33. Zagadka Czarnego Pana rozwiązana
Przesłodzona babunia dziękowała wylewnie Gryfonowi i Ślizgonce za przyprowadzenie „wnusieczki" do domu, a oni czuli się z tego powodu nieziemsko zakłopotani i usilnie starali się wymigać od zaproszenia na „herbatkę", na którą bynajmniej nie mieli ochoty ani zapewne czasu (ale to już było o wiele trudniej stwierdzić w tych warunkach). Jednak gdy niesamowicie miła, uprzejma, grzeczna, dobrze wychowana, kochana, ckliwa i PRZERAŻAJĄCA (!) babuleńka zaczęła na nich naciskać i stanowczo odmówiła puszczenia gdziekolwiek bez doładowania ich akumulatorów „przepysznieńką kolacyjką" – nie wytrzymali i spanikowali. Wreszcie zdesperowany Black błysnął intelektem, z którego w pewnych kręgach nawet słynął i...
– Nagle zza domku babci wyskakują znajomi źli panowie w czerni i pędzą prosto na nas! – wrzasnął. – Ale! – zastrzegł szybko, widząc na twarzy Merriwether potępiająco-ostrzegawczy grymas pod tytułem „Nie-po-to-wykasowałam-wilka-żebyś-ich-teraz-z-czyjąś-pomocą-zavadował". – Ale nie robią krzywdy babci i reszcie, nawet ich nie widzą, chodzi im TYLKO o nas – dokończył, po czym odwrócił się, gotowy znów uskoczyć w las.
– MoFire! – krzyknął do nieco ogłupiałej i unieruchomionej dziewczyny, dla której sceneria w tej chwili zmieniała się zdecydowanie zbyt szybko. – MOFIRE!
Otrząsnęła się w końcu i z godnym podziwu refleksem uchyliła przed zaklęciem, które świsnęło tuż nad jej głową. Co tam jedno zaklęcie! Do tej pory klątwy latały już wszędzie dookoła, chociaż Black z pewnością NIE wspomniał jeszcze o strzelaniu. Może wyobrażenia programowały się automatycznie, jeżeli chodziło o szczegóły?
Eee tam, pewnie Pastakurow przy tym wszystkim manipulował!
– Co jest...? – zaczęła Merriwether, lecz urwała, gdyż zrywając się do biegu, potknęła się o korzeń i runęła jak długa. Na szczęście upadek nie zaszkodził jej procesom myślowym i z charakterystyczną przytomnością przetoczyła się na plecy i posłała parę uroków w zbliżającą się grupę: – Impedimento!
W tym samym czasie Syriusz zdążył otoczyć ich oboje polem ochronnym, chwycił Merriwether za rękę, pociągnął i – jak to często bywa w podobnych wypadkach (to jest, gdy wrogowie dyszą prześladowanym w karki) – teraz leżeli już na ziemi oboje. Nie wyglądało to zbyt ciekawie.
W jednej chwili panna MoFire wczepiła się mocno pazurami w szaty Gryfona, uniosła różdżkę i powtórzyła zaklęcie, które uprzednio pozwoliło im umknąć (a o którym teraz Boski Bohater Black jakoś zapomniał, próbując bardzo heroicznie i bardzo głupio ratować ją z opresji w czysto mugolski sposób. Bałwan!). – Fugio!
Nie poszło tak gładko, jak kiedy zaklęcie rzucił Syriusz. Przeciwnie – strasznie miotało nimi na boki, jakby nagle znaleźli się w oku cyklonu, i oboje odnieśli dziwne wrażenie rozpływania się w niebycie, irracjonalnie połączone z uczuciem rozszarpywania na strzępy. W sumie, ciekawa mieszanka. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że dziewczyna używała czaru po raz pierwszy, nie będąc nawet pewną, czy aby dobrze zapamiętałam brzmienie formuły, to i tak dobrze poszło. Mogli nie przeżyć. To byłoby nawet logiczne. A wylądowali w jednym, obitym co prawda o mijane drzewa, ale jednakowoż niezaprzeczalnie nieposzatkowanym i niepodzielonym w żaden inny sposób kawałku.
– To moje zaklęcie – marudził żartobliwie Syriusz, wyplątując się z gęstych pnączy czegoś krzaczastego, w czym był wylądował.
– Szybko się uczę – mruknęła, rozcierając sobie posiniaczone ramiona. Znowu miała podarte rękawy, co widocznie ją irytowało. Spod postrzępionego materiału na prawej ręce widoczne były ślady po niezaleczonych do końca oparzeniach.
– A to był NAPRAWDĘ pierwszy raz, kiedy go użyłaś? – Zamrugał nerwowo Black. – Pierwszy? CAŁKIEM?
– Tak. A co?
– Nic, ale w tej sytuacji – ożywił się – NAPRAWDĘ cieszę się, że cię widzę... JESZCZE I MIMO. I niezmiernie się cieszę, że widzę siebie. NADAL i w CAŁOŚCI.
– To się weź i uściskaj, i daj mi spokój!
– Wolałbym uściskać ciebie. – Zbliżył się do niej leniwym, kocim krokiem i uśmiechnął się dziwnie.
– Tylko spróbuj, Black! Dotknij mnie, a rozpłatam ci gardło!
– Jakie to typooowe Jakie to klasyyyczne! – przeciągał samogłoski z jakąś arystokratyczną manierą. – Ale masz rację, masz rację, mógłbym wygnieść ci szatę, a to byłoby STRASZNE!
Ślizgonka wymownie przewróciła oczami i niecierpliwie machnęła ręką.
– Jesteś chory na głowę, Black!
– Ubarwiam naszą opowieść o pewne wątki...
– Czerwony Kapturek ci nie wystarczył?
– Och, wiesz, jak to jest...
Kolejny dwuznaczny grymas na twarzy chłopaka spodobał jej się jeszcze mniej niż poprzedni.
– Nie żartowałam z tym gardłem, Black. Znam odpowiednie zaklęcie.
– Mogę sobie wyobrazić. I tak się składa, że ja też.
Merriwether uznała, że dalsze wysłuchiwanie nonsensów Gryfona jest bezcelowe. Po prostu sięgnęła po różdżkę i wycelowała w niego.
– Jeszcze krok, Black. Jeden mały, maluteńki kroczek i nie ręczę za siebie.
– Dobrze już, dobrze! – Poddał się, pokręcił głową. – Nie masz poczucia humoru.
– Też mi humor!
– Dobra, koniec! W jakiej scenerii zamierzamy rozegrać zakończenie tej historii? – podjął nowy temat. – To znaczy, ostateczny pojedynek ze złem.
Ślizgonka zastanowiła się chwilę.
– Na dziedzińcu gigantycznego, gotyckiego zamku – powiedziała wreszcie głośno i wyraźnie.
– Czy to nie nieco ekstrawaganckie? – Wyszczerzył się, ponownie starannie, elegancko dobierając słowa.
Merriwether odprężyła się, kiedy ich konwersacja powróciła na bezpieczny grunt.
– Ech, drogi Watsonie – westchnęła, udając, że poprawia na ramionach wyimaginowaną pelerynę i zaciska zęby na nieistniejącej fajce. – Jak szaleć, to szaleć!
– Nigdy nie myślałem, że usłyszę coś takiego od ciebie!
Został zmierzony chłodnym spojrzeniem szarych (tym razem) oczu.
– Czas na rozwiązanie zagadki, Watsonie. Marnujesz mój cenny czas podobnymi komentarzami.
Teraz roześmiali się oboje i zgodnie ruszyli przed siebie. Kilkanaście kroków dalej ni z tego, ni z owego wyrosła przed nimi olbrzymia, obdrapana i groźnie wyglądająca brama.
– Alohomora! – rzucił Black i wierzeje natychmiast się otwarły.
Wyszli na rozległy dziedziniec z nieznanych względów przypominający ten z Durmstrangu, z tym że otoczony wysokim, kamiennym murem zwieńczonym blankami, otworami strzelniczymi i chodnikiem dla straży. Syriusz z wrażenia gwizdnął.
– O nieposkromiona mocy wyobraźni, co? – zagadnęła Merriwether z ironią, ale dość lekko strawną, tak jakoś bez przekonania.
Syriusz jeszcze raz rozejrzał się i uśmiechnął.
– No to lu!
– Lu! – zgodziła się, przewracając oczami. – Cokolwiek to znaczy...
Gryfon podjął opowieść, wymyślając naprędce kolejne fakty i w efekcie wydarzyło się, co następuje:
Wrota znajdującego się po drugiej stronie dziedzińca stołpu otwarły się i wypadli z nich ci sami zamaskowani mężczyźni (Merriwether miała nadzieję, żz jury będzie po prostu cieszyć się widokami i nie poświęci sporo czasu na domysły, jakim cudem przeciwnicy, których zostawili daleko za sobą, zdołali ich wyprzedzić i jeszcze rozgościć się w zamku) i znów zaszarżowali na Hogwarczyków. Panna MoFire i panicz Black wymienili porozumiewawcze spojrzenia, przybrali bojowe pozycje i rzucili się w wir walki.
Powietrze zagęściło się od latających we wszystkich kierunkach zaklęć i klątw. Niedługo też lśniące, groźne promienie zaczęły krzesać iskry na kamieniach i rozsadzać mury, a ich odpryski wystrzeliwały w górę, uderzając na równi w Merriwether i Blacka, jak i ich przeciwników. Na dziedzińcu błyskawicznie zapanował totalny chaos – ktokolwiek chciałby dociec, co tam się właściwie działo, musiałby ciekawość przypłacić ostrym oczopląsem i pomieszaniem zmysłów. Sytuacja po raz chyba setny wymknęła się spod kontroli.
– A gdyby tak pozwolić im rzucać na nas Niewybaczalne? – zagadnął zaczepnie Syriusz, gdy znaleźli się dostatecznie blisko siebie, czyli skryli się za tym samym kawałem rozsadzonego muru.
– Powiedz to głośno, a sama cię scruciatuję!
– Jeżeli miałoby ci to ulżyć...
– Lepiej pomyśl, jak to skończyć!
– Już to zrobiłem – zapewnił i wrzasnął, aby przekrzyczeć panujący rozgardiasz: – Nasi przeciwnicy nie mają dzisiaj szczęścia. Nawet nie zauważają, że właśnie wali się na nich wschodnia ściana stołpu!
BUUM!
ŁUUP!
Ściana kurzu.
– Ehe, ehe, khm... Ehe! – rozkaszlała się Merriwether, machając energicznie rękami w nieco dziecinnym usiłowaniu rozpędzenia pyłu.
– Żyjesz, MoFire?
– Ehem, khm... Ehe!
– Mam to uznać za tak?
– Ekhm... nie wkurzaj mnie, ehmm... Black!
Kurz powoli opadał, pokrywając czarną czuprynę Syriusza nobliwą siwizną. Potrząsnął gwałtownie głową, ale niewiele to dało. Merriwther podczołgała się bliżej niego i oparła plecami o mur. Dotkliwy problem Gryfona był dziewczynie obcy. Niepokorne włosy MoFire'ów zdawały się w naturalny sposób odpychać pył albo nawet go pochłaniać – z takimi to nigdy nic nie wiadomo.
– Ktoś ocalał? – spytała Ślizgonka cicho.
– No pewnie! Zawsze ktoś musi ocaleć, taki zwyczaj. Tylko... – Chłopak spojrzał na nią pytająco, a ona skinęła krótko głową. Syriusz mrugnął pokazując, że zrozumiał ten niemy komunikat.
– Ocalał oczywiście – rzekł Syriusz – ich złowrogi przywódca...
– Którego postać nadal napawa nas niemożliwym do przezwyciężenia lękiem.
Nagle padł na nich tajemniczy cień. Unieśli głowy, doskonale wiedząc, co nad sobą zobaczą.
Był to niesamowicie wysoki człowiek w długim, czarnym płaszczu i naciągniętym na twarz kapturze, niby żywcem wyjęty z koszmarów panny MoFire. Wyrósł jak spod ziemi za murem, o który się opierali, i z dziwnym, zwierzęcy warkotem rzucił się do przodu.
Gryfon i Ślizgonka skoczyli na równe nogi i pobiegli przed siebie. Rzucane przez Złego uroki latały koło nich, pod nimi, nad nimi – wszędzie wokół.
– Protego! – krzyknęła dziewczyna, a do Syriusza szepnęła: – Świetnie! Teraz musimy już tylko zdecydować, kim ten facet w ogóle jest i możemy kończyć.
– Kim jest kto?
– No... on...
– Jaki on?
– ON! – Wskazała na goniącego ich mężczyznę.
– Jest... eee... złym czarnoksiężnikiem, nie? Myślałem, że to jasne.
– Nie! Czy ty filmów sensacyjnych nigdy nie oglądałeś?! On musi być CZYMŚ/KIMŚ więcej... Mieć jakąś zgrabną historyjkę, która by uzasadniała, dlaczego się go tak boimy. Rozumiesz?
– Mniej więcej – przyznał i odwracając się, rzucił w kierunku czarnego osobnika: – Expelliarmus!
Ale chybił.
– Niech to! – warknął Gryfon. – To kim on może być? – zwrócił się ponownie do Merriwether.
– Nie wiem. Jednym z Czarnych Jeźdźców? – Widząc kompletny brak zrozumienia ze strony Blacka, dodała szybko, zanim zdołał zasypać ją gradem pytań: – Nieważne. W takim razie nie.
– Ale co...?
– NIEWAŻNE! Jakieś inne pomysły?
– Bo ja wiem? Może troll?
– Trolle już były! Zresztą, czy on ci wygląda na trolla?
– W tym oświetleniu? – Wyszczerzył się nieprzewidywalny Syriusz.
– Ugh, $%#&@!!!
– Dobrze, żartowałem! Może olbrzym? – powiedział cicho, aby nic się nagle nie pojawiło, nim ostatecznie ustalą strategię.
– Jeżeli już, to pół, ale nie. Eee... Pastakurow? – parsknęła i potknęła się z istnym wyczuciem momentu (jakby nie było trwał pościg). Na szczęście Black też miał niezły refleks i tym razem ją podtrzymał. – To ma być coś przerażającego – nie przestawała mówić.
– Kate Lumores – wymamrotał Syriusz pod nosem, tak że nie była pewna, czy dobrze usłyszała.
– Co?
– Eee... Nic. – Wzruszył ramionami. – Chciałaś coś pow...
– A tak. Może strzygoń?
– Lepiej wampir, jak już.
– NIE!
– Dlacz...?
– Kodeks!
– No więc co?
– Ja... – zająknęła się. – Ja... ja nie wiem! Yeti?
– Szaleniec z piłą mechaniczną?
– Idiotyczne!
– To wszystko jest IDIOTYCZNE! Nie trzyma się kupy!
Scena pościgu wokół dziedzińca zaczynała się nieznośnie przeciągać i powoli stawała się... Nie, no nie kiczowata – cały ich pokaz BYŁ kiczowaty i doskonale zdawali sobie z tego sprawę. To jednak był coś więcej... A więc scena pościgu powoli przemieniała się w parodię, a oni nadal kłócili się, nie mogąc dojść do porozumienia.
– Wiem! – wykrzyknął nagle Black. – To jest to! Będzie idealne! Bowiem nasz przeciwnik jest... – zawiesił dramatycznie głos. – DEMENTOREM!
Elegancka czarna peleryna zsunęła się z ramion wysokiego mężczyzny i nagle pojawił się przed nimi dementor w całej swej demonicznej okazałości – w poszarpanych, nadgniłych szatach z kapturem zakrywającym twarz, której nie widział nikt z żywych, a przynajmniej ten, kto widział, nie zachowywał świadomości dość długo, aby o tym opowiedzieć. Stwór wyciągnął ku nim pokryte liszajami dłonie o obrzydliwym, zielonkawym odcieniu czegoś, co zbyt długo leżało w wodzie, czy raczej ściekach, i z mrożącym krew w żyłach świstem wciągnął powietrze.
– Cholernie oryginalne – skomentowała Merriwether z bardzo niewyraźną miną. – Ale czy to aby na pewno był dobry pomysł?
– Ch-chyba masz r-r-rację – szepnął Syriusz.
– Znasz jakieś zaklęcie przeciwko dementorom?
– Teraz, kiedy o tym wspominasz...
– BLACK! – wrzasnęła ostrzegawczo, ale z wyraźną paniką w głosie.
– Nie pomyślałem o tym wcześniej! – ryknął w odpowiedzi.
Owionęło ich lodowate powietrze. Temperatura musiała spaść aż do zera. Trawa pokryła się szronem, który chrzęszczał pod ich stopami, gdy przerażeni cofali się przed upiorem. Szło im się coraz bardziej opornie, coraz trudniej było zrobić kolejny krok, nogi stawały się ciężkie, za ciężkie, wydawały się przywierać do podłoża. Pogrążali się w nieznośnej bezwolności, niezdolni do oporu, niezdolni walczyć, uczynić choćby najdrobniejszy ruch. Ich umysły otoczyła lepka, obezwładniająca mgła. Myśli odpływały w niebyt, wciąż dalej i dalej od chwili obecnej, płynąc ku...
Och, nie!
Tylko nie to!
Proszę...
Ku najgorszym wspomnieniom.
Merriwether otrząsnęła się gwałtownie. Działo się z nią coś dziwnego, coś, czego nie rozumiała, nie potrafiła wytłumaczyć. Ręce jej drżały, serce waliło jak oszalałe, oblał ją zimny pot i nie mogła złapać tchu. Targał nią niepokój – bała się, bała się strasznie, choć nie wiedziała, czego właściwie się obawia. Jakby miało się stać coś okropnego, nieodwracalnego, a może to się działo teraz albo stało się lata temu...
Co? Kiedy? Gdzie? Jak?
Miała mętlik w głowie.
Spróbowała się opanować. Za wszelką cenę oprzytomnieć i obronić się. Zatrzymać to, co się z nią działo, zanim... będzie za późno.
– Protego! – jęknęła słabo.
Tarcza rozwiała się w dym dokładnie w chwili, w której się pojawiła, a panna MoFire zadrżała z zimna. Mgła przed jej oczami zgęstniała i nic już nie widziała. A może raczej widziała za dużo. Widziała rzeczy, których absolutnie widzieć nie chciała.
Usłyszała krzyk, a potem szalony śmiech. Prędko zapadający, mroczny zmrok raz za razem przecinały zygzaki błyskawic. Lunęło.
Czuła się mała. Tak rozpaczliwie mała i słaba. I bardzo przerażona. I było jej zimno, zimno, tak zimno. W zmarzniętych dłoniach trzymała mały bukiecik kwiatków, chyba stokrotek. Zaciskała na nim rozpaczliwie palce, jakby chciała w ten sposób coś powstrzymać. Ale co? Przepełniające ją chwilę wcześniej szczęście, radość? Tak, bo teraz działo się coś złego, bardzo, bardzo złego i ostatecznego. Wiedziała to, choć była mała, słaba i głupia.
Ponad jej głową, wysoko w niebiosach przetoczył się ogłuszający grom. Ponownie błysnęło. Zerwał się wiatr.
Automatycznie uniosła głowę ku górze, ku wysokiej wieży – niedobrej wieży – to było z jakiegoś powodu złe miejsce, wiązały się z nim paskudne uczucia. Krople deszczu padały prosto na twarz Merriwether.
Wtedy ktoś od tyłu zakrył jej oczy dłońmi zimnymi jak lód, jak sama śmierć.
– Nie patrz tam! – krzyknął ktoś głębokim, jakby odległym głosem. – Nie patrz tam! Słyszysz?
Mężczyzna odwrócił ja ku sobie i przytulił mocno. Poczuła na policzku dotyk aksamitnego, jednak wydawało się, że butwiejącego materiału. W jej nozdrza uderzył zapach kurz, stęchlizny i wilgoci, i jeszcze czegoś nieokreślonego, ale niezbyt przyjemnego. Krwi? Zestarzałej, zaschniętej krwi?
– NIE! – krzyczała, chociaż nie wiedziała dlaczego. – Nie, nie, nie! Ja chcę... Ja muszę! – Biła piąstkami w jego pierś, stokrotki posypały się na ziemię i ułożyły wokół nich.
– Uspokój się – mówił zdenerwowany, basowy głos. – Nie patrz tam! Proszę – wyszeptał.
Uniosła ku niemu oczy. Do klapy surduta mężczyzny przypięta była srebrna plakietka z herbem MoFire'ów.
NIE!
Merriwether ocknęła się na ziemi, wciąż krzycząc. Black stał nieopodal. Nadal trzymał się na nogach, ale chwiał niebezpiecznie z przymkniętymi oczami. Z jego różdżki wypływał strumień ciepłego powietrza, który utrzymywał dementora w bezpiecznej odległości. Jednak wkrótce chłopak również zwalił się bezwładnie na brukowany dziedziniec.
Ciepło! CIEPŁO! To jest klucz! Ciemność pokonuje się światłem. Zimno – ciepłem! Spróbowała się podnieść, lecz nie mogła, więc siedząc na ziemi, sięgnęła po różdżkę i wykrzyknęła (słabo, bo słabo, ale zawsze):
– Incendo orbis! – Z jej różdżki wyleciała olbrzymia kula ognia i uderzyła centralnie w dementora.
Nie spowodowało to co prawda, że zniknął, bo to niemożliwe, lecz przynajmniej odsunął się od nich na sporą odległość. Dziewczyna przyczołgała się do Syriusza. Była zbyt słaba, aby podnieść się na nogi i iść normalnie.
– Black! – zawołała.
Żadnej reakcji.
– Black! – Złapała go za poły szaty i potrząsnęła. – Black, obudź się, ty cholerny matole! Black!
Po kilku chwilach intensywnego szarpania w końcu otworzył oczy. Ujrzał nad sobą rozczochraną i umorusaną Ślizgonkę z upiornie wykrzywioną twarzą, na której złość mieszała się z strachem.
– Ach, MoFire! Miło cię widzieć! Jestem w piekle?
– Zamknij się! Rusz się i zrób coś z tym swoim dementorem!
Temperatura wokół nich po czasowym wzroście, znów wyraźnie spadła. Merriwether odwróciła się tylko po to, aby zobaczyć nadgniłą rękę dementora tuż przed swoją twarzą. Wrzasnęła, rzuciła się do tyłu, zwaliła na Blacka i przekoziołkowała przez niego.
„Niech to szlag! Niech to szlag! Niech to SZLAG!"
Powtarzając powyższe słowa w kółko w myślach, jak mantrę, chwyciła różdżkę i rzuciła jeszcze raz to samo zaklęcie. Nie podziałało tak dobrze, jak za pierwszym razem. Demon nadal stał zbyt blisko.
– I co teraz? – spytała.
Syriusz niespodziewanie klepnął się dłonią w czoło. Tak, jakby to był odpowiedni czas na wymyślną gestykulację!
– Jest! Jest jeden sposób!
Gryfon skoczył na równe nogi z niespodziewaną energią i pociągnął Merriwether za sobą. Zachwiała się, miała nogi jak z waty. Ponadto kręciło jej się w głowie z powodu tych tajemniczych wspomnień. Wspomnień, których nie pamiętała. Więcej – które na pewno, NA PEWNO!, nie były JEJ. W takim razie, skąd wzięły się w jej głowie? Nie miała jednak czasu dokładniej się nad tym zastanowić, ponieważ chłopak właśnie coś do niej mówił.
– Zaklęcie Patronusa! Luni nam kiedyś o nim mówił. Chce się doktoryzować z groźnych stworzeń.
– Co to za Luni?
– Remus Lupin. Aby odpędzić dementora, trzeba utworzyć Patronusa.
– Co? Co to takiego, do cholery?
– Nieważne! – Black stanął naprzeciw niej, bardzo blisko, twarzą w twarz, i powiedział poważnie: – Potem wszystko wyjaśnię. Teraz słuchaj. Musisz się skupić na najszczęśliwszym wspomnieniu, jasne? A gdy to zrobisz, wyciągnij różdżkę i powiedz: „Expecto Patronum". Rozumiesz?
– Ale...
– Rozumiesz?
– Ale co jest? Jaki Patronus? O CO CHODZI?!
– Po prostu to ZRÓB!
– Ale ja nigdy tego nie robiłam!
– Ja też, dlatego musimy rzucić zaklęcie razem.
– Ale...
– MOFIRE! Zamknij się i rób, co mówię! Chociaż raz!
– A niby z jakiej racji...
Ponownie poczuli chłód i przyklejającą się do nich, obezwładniającą mleczną mgłę. Owionął ich świszczący, smrodliwy oddech dementora. Black mocniej zacisnął palce na różdżce i wymierzył w niego.
„Jak brzmiało to zaklęcie?", przebiegło przez głowę Merriwether. „Szczęśliwe wspomnienia? Ja nie mam..."
– Expecto Patronum! – krzyknął Syriusz.
– Expecto Patronum... – powtórzyła za nim jak echo panna MoFire, ale zrobiła to bardzo słabo i bez przekonania.
Nic się nie stało.
– Expecto Patronum! – ryknął z mocą Gryfon i tym razem z jego różdżki wypłynął strzęp rozmigotanego, srebrzystego obłoczka.
Dziewczyna zachwiała się i automatycznie przytrzymała jego ramienia, nie bardzo wiedząc, co się z nią dzieje. Nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć, że dementor ma na nią o niebo silniejszy wpływ niż na chłopaka.
– MoFire! Skup się, do cholery!
– NIE PATRZ TAM! – huczało jej w głowie.
– Ale ja... – wymamrotała Merriwether. – Ale ja... ja... chyba nie mam dobrych wspomnień...
– Bzdura!
– Ja...
– MOFIRE!
„Może to, gdy złamałeś Severowi nos?", myśli same, bardzo wolno toczyły się przez jej głowę. „Albo gdy ten chabaź na zielarstwie o mało nie zmiażdżył mi palców. Też przez ciebie, swoją drogą".
– Expecto Patronum! – wrzasnął znowu Syriusz i za każdym razem udawało mu się wyczarować więcej białawej mgły.
I wtedy nieoczekiwanie panna MoFire zaczęła się śmiać. Nie wiedziała, dlaczego się śmieje, ale cały świat nagle wydał jej się absurdalnie zabawny. Ból, strach – wszystkie możliwe uczucia wymieszały się w niej jak w jakimś kotle i straciła kompletnie panowanie nad sobą. Nie mogła już dłużej myśleć. Zdaje się, że ludzie nazywają to histerią... Tak, to było właśnie to – najzwyczajniej w świecie wpadła w histerię! Cóż za interesujące przeżycie! Tylko to zimno i mgła... Dwie mgły: jakby dobra i zła. Merriwether z wolna odpływała poza świadomość...
– Expecto Patronum! MOFIRE, ocknij się! – Syriusz w jednej ręce trzymał różdżkę, drugą złapał Ślizgonkę z tyłu za szatę i potrząsnął. – Potrzebuję twojej pomocy. TERAZ!
„Szczęśliwe wspomnienia?"
Przypadkowo, właściwie już półprzytomnie spojrzała na swą dłoń i przed oczami nieoczekiwanie stanęła jej mała, sznurkowa niebieska bransoletka.
To było tak dawno.
Wieki temu.
Jednak...
Czemu nie? Lepszy gumochłon w kieszeni...
– MOFIRE!
– Expecto Patronum! – krzyknęli jednocześnie.
Zaklęcia połączyły się i przed Hogwarczykami wyrosła olbrzymia i potężna bariera ze srebrnej mgiełki, której widok podnosił na duchu, napełniał nowymi siłami i pozytywnymi myślami, poza tym z jakiegoś względu był nie do zniesienia dla dementora. W jednej chwili demon z wściekłym wizgiem zniknął. Przynajmniej na to wyglądało. Przynajmniej mieli taką nadzieję.
Opadli wyczerpani na kolana, a następnie, nie mogąc utrzymać się w pionie, polecieli dalej. Na szczęście Syriusz zdążył szepnąć: „Trawa", nim poharatali sobie twarze o bruk. Wtulili się w miękką roślinność i przez dłuższą chwilę leżeli bez ruchu. Wreszcie Gryfon leniwie odwrócił się na plecy i... ryknął śmiechem! Nieopanowanym, radosnym śmiechem z głębi serca, pełnym trudnej do opisania ulgi. Merriwether momentalnie ochoczo mu zawtórowała. Chichotali jak wariaci, trzęsąc się i machając w powietrzu rękami i nogami z uciechy. W żaden sposób nie mogli się powstrzymać. Po tym wszystkim, co ich spotkało, po wszystkich tych przejściach (co z tego, że symulowanych? – im się tak wcale nie wydawało, oj nie!), wszystkich emocjach po prostu nie mogli przestać się śmiać. To było za dużo, o wiele za DUŻO, jak na jeden dzień. Nieopanowana głupawka trwała dobre kilkanaście minut. Wreszcie oboje dźwignęli się na nogi, pomagając sobie nawzajem i rozejrzeli się dookoła po całym stworzonym przez siebie pobojowisku, nie kryjąc satysfakcji.
– No to koniec! – krzyknął rozpromieniony Syriusz.
– Uroczyście ogłaszamy koniec pokazu Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart! – uzupełniła Merriwether.
Gryfon i Ślizgonka ponownie parsknęli śmiechem, nie mogąc się opanować i popatrzyli na siebie zachwyceni i triumfujący. I wtem, kierowani impulsem, równocześnie wyciągnęli do siebie dłonie, a zrobili to tak energicznie, że dość boleśnie zderzyli się palcami.
– A więc zgoda? – zapytał Syriusz.
– Niech ci będzie – odpowiedziała z wielką łaską, lecz po jej oczach było widać, że tylko się zgrywa. – Niech ci będzie, Black.
– Jestem Syriusz. – Wyszczerzył się.
– MoFire... Iiiii...! – zająknęła się, bo właśnie chyba po raz setny zrobiła z siebie idiotkę z powodu własnego roztrzepania. – To znaczy: Merriwether – poprawiła się szybko z szerokim uśmiechem na ustach.
Uścisnęli sobie dłonie dokładnie w chwili, gdy puściły dźwiękoszczelne bariery Symulatora Wyobrażeń, i ogłuszył ich ryk wciąż jeszcze szalejącej widowni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro