Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

37. Na widoku publicznym




Drzwi Wielkiej Sali otwarły się z impetem, aż ich skrzydła z hukiem uderzyły w ściany. Zdecydowanym krokiem, ramię w ramię, z marsowymi minami wmaszerowali przez nie chłopak i dziewczyna. W zapadłej nagle ciszy zatrzymali się pomiędzy stołami Puchonów i Krukonów, wyciągając przed siebie różdżki.

Expelliarmus! – krzyknęły dwa głosy, a posłane z magicznych przyrządów zaklęcia połączyły się w drodze i ponownie rozprysły, rozlewając migotliwą falą ponad całą komnatą.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wkrótce w powietrze poszybowały różdżki prawie wszystkich zgromadzonych, oczywiście poza profesorami (chyba żeby do tej grupy zaliczyć gajowego Hagrida, któremu nagle a niespodziewanie wyrwała się z obszernej kieszeni kurtki kwiecista parasolka, lecz zapewne był to czysty przypadek – no bo jaka jest możliwość, by zwyczajna parasolka zawierała w sobie jakikolwiek składnik magicznego drewna? Przecież było wiadomo, że Hagrid nie posiada różdżki, prawda?) oraz doświadczonymi studentami ostatniego roku, większością szóstoklasistów i paroma zdolniejszymi piątorocznymi. W tym momencie sala oszalała. Wybuchły żywiołowe oklaski, a rozbrojeni uczniowie piszczeli, wyli, śmiali się i gwizdali, czyli ogółem prezentowali wszelkie oznaki najwyższego zachwytu, podczas gdy deszcz różdżek padał na podłogę.

– Nie widzę absolutnie nic zabawnego w tym, że ktoś pozbawia mnie różdżki – mruknęła Merriwether, marszcząc krytycznie nos. – Zwłaszcza po ostatnich doświadczeniach...

– Tandetny i kiczowaty chwyt – stwierdził Syriusz Black.

– Też mi odkrycie!

– Ale jeżeli psorek chciał mieć swoje wielkie wejście...

Tę właśnie chwilę wybrał na pojawienie się na scenie wspomniany profesor Flitwick. Wszedł za swymi uczniami cały rozpromieniony i jakby wyższy, tryumfalnie dzierżąc przed sobą kryształowy Puchar Turnieju Pojedynków. Na końcu pochodu, bijąc brawo i uśmiechając się po swojemu, dostojnie sunął dyrektor Dumbledore. I tak już ogłuszający aplauz wzniósł się jeszcze o parę oktaw, chociaż wydawało się to niemożliwe.

Merriwether i Syriusz wreszcie zdecydowali się pozbyć obojętno-pogardliwych masek, wymienili porozumiewawcze spojrzenia i wyszczerzyli się do siebie wariacko.

– Powitanie bogów? – rzucił Łapa.

– Wejście smoka? – podsunęła Wether.

Syriusz się skrzywił.

– Przestaniesz mi to wypominać? Zresztą, w tamtym przypadku, o ile dobrze pamiętam, reakcje były mniej radosne...

Na wspomnienie jaszczurowatego, hipotetycznego wujka panny MoFire bohaterowie wieczoru ryknęli niepohamowanym śmiechem, ryzykując tym niewątpliwie z takim trudem wypracowane reputacje.

I wtedy wydarzyła się kolejna warta odnotowania rzecz. W panującym hałasie był to dźwięk praktycznie na granicy słyszalności – nie tyle dał się słyszeć, ile raczej intuicyjnie wyczuć. Brzdęk... Delikatny odgłos upadającego na ziemię sztućca. Niby nic, a jednak tak wiele...

Merriwether nie miała najmniejszych problemów ze zlokalizowaniem źródła dźwięku. Drgnęła, a jej oczy płynnie przeszły w głęboką czerń. Stół Ślizgonów, miejsce na samym końcu, po lewej, przy ścianie. Aż za dobrze wiedziała, kto tam siedzi i wolała się teraz nie odwracać. W przypadku nawet najbardziej optymistycznych założeń, zostało jej w tej chwili może kilkanaście minut do godziny życia – zależnie od tego, jak długo potrawa posiłek i ile czasu zajmie jej droga do dormitorium Slytherinu...

„Ależ będzie łomot", jęknęła w duchu po raz któryś z rzędu.

***

Pierwszą myślą Severusa Snape'a na widok Merriwether i Złotego Gryfona było nieco rozbawione zdziwienie się faktem, że Black w ogóle przeżył...

Severus wierzył w pannę MoFire. Wierzył w jej szeroko pojęte talenty. Może było to głupie, może nie miał ku temu szczególnych powodów, ale naprawdę w nią wierzył, a zwłaszcza w jej absolutnie niesamowitą, wrodzona zdolność do uprzykrzania ludziom życia. W końcu sam był wystawiony na jej działanie przez dobrych parę lat – zdążył się o tym przekonać. Jednak od samego początku, gdy pojawili się w Wielkiej Sali, od pierwszego na nich spojrzenia wiedział, że coś było nie w porządku. To nie było nic konkretnego, raczej ogólne wrażenie, a poza tym – Wether i Balck po prostu stali zbyt blisko siebie. I właśnie to tak tu nie pasowało, to było podejrzane, to było złe i wymagało zastanowienia.

Severus zatopił się w czujnej obserwacji. Black trącił w ramię Merriwether, a ta nachyliła się ku niemu. Chłopak coś szepnął, a ona zaniosła się śmiechem (zaniosła? śmiechem?) i żartobliwie zamierzyła na niego ręką. Gryfon parsknął i wywinął się szybko i zwinnie iście baletowym krokiem, znów coś szybko mówiąc.

Severus Snape poczuł się naprawdę zdezorientowany (gdyby chodziło o kogoś innego, można by nawet powiedzieć, że totalnie zgłupiał), jednak wkrótce pole widzenia przysłoniła jego oczom znajoma czerwona mgła wściekłości.

Przerażająca prawda dochodziła do niego powoli, z trudem przedzierając się przez ochronę jego sławnego, chłodnego spokoju, lecz to wreszcie musiało się stać. Severus szarpnął się gwałtownie na krześle, zaciskając z całej siły dłonie na krawędzi stołu, aż zbielały mu knykcie, bo inaczej z miejsca trafiłby go jasny szlag. To nie było możliwe! To nie mogło dziać się naprawdę! To byłoby... zbyt głupie!

„Zdrada! Zdrada!", huczało mu w głowie.

We wzburzeniu nawet nie zauważył, że przypadkiem strącił ze stołu widelec. Jakie to w ogóle miało wtedy znaczenie?

***

Minipochód pucharowy z dyrektorem na czele wreszcie dotarł do celu, czyli nauczycielskiego stołu. Albus Dumbledore stanął obok swojego zwykłego miejsca. Po swej prawej stronie usadził Merriwether, a po lewej Syriusza – rzadko kiedy zdarzało się, aby któryś uczeń dostąpił podobnego zaszczytu – natomiast przewspaniały, magicznie świecący własnym światłem kryształowy Puchar otrzymał honorowe miejsce na środku stołu, aby wszyscy mogli go podziwiać i w spokoju oraz komfortowo poumierać z zazdrości.

Dyrektor już, już szykował się do swojej zwyczajowej przemowy, jednak tym razem nie poszło tak gładko, jak zwykle. Podekscytowany tłum młodocianych hogwarczyków wciąż z równym zacięciem bił brawo, wrzeszczał, piszczał i gwizdał z zadziwiającą, wprost niewiarygodną beztroską ignorując, zwykle skuteczne, uciszające posykiwania zirytowanej profesor McGonagall i jej groźne spojrzenia. Zaistniała sytuacja nie martwiła bynajmniej jej przełożonego. Przeciwnie, charakterystyczne rozbawione iskierki w oczach Dumbledore'a zamigotały z jeszcze większym natężeniem, a na usta zabłąkał się błogi uśmiech. Wreszcie, nie czekając dłużej, klasnął w dłonie i spokojnie rozpoczął:

– Tak więc, moi drodzy, od tej pory nie chcę już słyszeć nic o niemożliwych do zwalczenia nieporozumieniach pomiędzy Domami. Pamiętajcie – siła tkwi w jedności. Ostatnie wydarzenia aż nazbyt udanie pokazują nam, że osiągnięcie porozumienia nie tylko JEST możliwe, ale też daje wymierne korzyści. Chciałbym bowiem zwrócić państwa uwagę, zapewne skupioną już na wizji zbliżającego się posiłku – zachichotał krótko – na fakt, że tę tutaj błyskotkę – wskazał na Puchar – zawdzięczamy właśnie zgodnej współpracy przedstawicieli Gryffindoru i Slytherinu, podobno wrogów zaprzysięgłych z definicji, którzy...

W tym momencie Merriwether MoFire przestała słuchać, ponieważ jej uwagę ponownie zwróciła ogólna sytuacja w komnacie. Pozornie nieposkromione oklaski zaczęły szybko przycichać, ustępując miejsca pełnej napięcia ciszy. Prawie wszystkich studentów na dłuższą chwilę zamurowało, a zaraz potem Wielką Salę zalała fala zaaferowanych szeptów.

Panna MoFire westchnęła ciężko.

Taaa... Właśnie się zastanawiała, kiedy sobie przypomną. Bo najwyraźniej w powszechnej euforii szanownym kolegom jakoś umknął fakt domowej przynależności dziewczyny. Obecnie, zdaje się, ten problem powrócił z całą mocą.

– Ślizgon?!

– Gryfon i Ślizgonka!

– MoFire!

– Syri?

– Black?!

– Dziwadło i Black?!

– ŚLIZGONKA?!!

– Gryfon?

– NIEPRAWDOPODOBNE!

Wtedy Merriwether poczuła, jak zmasowany atak na jej osobę przypuszcza olbrzymia ilość spojrzeń tak nachalnych, tak palących, że aż się zdziwiła, iż pod wpływem ich temperatury się nie stopiła. Wcale by jej to nie zaskoczyło...

„Cóż, wracamy do rzeczywistości", rozważała zrezygnowana. „I wcale nie jestem taka pewna, czy mi się to podoba. Chyba tracę charakter".

Pośród ożywionych dyskusji uczniów, którzy chyba po raz pierwszy w historii tak jawnie go zlekceważyli, Albus Dumbledore zakończył przemówienie i w tej samej chwili wszystkie pięć stołów ugięło się pod ciężarem zmaterializowanego nagle na nich jedzenia. Jednak nawet obfity i, bądź co bądź, luksusowy posiłek nie był w stanie odwrócić powszechnego zainteresowania od Merriwether MoFire... no i Blacka, oczywiście, też. Chłopak prawdopodobnie mierzył się teraz z tym samym problemem, lecz Wether akurat nie miała specjalnej ochoty łamać sobie głowy nad jego uczuciami. Miała wystarczająco dużo własnych zmartwień. Wykrzywiła się nagle wyjątkowo odpychająco, zła na siebie, Blacka i cały świat w ogóle i w szczególe.

Dosyć! Miała serdecznie dosyć bycia w centrum zainteresowania całej szkoły. Była zmęczona fizycznie i psychicznie, nadal nieco połamana i posiniaczona, a świat tak trochę niedawno przewrócił jej się do góry nogami, a następnie, najwyraźniej pragnąc ją dobić ostatecznie, dodatkowo bez ostrzeżenia i brutalnie zwalił się na głowę. Poza tym nigdy dotąd nie znalazła się w takiej sytuacji i naprawdę nie wiedziała, co ze sobą począć. Czuła, że jeszcze moment i naprawdę straci panowanie nad sobą (które i tak zaskakująco dobrze się trzymało), i w konsekwencji albo zaczerwieni się jak kretynka (już teraz uszy paliły ją jak przypiekane żywym ogniem), robiąc z siebie większe widowisko, albo eksploduje mentalnie i zacznie wrzeszczeć, nie przebierając w słowach i nawet o nie nie dbając, albo w ostatecznej desperacji wyjdzie z siebie i stanie obok, aby samą siebie wspomóc. Zdawała sobie jednak sprawę, że w każdym wypadku jej pomysły miałyby raczej odwrotny skutek i raczej ekstremalnie pobudzałyby zainteresowanie, zamiast zniechęcać przeklętych obserwatorów, więc ostatecznie, po długich rozważaniach, panna MoFire ograniczyła się do zawarczenia pod nosem z wściekłości (naprawdę była wykończona). Następnie wbiła rozeźlone spojrzenie w zawartość własnego talerza i, nie mogąc się pohamować, wkrótce dołączyła do tego jeszcze opętańcze dźganie widelcem w poszczególne znajdujące się na nim obiekty, jakby nieodgadnionym sposobem w jej oczach przemieniały się one w kolejnych członków hogwarckiej społeczności.

Straszny, acz symboliczny akt zemsty Merriwether nie potrwał jednak długo, albowiem wkrótce wybił ją z rytmu rozbawiony szept Syriusza.

***

– Widzicie to, co ja? – spytał martwym, głuchym głosem James Potter, chlustając jednocześnie wodą ze szklanki w zastygłego w oszołomieniu, z otwartymi ustami Glizdogona.

Remus Lupin zaprzestał intensywnego wpatrywania się w niezwykłe zjawisko przy stole nauczycielskim i przeniósł rozbawione spojrzenie na swojego przyjaciela. Na jego ustach igrał uśmieszek cokolwiek przerażający, przynajmniej zdaniem Rogacza. Ta mieszanina sympatii, przebiegłości i jakby zadowolenia aż nazbyt wyraźnie dawała do zrozumienia, że zdanie Lunia na ten temat jest nieco odmienne od jego.

– Jeżeli to złudzenie, to jest wyjątkowo realne – odezwał się w końcu Remus. – Chcesz podejść i dotknąć?

– Bardzo zabawne, Luni! Normalnie POWALAJĄCE! A od kiedy tak ci się zebrało na macanie Śli.. Śliz... Ślizgo... – Potterowi to obrzydliwe miano wyraźnie nie chciało przejść przez gardło. Sprawa była zbyt świeża.

– Widocznie jednak komuś się zebrało – wymruczał Peter, rzucając wyjątkowo niechętne spojrzenie w kierunku konwersującego wesoło z samym dyrektorem Syriusza.

– Przyszła kryska na Matyska – podsumował Remus. – Niektórym to się zdarza wcześniej... – Rzucił znaczące spojrzenie siedzącej trochę dalej Lily Evans, a następnie, puszczając oko do Jamesa, dokończył: – A innym później.

– Moim skromnym zdaniem, bardziej adekwatne byłoby to o potworach i amatorach, ale ja i tak w to nie wierzę. Nie wierzę! Pomijając nawet tę Śli...Śliz... Ślizgzgzg... Wrrr!

– Spokojnie, Rogacz! Zetrzesz sobie zęby.

– Bo nawet... Jak nie, to... Wrrr!

– Jimmy!

– Bo popatrz choćby na Pinezkę...

W tym momencie Peter gwałtownie się zarumienił.

– A temu co? – przerwał sam sobie Potter i zaciekawiony zapomniał na moment o nowym śmiertelnym grzechu Łapy. – Hej, Glizdek? Cholera, skończyła mi się woda. Podaj dzbanek, Remmy.

– Uważam, że obaj zdecydowanie za bardzo to przeżywacie – skomentował protekcjonalnym tonem Lupin.

James płynnym ruchem przejął naczynie z rąk kolegi i najzwyczajniej w świecie wylał jego zawartość na głowę Pettigrewa. Ten nie zareagował specjalnie energicznie, podobnie jak ogół przyzwyczajonych do dokazywań Huncwotów Gryfonów, więc Potter tylko wzruszył ramionami i powrócił do bolesnego tematu.

– Co to ja...? Aha! Popatrz na taką Pinezkę, a Dziwadło? Ta, to... Ślizgzgzgzgzg....

Remus wyszczerzył się do niego, wskazując głową na zagadującego właśnie Merriwether – ponad talerzem Albusa Dumbledore'a – Syriusza i zapytał, oczywiście czysto retorycznie:

– Czy mam rozumieć, że to będzie długa noc?

James prychnął pogardliwie i wbił nóż w pieczonego ziemniaka z takim impetem, jakby nieszczęsne warzywo miało przynajmniej nieszczęście pochodzić z rodzinnej plantacji MoFire'ów.

***

Korzystając z chwili nieuwagi pogrążonego właśnie w konwersacji z profesorem Flitwickiem dyrektora, Syriusz Black pochylił się ku Ślizgonce.

– Nasza miłość będzie trudna – szepnął konfidencjonalnie, szczerząc się, jakby był nową twarzą jakiejś rewelacyjnej pasty do zębów.

Dziewczyna zmarszczyła nos w tak wymowny i charakterystyczny dla siebie sposób, że nawet nie musiała dodawać tego, co powiedziała chwilę później:

– Co ty bredzisz, Bl... Syriuszu?

Gryfon ledwie zauważalnym ruchem głowy wskazał na stół swojego domu. Gdy Merriwether spojrzała w tamtym kierunku, napotkała wzrok Jamesa Pottera, wgapiającego się w nią z tak idiotyczną miną, jakby właśnie oberwał w głowę tłuczkiem. Obok niego siedział Peter, który dla odmiany wyglądał jak spetryfikowany i w dodatku z nieznanych względów był cały mokry, a jeszcze dalej ten cały Lupin-wilkołak uśmiechał się dziwnie pod nosem, skutkiem czego on był chyba najgorszy z nich wszystkich. Bo niby co w tym wszystkim było takiego zabawnego?

Merriwether przełknęła ciężko, na serio bojąc się, co będzie dalej. Sytuacja już dawno zaczęła ją przerastać i nie była w stanie w żaden sposób zatrzymać tego procesu.

Panicz Black chrząknął i teraz dla odmiany spojrzał wymownie w stronę mieszkańców domu Slytherina. Tam panowała obecnie iście grobowa atmosfera, nie wspominając na dokładkę o bazyliszkowym spojrzeniu wybałuszonych oczu Ponifacji Moore, które również najlepiej nie wróżyło, ale tutaj już pannie MoFire trudniej było domyślić się powodu... I wtedy, gdy zniechęcona porzuciła rozbabrany posiłek i ponownie zwróciła uwagę na ogólną sytuację na sali, uderzyła ją kolejna rzecz. Nie tylko na twarzy Ponifacji malował się tak dziwny wyraz! Wszystkie dziewczyny mierzyły ja wyjątkowo nieprzychylnym wzrokiem, jakby...

Początkowo w ogóle nie zwróciła na to uwagi. A raczej nie pomyślała...

Ale...

Przyzwyczaiła się już nieco do tego, że z każdą chwilą czuła na sobie coraz więcej natrętnych, przewiercających się przez jej substancję spojrzeń, których ignorowanie nawet jej przychodził z pewnym trudem, jednak naprawdę zdziwiło ją stopniowe zwiększenie zaangażowanej w uczniowskie wytrzeszcze nienawiści. Prawda, że nigdy specjalnie nie była lubiana, przeciwnie, ale miała dziwne przeczucie, iż tym razem chodziło o coś innego. Jak zwykle (co zaczęła już dawno w głębi duszy przeklinać) miała rację, szybko bowiem było jej dane zrozumieć, jaki jest tego powód.

Panna MoFire przez ostatnie parę dni zapomniała, że wzajemne uśmiechanie się z Syriuszem Blackiem nie jest bezpieczne. Zwłaszcza gdy uprawia się ten sport publicznie. Zwłaszcza na oczach rozmiłowanej do szaleństwa dziewczyńskiej populacji Hogwartu...

„Jasna cholera! I jeszcze raz, jeszcze bardziej jasna cholera!", dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło, nie mogąc powstrzymać tego kretyńskiego odruchu. Paradoksalnie był aż zbyt adekwatny do sytuacji – właśnie idiotycznej i kiczowatej swoją drogą.

JAK MOGŁA O TYM ZAPOMNIEĆ?!

Syriusz Black.

Złoty Chłopiec.

Boski Syri.

Oczywiście!

Ale czy oni wszyscy sądzili... Co oni sobie właściwie myśleli?! Teraz... Ale...

Jasna, przejrzysta cholera!

Takiego obrotu spraw nie brała pod uwagę. W życiu nie przyszłoby jej to do głowy. To było aż zbyt głupie! O bogowie! Szlag na to wszystko! Podwójny i popiątny szlag! I więcej szlagu!

Nie, no tego było dla niej po prostu za dużo, jak na jeden raz! Odzwyczaiła się od podobnych sytuacji, czy raczej nigdy nie miała okazji tak naprawdę się do nich przyzwyczaić, i teraz nie bardzo wiedziała, co z sobą zrobić. A wszystko przez ten cholerny Turniej! Po co ona tam w ogóle jechała? Po jakie licho?! Przecież mogła przewidzieć, że tak to się skończy. Napytała sobie tylko biedy, a co zyskała? Dwa, trzy prześmiane z Syriuszem dni – rzeczywiście nie mogła się bez tego obyć! Faktycznie było warto. Jaaasne!

Wszystko się pokomplikowało. Wszystko! Cały porządek jej małego, hogwarckiego wszechświata rozpadł się w proch i pył... Naprawdę potrzebowała tej awantury! Zaiste, po prostu niezbędne jej to było do życia. O bogowie! W uszach wciąż brzmiał jej ten złowrogi metaliczny brzdęk i za nic w świecie nie chciała teraz (nigdy więcej?) patrzeć w tamtą stronę.

Mimo to znów podniosła wzrok i jeszcze raz omiotła spojrzeniem Wielką Salę, podświadomie ponownie kierując je na stół Slytherinu, który dotąd starała się starannie omijać, i wtedy załamała się totalnie.

Kolejne wlepione w nią spojrzenie. Para czarnych jak smoła oczu, głębokich, bezdennych niczym tunele do samego piekła i równie groźnych.

Severus Snape.

Śmiertelnie blady chłopak siedział na samym końcu stołu, ICH końcu stołu, i wpatrywał się w nią intensywnie. Jego policzek drgał nerwowo i coś w jego twarzy kazało Merriwether natychmiast w duchu podziękować Losowi, że nie jest na linii ciosu. Gdy ich oczy się spotkały, twarz chłopaka wykrzywiła się w grymasie, który stanowił obrzydliwą parodię uśmiechu, obelżywego bardziej niż najbardziej dosadne słowa, i jakby lekko skinął jej głową, jednak w równie ironiczny sposób.

Nie, teraz Merriwether naprawdę miała dosyć. Wystarczy! Dobrze, zrozumiała aluzję – wakacje się skończyły, zaczyna się prawdziwe życie i za niektóre rzeczy przyjdzie słono zapłacić, ale... Nie! Wszystko okropnie się poplątało, a dziewczyna nie była pewna, czy chce i potrafi stawić temu czoła. Musi pomyśleć, musi sobie wszystko na nowo poukładać, lecz raczej nie dostanie na to czasu.

Merlinie! Salazarze! Ktokolwiek! Ratujcież!

A teraz jeszcze ten stary Dumbledore znowu czegoś chce.

Nie.

Co?!

Coś o Sali Pamięci... Uroczyste przeniesienie Pucharu? Mały pochód całej szkoły? Ich prywatny tryumf?

Och nie, nie, nie!

Czy cały świat sprzysiągł się dziś przeciwko niej? A zaczęło się przecież tak pięknie... Jak zwykle.

***

Był taki piękny i lśniący...

Właściwie i całkowicie swoją drogą stanowiło to temat dobry do rozważenia przy jakiejś okazji: czy był piękny, dlatego że był lśniący? A może lśniący, dlatego że był piękny? Czy lśniące brzydactwo mogłoby komukolwiek wydawać się piękne? I czy nie-lśniące piękno dawałoby chociaż w przybliżeniu ten sam efekt? Albo...

Stop, zanim popadniemy w obłęd!

Kłopot w tym, że On naprawdę był...

Był taki piękny i lśniący, a uchwyt idealnie pasował do dłoni. Obiektywnie patrząc, nie była to nawet sprawa uchwytu. Czasza również miała to do siebie, że znakomicie wpasowywała się w dłoń. Wprawdzie początkowo mogło się to nie wydawać takie proste i oczywiste z tego względu, że wymagało (z racji pokaźnych rozmiarów) zaangażowania obu rąk, lecz gdy już ktoś się skusił na to, aby je w ten interes zainwestować, skutek był doprawdy piorunujący... To znaczy... No, ktokolwiek miał okazję przeżyć w życiu coś podobnego, zrozumie bez zbędnych tłumaczeń. Słowem...

Słowem...

Był CUDOWNY!

A teraz trzeba było Go oddać.

Merriwether MoFire mocniej zacisnęła palce na rączkach upragnionego, kryształowego Pucharu Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków.

Niby z jakiej racji oddać?! Co? Że niby kto się tak męczył, aby Go zdobyć? Przepraszam – Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart? Tak? NAPRAWDĘ? Niby cała? Więc z jakiej racji chce Go zawłaszczyć? Sprawiedliwość ludzka, boska i światowa to mit i bzdura, i nie ma sensu i celu, i w ogóle nie istnieje! Taka jest prawda! I gdyby kiedykolwiek ktokolwiek śmiał twierdzić przy Merriwether cokolwiek innego, to ona osobiście...

– Spokojnie – odezwał się tuż koło jej ucha podejrzanie cichy i czuły głos. – Jesteśmy młodzi. Możemy mieć następne.

– Hm? – mruknęła z roztargnieniem Ślizgonka.

– Następne dziecko.

– CO?!

Dziewczyna zaprzestała wreszcie hipnotyzowania wzrokiem Pucharu i w zastępstwie przeniosła zszokowane, a nawet cokolwiek przerażone spojrzenie na wyszczerzonego Syriusza Blacka.

– Bl... Syriusz! – krzyknęła ostrzegawczo. – Czy tobie wszystko kojarzy się z...

– Z tobą? – wpadł jej w słowo. – Od pewnego czasu tak. Dziwi cię to? Ostatnio niewiele więcej widzę w swoim pobliżu. Bynajmniej nie z mojej winy czy chęci...

– Tym bardziej z mojej!

– Oj, już dobrze! Nie bij!

– Bardzo zabawne!

– Mówiłem poważnie.

– Ten kawałek o dzieciach?

– W ostateczności – parsknął. – Ale właściwie to o tym! – Chłopak pogłaskał z czułością Puchar.

Publicznie mógł do woli zgrywać chojraka. Prawda była taka, że sam też najchętniej zatrzymałby trofeum dla siebie i postawił w dormitorium na specjalnej półce Królów, zaraz pod dyplomem Jamesa dla najlepszego szukającego Anno Domini 1976.

– Co powiesz o kolejnym, skoro tak dobrze nam idzie? – zapytał po chwili.

– Pomyślę.

– Świetnie, a teraz puść wreszcie ten garniec, bo wszyscy już naprawdę dziwnie na nas patrzą.

Panna MoFire prychnęła i posłała mu jedno ze swoich popisowych spojrzeń. Jednak było ono jakieś takie niezdecydowane – jakby zupełnie nie wiedziało, czy od razu zabić czy wysłać potencjalnego denata na kolejny okres próbny, więc ostatecznie nie zadziałało wcale. Wreszcie Merriwether wzruszyła ramionami, wyciągnęła przed siebie dłonie i po prostu postawiła Puchar w powietrzu. Trofeum zachybotało się przez chwilę w magicznym polu, po czym uniosło i wylądowało w jednej z wielu oszklonych gablot Sali Pamięci.

Znów ozwały się oklaski wśród publiczności, ale tym razem już jakby mniej przekonujące, za to bardzo zmęczone. Nie dało się ukryć, że uroczystość przeciągnęła się znacznie ponad miarę. Owszem – było to ważne wydarzenie, Hogwart coś tam wygrał i w ogóle, lecz spora część uczniów miała tej szopki zwyczajnie dosyć. W końcu jutro wszystkich czekał normalny dzień szkoły. Napięty i ambitny plan nauczania szkockiej szkoły nie przewidywał żadnych dodatkowych ferii w przypadku tak błahej sprawy, jak zwycięstwo reprezentacji w jakimś tam turnieju pojedynków! Szalę goryczy dla wielu ostatecznie przechyliło całe to zbiorowe odprowadzanie Pucharu do Sali Pamięci. Doprawdy, jakby belfry same nie mogły go tam zanieść, skoro miały na to ochotę! Oburzające!

Kiedy tylko Puchar wreszcie wylądował na przeznaczonym dlań miejscu, cała społeczność uczniowska (bądźmy szczerzy – ta jej część, która nie była na tyle sprytna, aby zmyć się wcześniej) wykonała zgodny w tył zwrot i ruszyła ku wyjściu, gdy wtem wszystkich zatrzymał na miejscu podniesiony głos profesor McGonagall:

– Panno MoFire! – zawołała nauczycielka.

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na nią pytająco. Ta kobieta często miała do niej jakieś wąty, ale czego mogła chcieć tym razem? Ślizgonka była absolutnie pewna, że w ciągu tych kilku godzin, odkąd wróciła, nie zdołała jej się jeszcze niczym narazić. A może starej Sowie wystarczała sama jej obecność?

– Słucham – rzuciła, starając się, aby nie zabrzmiało to zbyt wyzywająco.

– Pani odznaczenie. Medal Fair Play.

– Tak?

– Proszę mi go dać – dokończyła profesorka poirytowanym tonem, jakby było to absolutnie wiadome i niepodlegające dyskusji, i jakby dziwiła się, że panna MoFire w ogóle zadaje tak głupie pytania Wyciągnęła ku uczennicy dłoń.

– Słucham?! A niby z jakiej racji?! – krzyknęła zaskoczona Merriwether, instynktownie unosząc rękę i zakrywając przyszpiloną do szaty plakietkę.

– Ma bezpośredni związek z Turniejem. Chcielibyśmy go również tutaj umieścić – tłumaczyła Minerwa McGonagall niczym mugolska przedszkolanka wyjątkowo opornemu wychowankowi (tak, w swoich długich i pouczających wędrówkach po mugolskim świecie panna MoFire zawędrowała również do przedszkoli – obserwowanie ich życia dało jej nawet sporo zabawy).

– Dlaczego?

– Panno MoFire... – Teraz już profesor McGonagall spojrzała na uczennicę z politowaniem. – To Sala Pamięci. Zamieszczamy tutaj ważne odznaczenia i nagrody, otrzymane przez naszych studentów, a także inne pamiątki związane z historią szkoły. Chyba zdążyła się pani o tym dowiedzieć przez prawie sześć lat nauki?

– Tak, ale co to ma wspólnego... – upierała się w dalszym ciągu coraz bardziej spanikowana dziewczyna.

– Och, jest już późno. Proszę mi to po prostu dać.

– Nie.

– Panno MoFire, czy pani musi zawsze sprawiać problemy? Zaznaczam, że jest to pytanie retoryczne.

– Nie sprawiam problemów! To mój medal! To nie jest nic związanego z Turniejem, przynajmniej nie w tym sensie, który powinien panią interesować! To była nagroda specjalna i została przyznana MNIE! Właśnie MNIE, dla mnie samej, za coś, co wtedy zrobiłam. Nie dla szkoły, więc szkoła nie ma do niego praw!

– Nie musi mieć praw. Tak po prostu jest. Wszyscy marzą, aby móc coś tutaj po sobie pozostawić. To element tradycji.

– Nic mnie to nie obchodzi! – Merriwether wymownie tupnęła nogą.

– Co proszę? Panno MoFire... – Usta Minerwy McGonagall ściągnęły się w wyrazie dezaprobaty, a twarz nagle stężała.

– NIE!

Merriwether była autentycznie przerażona. Nie spodziewała się tego, że ktoś może chcieć odebrać jej „Fair Play". Aktualnie nie wyobrażała sobie takiej sytuacji, w której potrafiłaby się z nim rozstać, wliczając w to nawet Armagedon. Samo otrzymanie tej nagrody było dla niej niezwykłym, niemalże mistycznym przeżyciem – w życiu nie spodziewałaby się podobnego obrotu sprawy. Tajemnicą Poliszynela było, że generalnie Ślizgoni nie są doceniani w Hogwarcie. Dyskryminacja, jeżeli chodzi o mieszkańców poszczególnych domów istniała, czy to się komuś podobało czy nie, czy dawał temu wiarę czy udawał ślepego na pewne fakty. Faworyzowani byli Gryfoni i Krukoni, ponieważ większość grona pedagogicznego wywodziła się z tych domów, natomiast Slytherinianom, nawet tym wyjątkowo zdolnym i inteligentnym, ciężko było się wybić. Od dziecka przyzwyczajali się więc do spokojnej, pogardliwej egzystencji na uboczu i w miarę możliwości szkodzili wszystkim.

Panna MoFire również należała do tej grupy, a tutaj nagle spotkało ją podobne wyróżnienie. Nie mogłaby w obecnej chwili, po tym wszystkim, zostawić symbolu swego poświęcenia, woli walki i swojej dumy w jakiejś smętnej, zapomnianej i zakurzonej hogwarckiej rupieciarni! Dla niej medal znaczył tak wiele, wiązał się z tyloma wyrzeczeniami – przymusowe zweryfikowanie jej dawnych przekonań, grzebanie wojennych toporów, ryzykowanie wszystkim, co kiedykolwiek było dla niej ważne, pomoc Syriuszowi, działanie wbrew sobie i rozsądkowi. Być może straci przez to jedynego przyjaciela (tak, przyjaciela!), jakiego kiedykolwiek miała. Kosztowało ją to tyle siniaków, migren i upokorzeń, że kiedy jednak została doceniona... Tyle pozytywnych wspomnień, tyle znaczeń i ma to tak po prostu zostawić? Ponieważ tak wypada?! Wszak dla tych gówniarzy, którzy kiedyś przyjdą oglądać jej skarb (zakładając, że w ogóle ktoś przyjdzie), nie będzie to znaczyć w ogóle nic! I po co to?

Natychmiast stanęła jej przed oczami wizja nieznanego pradziadka mugola i jego odznaczenie za zasługi dla Ministerstwa Magii – złoty krążek był tak wygładzony od ciągłego, czułego głaskania i pocierania, że ledwo dawał się odczytać, więc jak ktoś może od niej wymagać, żeby wyrzekła się swojego? Toż to głupota i naiwność!

– Nie! NIE MA MOWY! – krzyknęła ponownie panna MoFire, a jej oczy ciskały błyskawice. – Trzeba było się samemu pofatygować po jakiś medal! Ten jest MÓJ! Nie zamierzam go nikomu oddawać. Należy do mnie! Odwalcie się wszyscy!

Merriwether jeszcze raz tupnęła nogą, odwróciła się na pięcie i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, poruszyć się choćby, wybiegła z komnaty.

***

Jak ona mogła?! JAK ONA MOGŁA czegoś takiego od niej żądać? Jak ona śmiała czegoś podobnego wymagać?! Wredna, cholerna stara Sowa!

Uch!

Merriwether pędziła korytarzami, jakby goniły ją Furie. Chciała jak najszybciej dopaść błogosławionych lochów, a potem zaszyć się w swojej sypialni, w ciemności zasuniętych kotar łóżka i wreszcie mieć święty spokój – od wszystkich i wszystkiego. Nienawiść do całego uniwersum powróciła po krótkiej przerwie. Świat jest zły i tyle.

Ślizgonka była wściekła, naprawdę wściekła i rozżalona, co nie zdarzało jej się już od dawna (czyli jakichś trzech dni) i gdyby ktoś nawinął jej się teraz pod rękę, mogłaby zabić i nawet tego nie zauważyć.

Pieprzony świat!

Wszystko się skończyło. Koniec. Finis. Koniec pięknej bajki o nawróconych Slytherinianach i znośnych w zastosowaniu Gryfonach – właśnie nastąpił brutalny powrót do rzeczywistości. A jeszcze oni... Ci przeklęci ludzie! Nawet całkiem pozytywne wspomnienia potrafili jej w jednej chwili nieodwracalnie popsuć! Przecież teraz Fair Play i Turniej nie będą jej się kojarzyć z pięknym tryumfem, ale z zajściem w Sali Pamięci i starą Sową. Okropieństwo!

Miała dosyć! Wszystkiego! Najpierw ten cały Turniej i Black – przecież początki tych wątpliwych wakacji to był prawdziwy koszmar! Potem Pastakurow – jeden i drugi, młody i stary. A teraz jeszcze to całe serdeczne powitanie. Zgroza! Poza tym miała po dziurki w nosie nosogada tego, że ludzie się na nią gapią! Kolejny koszmar, jakby... jakby... Uch! Aktualnie Merriwether nie potrafiła znaleźć odpowiedniego porównania do natrętnego ludzkiego gapienia się, lecz solennie obiecała sobie nad tym w wolnej chwili pomyśleć, bo najwyraźniej może się to w życiu przydać. Zaiste, w obecnej chwili do pełni szczęścia brakowało jej jeszcze tylko...

– No, no, no! – Dziewczyna zbiegała już po schodach do ślizgońskich piwnic, gdy za jej plecami odezwał się chłodny, ociekający jadem głos. – Proszę! Black zdołał poskromić złośnicę.

Panna MoFire odwróciła się błyskawicznie, w sam czas, aby ujrzeć, jak z zacienionej niszy wysuwa się Severus Snape i staje u szczytu schodów.

Poprawka, teraz już niczego jej nie brakowało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro