żyli. Cóż...
Z tego powodu Merriwether nie znała swojej dalszej rodziny... i nie chciała znać. Wiele ciotek i wujów zaoferowało się wziąć ją do siebie, ale nie chciała odejść. Czuła się związana z domem i rodzinną tradycją bardziej, niż sobie to uświadamiała. Jej wychowaniem zajęli się dziadkowie i ciotka Granatiella (właściwie była ciotką ojca Merriwether, a nie jej, ale to nie robiło różnicy) o pięknych granatowo-czarnych włosach, którym zawdzięczała imię i które po prawdzie stanowiły wynik niegroźnej mutacji. Starsza pani MoFire nie mogła jednak znieść śmierci syna i umarła wkrótce z rozpaczy. To Granatiella była teraz jedyną panią domu i jego niepodzielną władczynią. Trochę oschła i chłodna z charakteru nigdy nie wyszła za mąż. Nie chciała. Za cel postawiła sobie utrzymanie MoFires Hall na właściwym poziomie i z zadania wywiązywała się całkiem nieźle – w końcu poświęciła mu całe życie. Merriwether lubiła swoją ciotkę między innymi za to, że nie próbowała zastępować jej matki. Można było z nią o wszystkim pogadać, ale gdy nie miało się na to ochoty, nie narzucała się ani do niczego nie wtrącała.
– Dziadek cały czas się o ciebie dopytuje – mówiła Granatiella. – Znasz go, ubzdurał sobie, że rok szkolny skończył się tydzień temu i że zgubili mu wnuczkę. Chciał nawet wysłać sowę do Dumbledore'a. Jest taki dumny z powodu twoich ocen z eliksirów.
O tak, dziadek był bardzo dumny! Widział w Merriwether swoją dziedziczkę i chciał jej zostawić całe laboratorium. Na całe szczęście był zbyt zajęty, czy też roztargniony, i nigdy nie przyszło mu do głowy sprawdzać umiejętności wnuczki w praktyce. Srodze by się zdziwił.
– Jak minął semestr? – zapytała ciotka.
– Dobrze.
– O, wierzę. Tobie zawsze idzie świetnie. Prawdziwa MoFire'ówna! Pokaż no się... – Chwyciła Merriwether za podbródek i uniosła jej twarz ku sobie. – O tak, lekko zadarty nos i zdecydowane spojrzenie.
– I ani śladu Nottów, co?
– Nie to miałam na myśli. Masz oczy swojej matki i jej kolor włosów, bardzo ładny zresztą. Ale za to nasz okropny charakter. O, i rozczochrane włosy. – Wsunęła dłoń w jej włosy i jeszcze bardziej wzburzyła.
– Wiem, to nasza cecha rodzinna.
Ciotka roześmiała się i powiedziała:
– „Dumna i impertynencka", ta wasza McGonagall tak napisała w ostatnim liście. Nie ma to, jak być docenionym, pamiętaj o tym. Dobrze, idź teraz do pokoju i ogarnij się trochę.
Merriwether zwróciła się w kierunku szerokich i bardzo ozdobnych schodów wiodących na wyższe piętra.
– Aha, i przynieś mi tu zaraz świadectwo. Oprawię je i powieszę.
Taka była tradycja w domu MoFire'ów – każde świadectwo, dyplom czy inny papier dotyczące członków rodziny natychmiast lądowały na ścianie w specjalnej Sali Reprezentacyjnej.
***
Podczas wakacji Merriwether zajęła się przede wszystkim tym, co postanowiła sobie już dawno temu – przejrzeniem i uporządkowaniem wszystkich książek znajdujących się w zamczysku. Było to zajęcie koszmarne i wielokrotnie żałowała, że wpadł jej do głowy podobny pomysł.
– Radziłabym zacząć od strychu – powiedziała ciotka, gdy Merriwether wyjawiła jej swoje postanowienie już drugiego dnia wakacji. – Naprawdę nie wiem, co może się tam kryć. Tak dawno już mnie tam nie było. Jeżeli chodzi o biblioteki, są mniej więcej skatalogowane. A nie wolałabyś może gdzieś wyjechać? Masz tylu kuzynów. Wujek Zaraoust...
– Nie chcę nigdzie jeździć! Tu mi dobrze.
Merriwether nie byłaby w stanie wytrzymać jednego dnia z większością swojej dalszej rodziny. Nienawidziła swoich rozświergotanych, głupich kuzynek, ich debilnych rozmówek i sekrecików, którymi koniecznie chciały się z kimś dzielić. Nie znosiła też tych dziwnych westchnień i współczujących spojrzeń.
„Biedne dziecko!"
„Taka tragedia".
„Trafiła jej się matka..."
"Ona będzie taka sama".
"Wariatka!"
Nienawidziła tego. I nie miała zamiaru znosić. Nigdy nie odwiedzała swoich krewnych, już wolałaby się pochlastać!
– Jak chcesz. Zresztą, masz rację, ja też nie znoszę tego kretyna. Jego ojciec był zupełnie inny... kiedy miał jeszcze jakąś świadomość...
– To on nadal żyje?
– Tak, codziennie go karmię, to wiem. – Ciotka Granatiella wyraźnie była w dobrym, gadatliwym nastroju.
– I nic?
– Hm?
– Nie polepszyło mu się?
– Och, nie! Ale dziadek wciąż bardzo się stara. Popracuj z nim trochę, może ty na coś wpadniesz.
Merriwether zachłysnęła się herbatą.
– Może masz rację? Nie, lepiej nie. Ostatnio wysadził pół laboratorium. Musieliśmy go z Archibaldem odtransportować do Munga. A następnego dnia już mieliśmy na głowie Ministerstwo. Od lat szukają tylko pretekstu, żeby się dobrać do naszych pracowni. Na nieszczęście dla nich wszystkie zezwolenia, jakie wydano nam na badania w XV wieku cały czas są ważne. Trzeba było widzieć minę tego całego, jak mu tam, Knota! To jakiś nowy gryzipiórek z Wydziału Kontroli.
– Przybył ktoś nowy? To znaczy tam, w piwnicy?
– Raczej nie, chociaż kto z tym dojdzie do ładu? Wujek Konstytancjusz po ostatniej pełni wrócił z towarzyszem. Zorientowałam się dopiero rano. A raczej on zorientował się pierwszy i wrzeszczał na cały zamek. Nic nie pamiętał. Ale to chyba nie Konstytancjusz go pogryzł, przynajmniej był pewien, że nie zaciskał na niczym zębów.
Wszystkie wilkołaki z rodziny tradycyjnie już na czas przemiany powracały do MoFires Hall. Siedziba zapewniała idealne do tego warunki – była ulokowana z dala od ludzi (zarówno mugoli, jak i czarodziejów) i otoczona lasami.
– Ale za to z moją kuzynka jest dużo lepiej – odezwała się ponownie Granatiella. – Odzyskała mowę. Wprawdzie można się z nią porozumieć, nie wiadomo dlaczego, tylko między szóstą a ósmą rano, ale to i tak duży postęp.
– A jak teraz wygląda?
– To się akurat nie zmieniło. Tradycyjnie: w nieparzyste dni tygodnia jak harpia, w parzyste jak przyduża mysz na końskich nogach. Ciekawe, co to było za zaklęcie...
– Nie ma chyba drugiej tak pogiętej rodziny, co? – spytała trochę z przekąsem Merriwether.
– Ale za to ile mamy na co dzień atrakcji – zaśmiała się ciotka. – Przepraszam, muszę teraz wszystkim szacownym członkom naszej rodziny dostarczyć śniadanie. To mi przypomina pracę na mugolskiej farmie.
– Ble! – krzyknęła dziewczyna. – Ale porównanie! Jak można nas przyrównywać do mugoli?
– Masz jakąś obsesję, Merriwether. Zupełnie jak Malfoyowie.
– Zdaje się, że jesteśmy z nimi spokrewnieni.
– W bardzo niewielkim stopniu, na szczęście, chyba oni sami nie mają o tym pojęcia. Jak jesteś, ciekawa spytaj Annalessę. Zadomowiła się ostatnio w południowej wieży, a jak na ducha jest dość rozmowna. I nikt tak dobrze nie orientuje się w rodzinnych koligacjach.
***
Swoją wizytę na strychu Merriwether rozpoczęła w niezbyt miły sposób, mianowicie potykając się i przekoziołkowując aż na sam środek pomieszczenia. Dodatkowo zderzyła się z jakimś starym kufrem i zasypała ją sterta pogryzionych przez bahanki szat.
– Ohyda – mruknęła, po czym wstała i otrzepała się.
Cały strych osnuła pajęcza nić, a pokrywający sprzęty kurz stwarzał nieziemską, odrealnioną atmosferę. Merriwether ruszyła przed siebie i znów na coś wpadła. Rozległ się przeciągły, wysoki gwizd, Merriwether zatkała uszy dłońmi i rozejrzała się. Po podłodze toczyła się dziwaczna kula.
– Och! Fałszoskop!
Machnęła w stronę kuli ręką, wypowiadając cicho zaklęcie. Hałas ustał. Jeden z jej przodków aktywnie uczestniczył w pracach nad polepszeniem jakości czarodziejskich fałszoskopów, jednak zanim udało mu się do czegoś dojść, w MoFires Hall lądowało całe mnóstwo nieudanych prototypów.
– Gdzie mogą być książki? – pomyślała na głos. – Lumos! – Rozjaśniła światłem różdżki panujący mrok i wtedy to ujrzała. Rząd biblioteczek ustawiony po przeciwnej stronie strychu, dobre kilka metrów przed nią. Zbliżyła się.
Książki były poustawiane nie tylko na półkach, ale też zgromadzone w kufrach i ułożone w stosach na podłodze przed gablotami. Prawdziwe bibliofilskie królestwo. Merriwether westchnęła zachwycona. Co też może się kryć w tych wszystkich księgach? Jakie nowe zaklęcia, które wypróbują razem z Severusem? Jakie nowe sztuczki? Może wreszcie coś z czarnej magii? Żadnych takich książek nie znalazła jeszcze w domu. Może więc ktoś dla bezpieczeństwa wszystkie tak naprawdę groźne i złe książki wyniósł na strych? Może...
Merriwether wyciągnęła rękę, aby sięgnąć po najbliżej stojący tom. Gdy go chwyciła, usłyszała dziwny trzask i nagle biblioteczka przechyliła się i zwaliła, burząc piramidy książek i rozsypując je wokoło. Merriwether ledwo zdążyła uskoczyć i skryć się za wiekowy tapczan, w którym, sądząc po dziwnych, skrobiąco-gryzących odgłosach zdążyły zalęgnąć się jakieś stworzenia.
Na strychu zapanował totalny chaos! Teraz już wszystkie sprzęty były połamane i poprzewracane, a w powietrze wzbiły się chmary kurzu, wirowały strzępy pajęczyn i kartek papieru. A ponadto całą powierzchnię pokryły rozsypane książki. Były dosłownie wszędzie! Merriwether rozkaszlała się i zakryła twarz szmatą, na którą przypadkiem natrafiła. Pył powoli opadał.
„Świetnie", myślała. „Po prostu świetnie! I niby co ja mam teraz z tym wszystkim zrobić?". Jej zaklęcia gospodarskie zwykle same z siebie siały zniszczenie, więc wolała w tej chwili, dla własnego dobra, po nie nie sięgać. Kto wie, co jeszcze może się zawalić?
„Przynajmniej znalazłam książki..."
Merriwether podniosła jedną, która wylądowała w pobliżu jej stóp. Wyglądała dziwnie: cienki papier, kiepski druk... Rysunki na okładce... I jeszcze nazwa wydawnictwa... Co to, na brodę Merlina, jest wydawnictwo?
Merriwether ponownie z uwagą przyjrzała się książce.
– Mugolska – szepnęła z obrzydzeniem i już miała ją z niesmakiem odrzucić, gdy coś ją powstrzymało. – O czym mogą pisać mugole? – zastanawiała się głośno, a w jej oczach zamigotało zaciekawienie. Odczytała tytuł: „Alicja w Krainie Czarów" Hm... Czarów? Mugole i czary? To ciekawe... Facet pewnie pisze o tym, że trzeba nas palić na stosach albo coś w tym rodzaju. I niby co on rozumie przez Krainę Czarów?
Mugole w większości nie wierzyli w równoległy świat czarodziejów, więc fakt, że jeden z nich publicznie głosił istnienie magii, zaintrygował Merriwether.
– Co mi szkodzi? – zapytała samą siebie.
Usiadła na zniszczonej kanapie i zaczęła czytać... I nie przestała, dopóki nie skończyła książki. Po prostu nie mogła się oderwać. W końcu wstała, podeszła do pochyłego okna, otworzyła je i zapatrzyła się w dal, a jej oczy błyszczały. Wzięła głęboki oddech...
Czarodzieje pisali niewiele książek poza naukowymi pracami, jakoś nie czuli do tego powołania. Czasem nagle objawiał się czarodziej-poeta, a do magazynu „Czarownica" od czasu do czasu dołączano ckliwe opowiadanka o małoletnich, skromnych i niewinnych czarodziejkach kochających się w zabójczo przystojnych magach, którzy dla nich porzucali kariery, zakładali rodziny i wynajdowali skuteczniejsze od obecnie stosowanych zaklęcia sprzątające. Wszystko zawsze kończyło się dobrze wspólnym lotem na miotle w stronę zachodzącego słońca... Aha, i byli jeszcze ci, tak zwani, SPOŁECZNIE ZAANGAŻOWANI. Pisali pamflety, naśmiewali się z rządu i ciągle walczyli o prawa kogoś do czegoś albo czegoś do kogoś. Nie wiadomo dlaczego walczyli zawsze wierszem. A czarodzieje czystej krwi spisywali dzieje własnych rodzin. Straszne nudy, nie do przebrnięcia!
Ale ta mugolska książka... To było coś zupełnie innego. Coś nowego. Jakby komuś pisanie, opowiadanie historii, po prostu sprawiało przyjemność. Żywa akcja, ciekawe zdarzenia, postacie – wszystko, aby zająć i zabawić czytelnika, tak zwyczajnie. Meriwether nigdy nie spotkała się z czymś takim. I spodobało jej się. Bardzo. Tak bardzo, że trochę ją to zaniepokoiło i wtedy przyszło jej do głowy coś, o czym do tej pory nie pomyślała.
– Skąd się u nas wzięły mugolskie książki?!
***
Granatiella MoFire stała pośrodku Sali Reprezentacyjnej i przyglądała się kolejnym zawieszonym trofeom. Owinięta szczelnie ciemnym szalem, wyprostowana i z dumnie uniesioną głową wyglądała wspaniale. Jak bohaterki z dawnych czasów, wielkie czarownice, które zmieniały losy świata, jak wszystkie kobiety MoFire'ów. Kosmyki niesfornych włosów, charakterystycznych dla rodziny, wyślizgiwały się spod ciasno upiętej korony z warkocza. Granatiella westchnęła usatysfakcjonowana. Uwielbiała tu przychodzić i napawać się sławą własnego rodu, uwielbiała czuć obecność tych wszystkich wspaniałych ludzi. Nic nie napełniało jej taką dumą i zachwytem. I jeszcze córka Dagoberta... Tak, to jest materiał na czarownicę. Granatiella była pewna, że Merriwether z jej talentem czeka wspaniała przyszłość. Nie wiedziała, jaka dokładnie, ale była pewna, że jej podopieczna nie będzie zwyczajną osobą. I myśl ta sprawiała jej przyjemność.
Wtem drzwi komnaty otworzyły się z hukiem i do środka wpadła rozjuszona Merriwether.
– Co to ma niby być? – spytała i rzuciła na stół, na którym stały zgromadzone przez lata puchary, stos książek, które przyniosła ze strychu.
Ciotka dotknęła okładki jednej z nich szlachetną, bladą dłonią o długich palcach i uśmiechnęła się do siebie.
– Więc jeszcze tu są...
– Mugolskie księgi! – wykrzyknęła wściekle Merriwether, jakby zupełnie zapomniała, ile przyjemności dała jej przed chwilą lektura jednej z nich. – Co one robią w naszym domu? Skąd się wzięły?
– Och, uspokój się. To tylko niewielka część. Mamy całą mugolską bibliotekę.
– To wiem, zdążyłam, wyobraź sobie, to zauważyć. Ale po co komu mugolska biblioteka w domu czarodziejów czystej krwi?!
– Czysta krew i czysta krew – przedrzeźniała ją ciotka. – Gadasz w kółko o jednym, jak nakręcona.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– Właśnie zamierzam to zrobić, więc może przestań mi przerywać?
Merriwether zamilkła, a Granatiella z uwagą przyjrzała się kolejnemu tomowi. „Trzej muszkieterowie". O, tak, pamiętała doskonale.
– Wszystkie te książki – zaczęła – należały do pradziadka Johna Arkadiusza Bloomsbury'ego. Nie patrz tak na mnie! Zgadza się, on był mugolem.
– Mamy, mieliśmy... Mieliśmy w rodzinie MUGOLA?! – Oszołomiona Merriwether absolutnie z wrażenia usiadła na podłodze.
– Tak, nikt ci do tej pory o nim nie wspominał? Dziwne... To bardzo ciekawa postać. John Bloomsbury był najprawdziwszym mugolem, całkowicie i kompletnie niemagicznym. W jego rodzinie nigdy nie było żadnego czarodzieja, powiem więcej, on był z wykształcenia fizykiem.
– A co to, do cholery, jest fizyk?! – wykrzyknęła dziewczyna.
– Ależ ty masz charakterek – rzuciła ciotka, ale nie wyglądała na specjalnie oburzoną. – Ja też nie bardzo wiem, ale chodzi o to, że John zajmował się... Och! Mugole mają coś takiego...
– Czekam!
– Oj, nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Jeżeli mugole spotkają się z jakimś zjawiskiem, którego nie potrafią zrozumieć (najczęściej magicznym), powołują zespół tak zwanych naukowców i oni starają się to racjonalnie wytłumaczyć. Za pomocą badań udowadniają, że ludzie tacy jak my nie istnieją. Mówią, że to czy tamto wynika z jakiegoś prawa fizycznego...
– Prawa?
– Tłumaczą sobie, że coś tak działa, bo tak właśnie ma działać i że nie ma w tym nic niezwykłego. Jest prawo grawitacji, bezwładności, zasady dynamiki Newtona.
– O czym ty mówisz?
– O tym, że jeżeli mugole zobaczą, jak się deportujesz, to uznają to za złudzenie... hm... złudzenie optyczne. Latające w powietrzu zaklęcia to dla nich wyładowania elektrostatyczne, i tak dalej.
Merriwether złapała się za głowę.
– Ja też tego wszystkiego nie rozumiem. John zmarł, kiedy byłam mała. Znam go bardziej z opowieści. Ale do rzeczy. Nieważne, czym się dokładnie zajmował, chodzi o to, że należał do najgorszego rodzaju mugoli.
– Więc jak...
– Ale za to jakimś sposobem poznał i pokochał czarownicę z bardzo, ale to bardzo szacownej rodziny. Doznał wstrząsu, kiedy się dowiedział, kim jest jego ukochana. Po jakimś czasie się z tym oswoił i odbył się ślub.
– Ożenił się z moją babcią?
– Nie, nie, nie. To było wcześniej. John z czasem bardzo dobrze poczuł się w naszym świecie, a jednocześnie dalej pracował w swoim zawodzie. Był nami zafascynowany, nie robił więc żadnych problemów i ich dzieci wychowywały się jak dzieci czarodziejów, choć musiały zaliczyć mugolskie przedszkole i kilka klas podstawówki. Tak się nazywa mugolska szkoła. Twoja babcia była najmłodszą córką państwa Bloomsbury.
– Babcia była mugolakiem?
– Co za paskudne słowo! Wulgarne! Twoja babcia miała czystszą krew niż wiele czarodziejskich rodzin. Po śmierci swojej żony John Bloomsbury przeprowadził się tutaj, żeby być przy córce. Przeniósł wszystkie swoje rzeczy i zamieszkał z nami. Studiował historię magii i był wszystkiego ciekaw, znał każdy zakątek domu, orientował się lepiej od niejednego MoFire'a. Często odwiedzał Pokątną i współpracował z Departamentem Badań nad Mugolami. Dostał nawet honorowy order, jest tutaj. – Ciotka poprowadziła Merriwether do gablotki przy oknie.
Na zielonej poduszce leżał okrągły medal z wygrawerowanymi symbolami Ministerstwa.
– „Johnowi Arkadiuszowi Bloomsbury z wyrazami podziękowania" – odczytała lekko zatarty napis Merriwether.
– Twój pradziadek był bardzo dumny, nie wypuszczał odznaki z rąk. Mówił, że dzięki temu poczuł się częścią naszego świata.
Merriwether nie wiedziała, co myśleć. Jej z trudem zbudowany świat właśnie się zawalił. Była spokrewniona z mugolami. Była... MUGOLAKIEM. Skrzywiła się na myśl o tym. Nie, wszystko tylko nie to!
– John był też wielkim miłośnikiem mugolskiej literatury, przeniósł do MoFires Hall cały swój zbiór. Wiele z tych książek sama przeczytałam, są naprawdę bardzo interesujące. Ktoś musiał je wynieść na strych, pewnie przy okazji ostatnich porządków. Na szczęście ich nie wyrzucono.
Merriwether uniosła głowę i przeszyła ciotkę zimnym spojrzeniem.
– To znaczy, że nie jesteśmy czystej krwi. Jesteśmy zbrukani, zeszlamieni!
– Och, przestań! Nawet spokrewnieni z mugolami i tak jesteśmy czarodziejami najczystszej z możliwych krwi. W całej historii rodziny MoFire weszło do niej może trzech mugoli, podczas gdy inne rodziny mają tylu w jednym pokoleniu.
– To co z tego? Ale nie jesteśmy całkiem czyści!
– Nikt nie jest.
– Jesteśmy szlamami!
– Nikt tak nie uważa.
– Szlamy!
– Przestań! – Ciotka po raz pierwszy nieco się uniosła. Jej gniewny głos przecinał powietrze niczym miecz, tak po prostu brzmiał. Merriwether dyszała ciężko i z wściekłości zaciskała ręce w pięści.
– A nawet gdybyśmy faktycznie pochodzili od mugolskich przodków – powiedziała Granatiella MoFire – to co? Czy czystość krwi naprawdę jest najważniejsza?
– A nie jest? – spytała dziewczyna.
– Oczywiście, że nie. Nie ma najmniejszego znaczenia. Wielu, jak ich nazwałaś, mugolaków okazało się znacznie potężniejszymi czarodziejami od, na przykład, takich Malfoyów. Kilku znałam osobiście. Z drugiej strony, co komu po przodkach czystej krwi, jeżeli urodzi się charłakiem i może się najwyżej podrapać różdżką po nosie? Liczy się moc. Dar, który otrzymujesz, dar magii. Jedni go dostają, inni nie. Spory o to, czy ktoś zasługuje na to, by być czarodziejem, czy nie, nie mają żadnego sensu, bo to nie zależy od nas. Decyduje o tym niezbadana siła i nikomu nie wolno kwestionować jej postanowień. Tym bardziej że nie potrafimy ich zrozumieć. Na tym polega właśnie bycie czarodziejem czystej krwi, na pojęciu i przyjęciu tej odwiecznej zasady, a nie na przechwalaniu się genealogiami.
Ciotka Granatiella odwróciła się i majestatycznym krokiem ruszyła do wyjścia. Merriwether nigdy nie znała jej takiej – poważnej i przepełnionej poczuciem dziwnej misji. W progu ciotka odwróciła się na chwilę.
– Dopóki tego wszystkiego nie zrozumiesz, nie będziesz mogła uważać się ani za wielką, ani czystą czarodziejkę.
Po wyjściu ciotki Merriwether stała jeszcze przez długi czas przy szklanej gablotce i niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w medal pradziadka Johna Arkadiusza Bloomsbury'ego. Jego istnienie wiele zmieniło, więc Merriwether musiała sobie wszystko poukładać na nowo.
Więc miała w rodzinie mugola...
Czy jej się to podobało, czy nie, miała w żyłach jego krew. Nie ulega wątpliwości, że był wielkim człowiekiem, jak większość jej przodków. Nie ma się czego wstydzić. Przeciwnie, może warto zainteresować się tym tajemniczym światem, o którym dotąd nic nie wiedziała i którym pogardzała.
„Czemu nie?", pomyślała.
Do pokoju powoli zakradał się zmierzch.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro