32. Duże zielone, małe czerwone
„Wielki to błąd pomijać w rachunkach smoka,
póki ten smok żyje, i to w dodatku tuż pod bokiem";
„Nigdy nie śmiej się ze smoka, póki jeszcze zipie"
(J.R.R. Tolkien „Hobbit")
– Krasnoludy, tak? Czepiałeś się moich krasnoludów? A smoki to według ciebie NIE są magiczne stworzenia?! – wrzasnęła z furią Merriwether i wykonała taki ruch, jakby chciała się rzucić na Syriusza i wydrapać mu oczy.
– Och, nieee! – uspokoiła się po chwili, oklapła i jęknęła rozdzierająco. – Chyba powinniśmy wreszcie zacząć uważać na to, co mówimy.
– Taaa. Jasne – przytaknął z ironią. – NASTĘPNYM razem na pewno. Swoją drogą, który to już raz?
Westchnęła i potrząsnęła głową.
– Cóż – wymamrotała – słowo się rzekło...
– ...różdżka na gardle – dokończył.
Gryfon i Ślizgonka parsknęli wspólnym, ale cokolwiek histerycznym śmiechem. Świadomość tego, z czym za moment mieli się zmierzyć, wbiła ich w ziemię i zupełnie ogłupiła, dezorientując i zdezorientowała, ogłupiając. Przez dłuższy czas mogli więc tylko stać tak bez ruchu i gapić się bez sensu w górę.
W końcu wylądował przed nimi.
Smok. SMOK. Zielony irlandzki pazurnik brzuchaty. Wielki jak stodoła albo nawet kilka stodół ustawionych jedna na drugiej, ziejący ogniem, parskający dymem i plujący siarką, z długim, uzbrojonym w kolce ogonem i imponującą rozpiętością również odpowiednio „udekorowanych" skrzydeł, skóra z których wystarczyłaby na żaroodporne kombinezony dla kilku grup smokersów. Gdy zarył w ziemię, świat długo dygotał. Hogwarczykom ciężko było uwierzyć, jak coś TAKIEGO w ogóle zmieściło się w Symulatorze Wyobrażeń (który nie mógł być znowu taki duży) i czemu go z miejsca nie rozsadziło.
Symulator Wyobrażeń! Właśnie! Wszystko to nie działo się naprawdę! Niby jak? Smoki we wnętrzu komnat Instytutu Magii Durmstrang? Co za głupota!
Fakt ten nieco otrzeźwił spanikowanych zawodników, ale niewiele to dało. Nogi nadal trzęsły im się nieznośnie, a oddechy stawały się coraz szybsze. Nieustępliwe przerażenie ogarniało ich nieodwołalnie. Czegoś takiego się jednak nie spodziewali, na coś takiego nie byli przygotowani, coś takiego sami zwalili sobie na głowę. Syriusz Black pluł sobie w brodę i solennie obiecywał już nigdy, NIGDY, nie paplać bez sensu – w ogóle zanim się odezwie, pomyśli, a już przynajmniej policzy do dziesięciu. Nie, lepiej do stu.
Zdenerwowany przedłużającą się bezczynnością smok machnął niecierpliwie skrzydłami i strumień pędzącego powietrza momentalnie zwalił Wether i Syriusza z nóg i obsypał ziemią. Niespodziewane zawirowanie wszechświata i kontakt z twardym, realnym i wyjątkowo mało smoczym podłożem pomógł wreszcie pannie MoFire wyjść z szoku i zebrać myśli. Zaszachowany widokiem jaszczura instynkt, który oniemiał jakieś tysiąc uderzeń serca wcześniej, teraz dał znać o sobie z całą stanowczością i popchnął Merriwether do czynu.
– Pilnuj dziewczynki! – wrzasnęła do Syriusz, zrywając się na równe nogi.
Nie była pewna, czy coś, co samo wyszło z Symulatora, może zrobić krzywdę innemu wymyślonemu bohaterowi, lecz na wszelki wypadek lepiej się zabezpieczyć. Merriwether bardzo by nie chciała, żeby przez ich nieuwagę ucierpiał ktoś jeszcze, nawet jeśli tym „kimś" była projekcja jej własnej, chorej imaginacji.
– Jakiej dziewczynki? – Zamrugał zdezorientowany Black, próbując wytrząsnąć piasek z oczu.
„O nie! Niech to!"
Zajęty swoim przeklętym smokiem Black nawet nie zarejestrował momentu pojawienia się Czerwonego Kapturka! Trudno.
Dziewczyna kiwnęła tylko krótko głową, wskazując na coś za jego plecami. Następnie odwróciła się, chcąc odbiec i długimi włosami chlasnęła Syriusza po i tak już zaczerwienionych i obolałych oczach. Syknął wściekle i przez dłuższą chwilę nic nie widział, trąc zawzięcie ślepia.
Merriwether stanęła pewnie, w rozkroku naprzeciw smoka i wymierzyła w niego różdżkę. Ten tylko czekał na pojawienie się przeciwnika. Zaczerpnął głośno powietrze, jego płuca wypełniły się i nadęły niczym dwa sterowce, zamachał znowu skrzydłami, tak że dziewczyna z trudem utrzymała się w pionie i rzygnął ogniem prosto na nią.
– Aguafons! – ryknęła panna MoFire i z jej różdżki wystrzelił rwący strumień, trafiając prosto w smoczy pysk.
Dwa żywioły: smoczy ogień i magiczna woda (swoją drogą – woda i ogień, znowu; klasyka motywów – to najwyraźniej będzie motto ich prezentacji) siłowały się ze sobą dłuższą chwilę, a para unosiła się nad całą polaną, aż w końcu Ślizgonka osłabła. Mimo że zaciskała zęby i z całych sił starała się nie poddawać, ręce jej omdlały i nie była w stanie utrzymać zaklęcia. Fala wody zmniejszała objętość i stopniowo zanikała, ognista lawa bez problemu przenikała przez nią i była coraz bliżej. Na twarzy Merriwether odbiła się dziwaczna mieszanka wściekłości i rezygnacji. Zmrużyła oczy, gapiąc się prosto w roziskrzone źrenice smoka.
– Wujku? – mruknęła z koślawym uśmieszkiem, czując, jak tonie we własnym sarkazmie.
Na nic więcej nie mogła się zdobyć, ponieważ... jakoś tak się złożyło, że nie była w stanie się ruszyć. Mówi się, że smoki są znakomitymi hipnotyzerami i namiętne wpatrywanie się w ich oczy nie jest najlepszym pomysłem. Cóż, jest to absolutna prawda. To nie jej wina, że wyleciało jej to z głowy, czyż nie? Po tym wszystkim, co już jej się dzisiaj przytrafiło... Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie?
– MoFire, zgłupiałaś?!
Black już był przy Ślizgonce i z całej siły uderzył ją ramieniem, odpychając na bok. Upadła nieco oszołomiona, a Syriusz tymczasem zajął jej miejsce.
– Frizzzy! – krzyknął, wyciągając różdżkę.
Potoki ognia wylewające się z paszczy smoka zaczęły w szybkim tempie zamarzać. Zaklęcie Mrożące błyskawicznie sięgnęło gardła bestii. Gdy potwór zorientował się, co się dzieje, było za późno. Kłapnął zębami, przecinając sztywniejący sopel i obsypując Hogwarczyków z góry na dół lodem, jednak równie wiele odłamków wpadło mu do pyska, gasząc czasowo źródło żaru i powodując ataki niepohamowanego kaszlu. Smok krztusił się, miotając po łące i bijąc powietrze ogonem i skrzydłami.
– MoFire, daj mi rękę – powiedział znowu Gryfon, a dziewczyna zareagowała automatycznie.
Syriusz odciągnął ją w stronę najbliższych drzew, z dala od pola rażenia wyjącego w bardzo typowo ludzkiej frustracji smoka. Merriwether wciąż miała cokolwiek błędne spojrzenie. Przestraszony Black delikatnie poklepał Ślizgonkę po twarzy, a ona potrząsnęła głową, przytomniejąc.
– W porządku? – zapytał.
– Aha. Dzięki!
– Rewanż za sukkuba. Jesteśmy kwita.
– Aha. – Na razie nie była jeszcze w stanie wykrzesać z siebie więcej, znowu potrząsnęła głową. – Zahipnotyzował mnie! – poskarżyła się.
– Wiem. Właśnie to powiedziałem. W przenośni. Jakieś pomysły? – Wskazał na smoka, który też powoli powracał do siebie.
Wzruszyła ramionami.
– Lego? – rzuciła pytająco trochę rozkojarzona.
– Przecież...
– Tak, tak, smoki to magiczne stworzenia, ale nie chcę go zaczarować, tylko użyć czarów przeciwko niemu. Rozumiesz?
– Lego! – krzyknął zamiast odpowiedzi.
Magiczne więzy oplotły łapy smoka, jednak on nie zdawał się tym szczególnie przejmować. Zatupał zawzięcie i z grubych lin nie pozostało wiele poza cieniutkimi niteczkami przypominającymi babie lato.
– Nie patrz tak na mnie! Na krasnoludy podziałało! – awanturowała się Merriwether.
– Taaak – zdążył mruknąć Black, zanim w panice odskoczyli na boki.
Sekundę później w miejscu, gdzie dotąd stali, leżało mnóstwo powalonych smoczym ogonem drzew, ściętych tuż przy ziemi.
– Jest jedno skuteczne zaklęcie na smoka – szepnął Syriusz.
– Tak? Ciekawa jestem jakie? – rzuciła, uchylając się po raz kolejny przed przydługim odwłokiem smoka i krztusząc wydychanym przez bestię raz po raz dymem. Na ich szczęście zapalnik nie chciał mu ponownie zaskoczyć.
– Najczulszym punktem smoka są jego oczy – wyjaśnił chłopak.
Niczym na zawołanie nagle oczy jego towarzyszki zrobiły się groszkowo zielone i powiększyły do iście smoczych rozmiarów.
– NIE! – krzyknęła, ściągając na nich uwagę smoka.
Zanurkowali w pobliskie krzaki.
– Dlaczego nie? O co znowu chodzi? – wysyczał zirytowany.
– Kodeks – odrzekła enigmatycznie, lecz za to nieznoszącym sprzeciwu tonem, wyplątując z włosów kilka sosnowych gałązek.
Smok ponownie zatupał i w odpowiedzi zasypał ich potok szyszek.
– Auu! Moja głowa! – Podskoczyła gwałtownie dziewczyna.
– Cholera! Podeptałaś mi ręce!
– Sorry, ja...
– Wrgh! – stwierdził lakonicznie smok, zalewając ich strugami gryzącego dymu.
– Jakieś kolejne pomysły? – zapytała dziewczyna, oczyszczając powietrze mininawiewem z różdżki.
– Tak. Szybka ucieczka.
– Bardzo śmieszne! Mamy im zaprezentować, jak pięknie potrafimy sobie radzić w każdej sytuacji, a nie, że szybko biegamy.
– No to co? Co to za kodeks, swoją drogą?
– Nieważne!
– Ważne! To zaklęcie z oczami to jedyne, jakie znam!
– Rób, co chcesz, ale ja nie mogę.
– Dlaczego?
– Kodeks! K-O-D-E-K-S! Czy ty jesteś głuchy? Nie mogę mu zrobić krzywdy. To znaczy: bardziej dotkliwej krzywdy niż to konieczne.
– Dobra, dobra! Na razie! – mruknął Syriusz i wyskoczył z ich dotychczasowej kryjówki.
Smok zawył z radości. Albo chęci mordu. Albo jednego i drugiego. Czy to nie wszystko jedno?
Black zabawiał się z bestią w dziwaczne gonitwo-podchody, co i rusz uchylając się przed jej atakami, ale nijak nie mógł ustać w jednym miejscu wystarczająco długo, aby rzucić zaklęcie. Merriwether obserwowała te karkołomne zawody, myśląc intensywnie, bo sama (oczywiście i mimo wszystko) nie zamierzała pozostać bezczynna. Za parę chwil też już stała na polance – w samą porę, żeby zobaczyć, jak Gryfon obrywa smoczym skrzydłem centralnie po głowie i leci w bliżej nieokreślonym kierunku. Dziewczyna szybko odciągnęła od niego uwagę smoka.
– Hej! Wujek!!! – ryknęła, a gdy łeb zwrócił się w jej stronę, zaciskając mocno powieki dodała: – Lumos Maxima! – Jednocześnie mruczała do siebie: „Przepraszam, przepraszam" na przemian z „Kodeks, Kodeks". Potrafiła sobie wyobrazić mroczki, które teraz migały przed oczami potwora.
– Black? – Zerknęła na leżącego w sporej odległości od niej (właściwie to po drugiej stronie smoka) chłopaka. Wyglądał na dość nieprzytomnego, aby zapewnić jej jeszcze parę minut rozrywki z „wujkiem", a nie miała na to zbytniej ochoty.
– Black! Obudź się do cholery! Bombarda! – Wskazała różdżką na ziemię przed sobą, a ta eksplodowała niczym wysadzona miną przeciwpiechotną prosto w pysk smoka, zasypując jego i najbliższą okolicę glebą, kępkami trawy i mchu. Ogień, woda i ziemia... Jak to miło! Co jeszcze?!
– Bombarda? – rozległ się rozbawiony głos. – Akceptujesz swoją ksywkę?
„No tak", pomyślała. – „Wiadomo, CO jeszcze. Jak TO miło!"
– Powróciłeś z krainy snów, Black? – spytała, uchylając się przed miotającym się na oślep smokiem.
– Na dźwięk boskiego brzmienia twego imienia.
„JAK TO MIŁO!"
– Świetnie, to teraz uważaj! Lego! – krzyknęła, gdy smok znowu machnął skrzydłami i ich końce na chwilę zetknęły się na jego grzbiecie. Sznury zaczepiły o wielkie i ostre wypustki na nich i na mgnienie oka je unieruchomiły, zanim więzy zostały zerwane. Impet zatrzymanego machnięcia szarpnął smokiem, który momentalnie runął w dół, pyskiem w stronę Syriusza. Chłopak zrozumiał i uniósł różdżkę.
Merriwether błyskawicznie odwróciła się na pięcie i zakryła oczy dłońmi.
Kodeks.
Łoj, nie!
Słyszała, że Black coś wrzeszczy, ale nie dosłyszała co. Dzięki Merlinowi! Zaraz rozległ się potworny, rozdzierający serce wizg i pisk poranionego stworzenia.
„Potwora", poprawiła się w myślach i uśmiechnęła ironicznie pod nosem.
I wtedy wpadł jej do głowy pewien pomysł. Wreszcie coś sobie uświadomiła. Coś, co im obojgu umknęło w ferworze zdarzeń. To jest SYMULATOR WYOBRAŻEŃ! To wszystko NIE dzieje się naprawdę. To wszystko można dowolnie zmieniać. Można tym manipulować. I to niekoniecznie rozsądnie czy logicznie.
Prawda?
Ponownie okręciła się wokół własnej osi, twarzą do głównego nurtu wydarzeń.
– Wtedy – rzuciła nieco histerycznie – smok niespodziewanie odpuścił. Poczuł się pokonany albo coś w tym rodzaju... Eee... Przypomniał sobie, że ma do wysiedzenia jajka... eee... małe smoki do wykarmienia, skutkiem czego... eee... – Nie mogła znaleźć słów. – Nie powinien ryzykować, to jest... eee... Co za bzdura! Odleciał! Smok odlatuje! – dokończyła, podskakując w miejscu z emocji.
I tak się stało! Smok niezdarnie, ponieważ był ranny i oszołomiony, uniósł się w powietrze i tak po prostu odleciał, zniknął, zwiał!
Na miłosiernego Paracelsusa! Udało się!
Co za bzdura! Co za piramidalna, absolutna, totalna, bzdurna BZDURA!
Oderwała wzrok od oddalającego się „wujka" i rozejrzała dookoła.
– Black? – zawołała, bo nie mogła go tym razem nigdzie dostrzec.- Black! Gdzie jesteś?
– Spokojnie. Tu jestem. – Z poziomu trawy uniosła się brudna i poharatana ręka i pomachała do niej zawzięcie.
Ślizgonaka ruszyła we wskazanym kierunku. Ujrzała rozciągniętego na ziemi, lecz mimo to błazeńsko uśmiechniętego chłopaka. Pewien dodatek do tego widoku stanowiło rozcięte czoło i strużka krwi cieknąca po twarzy.
– Nic ci nie jest? – spytała.
– Nigdy nie czułem się lepiej! To tylko mały szok – parsknął głupkowato.
– Raczej wstrząśnienie mózgu, o ile jest tam co wstrząsać.
– Dowcipna jak zawsze.
– Taki mam imidż. Możesz wstać?
Panna MoFire pomogła Syriuszowi pozbierać się z ziemi, a ten uspokoił się i potrząsnął kilka razy głową, jak niedawno ona sama, powracając do normalności. Względnej.
– Uff! Łeb mi pęka.
– Wierzę. Pokaż to.
– Co?
– Masz rozwaloną głowę!
– Daj spokój! Zaraz będzie koniec. Ile już tu jesteśmy?
Wzruszyła ramionami.
– Bo ja wiem? Nie mam zegarka. Zresztą, już dawno straciłam poczucie czasu.
– Czyli?
– Czyli NIE WIEM! Aż tak źle z twoją głową? Oberwałeś po uszach czy jak?
– Ale oni nam powiedzą, kiedy będzie koniec, prawda? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Nie wiem, ale oni chyba sami nie wiedzą, kiedy mamy zamiar skończyć, prawda? A my też tego nie wiemy. Flitwick przecież mówił... Poza tym ja...
– Khm, khm. Przepraszam bardzo – przerwał jej piskliwy głosik zza pleców.
Gryfon i Ślizgonka podskoczyli, popatrzyli na siebie niespokojnie i... policzyli do dziesięciu, zanim...
– Bruxa?
– Mamun?
Zapytali się nawzajem, bezgłośnie poruszając ustami i odwrócili się bardzo powoli.
Stała tam. Mała. Nieco skonfundowana. Bardzo zniecierpliwiona. Niesamowicie czerwona – tak w całej swojej ogólności.
Merriwether i Syriusz patrzyli z otwartymi z wrażenia ustami na około sześcioletnią dziewczynkę o bardzo poważnym wyrazie twarzy i w czerwonej pelerynce z obszernym kapturem narzuconym na jasne, półdługie włoski związane w dwie kitki wokół buzi. W dłoniach ściskała duży, przykryty misternie wydzierganą serwetką koszyk i niecierpliwie tupała nogą.
Niech to!
Merriwether zupełnie zapomniała o smarkuli! A dla Blacka to zdaje się był całkiem nowy problem. NIESPODZIANKA!
– Przepraszam bardzo – powtórzyła piskliwie, zadzierając dumnie główkę. – Chyba się zgubiłam. Czy mogliby państwo – zmierzyła ich krytycznym spojrzeniem dużych, chabrowych oczek – czy moglibyście – poprawiła się natychmiast – wskazać mi drogę do domku mojej babci? Mieszka gdzieś w tym lesie. – Po długim i poważnym namyśle dorzuciła łaskawie: – Proszę – i zatrzepotała niewinnie długimi, jasnymi rzęsami.
Hogwarczycy niemal fizycznym wysiłkiem stłumili parsknięcie.
– Jakaś twoja siostra? – zapytał Syriusz.
– Wcale nie jest do mnie podobna!!!
– Coś twojego ma... w całokształcie.
Dziecko patrzyło na nich z naganą, chrząkając znacząco.
– Pomożecie mi znaleźć drogę do babci czy nie? – naciskała, po kolejnym namyśle dodając: – Proszę.
Merriwether mrugnęła zawadiacko do Blacka i pochyliła się nad dziewczynką.
– Oczywiście, że cię zaprowadzimy. Przypadkiem idziemy w tym samym kierunku.
Dziecko bez ostrzeżenia wcisnęło łapkę w jej dłoń i uśmiechnęło się szeroko, najwyraźniej usatysfakcjonowane.
– No to super! Idziemy?
Syriusz zaśmiał się krótko swoim szczekliwym śmiechem i powiedział:
– Ruszamy natychmiast. Musimy się spieszyć, bo to właściwy czas, aby przypomnieli sobie o nas nasi prześladowcy, o których bylibyśmy zapomnieli. Na polankę wpada grupa ponurych czarodziei, a wśród nich straszna postać w pelerynie. Nadal nie czujemy się gotowi z nimi zmierzyć i pokonać. Musimy uciekać. I uciekamy.
Gryfon złapał dziewczynkę za drugą rączkę, wyciągnął różdżkę i wskazując na nich wszystkich rzekł:
– Fugio!
Świat nagle przyspieszył. Polana została daleko za nimi, znaleźli się w głębi lasu, a drzewa mijały ich w zastraszającym tempie, jakby poruszali się na wrotkach z nadnaturalnym przyspieszeniem, a jednocześnie stali w miejscu. Za chwilę wszystko ustało. Wykonali w przestrzeni skok o dobry kilometr.
– Dobre – skomentowała naprawdę zaintrygowana Ślizgonka. – Co to było?
– Wszyscy mamy jakieś swoje sztuczki, nieprawdaż? – Uśmiechnął się. – Idziemy dalej.
– Taaak. Aż wymyślimy jakiś sensowny koniec tej chorej historyjki.
Syriusz znowu wyszczerzył się do niej i zagadał coś do Czerwonego Kapturka, który widać zostawił na polanie całe swoje wcześniejsze humorzaste niezadowolenie i teraz wydawał się absolutnie zachwycony wycieczką. Co ciekawe, w najmniejszym stopniu nie zadziwił smarkatej fakt posiadania przez nich różdżek. Być może uznawała, że to podstawowe wyposażenie każdego leśnego trapera? Łącznie z grzybiarzami.
Przed dłuższy czas trzyosobowa grupka łazikowała w ciszy. Black udawał, że pilnuje wyimaginowanej drogi do tajemniczego miejsca, którego bynajmniej jeszcze nie wymyślili, i co parę kroków mruczał do swojej różdżki:
– Wskaż mi!
Merriwether z kolei posyłała Dezorienty w pojawiające się to tu, to tam zwodniki (choć żadne z Hogwarczyków nie przypominało sobie, żeby jakieś przywoływało), które zaczynały natychmiast kręcić się w kółko jak szalone, wydając skrajnie niezadowolone piski. Dziewczyna uśmiechała się do siebie. Radość sprawiały jej nie tyle oburzone zwodniki, co fakt, że używała przeciw nim jednego z ulubionych zaklęć Severa. Tego, którym skasował Syriusza w tę noc, gdy wydało się, że Ślizgoni korzystali z huncwockiego przejścia do Miodowego Królestwa, a Huncwoci zdecydowanie się temu sprzeciwili. A teraz Black spaceruje przy jej boku w tym zwariowanym Symulatorze, a Snape... Nie, lepiej o tym teraz nie myśleć, bo jeszcze go tu przez przypadek wywoła. Ale by była jazda!
Cisza i spokój. Mała dziewczynka oswoiła się całkowicie z sytuacją, zaczęła podskakiwać i nucić wesołą, dziecinną piosenkę, a w końcu w przypływie dobrego humoru wyciągnęła z koszyczka torebkę czekoladowych ciasteczek i powpychała po kilka do rąk swoich towarzyszy. Symulowane ciasteczka, a to dobre! Groźna przygoda w ciemnym lesie przemieniła się niespodziewanie w przyjemnie kiczowatą scenkę rodzajową, jednak aktualnie nikomu to nie przeszkadzało. Po smoku mieli jak na razie dosyć wrażeń.
Ach, Dżabbersmoka strzeż się, strzeż!
Szponów jak kły i tnących szczęk!
Drżyj, gdy nadpełga Banderzwierz
Lub Dżubdżub ptakojęk!*
Dziecko wyśpiewywało radośnie fragment wierszyka, zadziwiając ich znakomitą dykcją. Sam tekst okazał się jednak zgoła niepokojący.
– Mała może mówić, co chce, jak sądzisz? – zapytała półgłosem Merriwether Syriusza. – Nic z tego się tu nie pojawi?
– Raczej nie. To nasza fantazja. My jesteśmy kreatorami, ona kreacją. Mam nadzieję... Wolę nie wiedzieć, co to jest ten Dżabbe...
Panna MoFire szybko zatkała mu usta dłonią.
– Ja WIEM i obawiam się, że nie chciałabym się teraz z NIM spotkać, więc gęba na kłódkę! – wysyczała, mrużąc wściekle oczy.
– Mhmff gfh!
– Co?
Chłopak odjął rękę dziewczyny od swojej twarzy.
– Powiedziałem, żebyś mnie odkneblowała. A swoją drogą, przydałby się jakiś potwór. Robi się nudno.
– Nudne to są te wszystkie tarapaty, w które wpadamy. Trzeba by już to skończyć, ale...
Nagle zamarła w połowie zdania, zatrzymała się i odwróciła do Blacka pobladłą twarz, na której powoli wykwitały czerwone plamy – nieomylna oznaka nadchodzącej furii.
– ALE TY JUŻ TO POWIEDZIAŁEŚ! – ryknęła na całe gardło.
Syriusz przełknął głośno, starając się nie myśleć o tym, w jaki sposób Symulator zinterpretuje tak ściśle naukowo sprecyzowane określenie jak „jakiś potwór".
– Myślisz, że to wystarczy, żeby...?
Ślizgonka zawarczała na niego groźnie. Gorzej, że coś za nią również uznało za stosowne zawarczeć.
– Dlaczego? Dlaczego?! DLACZEGO?! – Merriwether fukała i tupała wściekle, przy okazji potrząsając włosami i wszystkim tym, co zdążyło się w nie przez ten czas zaplątać.
Rozciągające się poza leśną ścieżką bagno (którego na pewno nie wymyślili, o nie!) zasyczało i COŚ zaczęło się z niego podnosić.
– Chyba nie chcę wiedzieć, co to jest – wychrypiała Wether.
– Bez obaw, ja NIE WIEM, co to jest!
– Nie? Przecież to jasne! JAKIŚ POTWÓR, czyż nie?
Syriusz gwizdnął cicho przez zęby. Sam nie wiedział, co chciał przez to powiedzieć, ale żadna inna reakcja na tę sytuację nie przyszła mu do głowy.
COŚ znowu plasnęło, zasyczało, zawarczało i gwałtownie urosło, rzucanym przez siebie cieniem pogłębiając panujący w lesie mrok.
– Boję się! – stwierdził płaczliwie Czerwony Kapturek.
Podbiegł do Merriwether i wtulił się w jej szaty. Spanikowana mała dziewczynka drżała na całym ciele. Pannę MoFire zamurowało. Nie wiedziała, czy większy wpływ na to miało mlaskające, tajemnicze COŚ, czy fakt, że po raz pierwszy przytulało się do niej dziecko. Większość milusińskich raczej uciekała od niej z krzykiem, a w jednym wypadku nawet posunęła się do zmoczenia. Trzeba przyznać, że Kapturek jednak miał niewielki wybór.
– Eee... – zaczęła niepewnie Ślizgonka.
Wielki, bezkształtny i okropny JAKIŚ POTWÓR z bagna, którego nie miało tam być, już stał nad nimi i szykował się do JAKIEGOŚ ATAKU. Cóż, dziewczyna zdecydowała, że Blacka może zabić później. „Najpierw interes potem przyjemności, jak powiedział król Ryszard III, gdy już zabił swojego poprzednika, a nie podusił jeszcze jego synów", przypomniała sobie jedną z wypowiedzi Samuela Wellera, bohatera „Klubu Pickwicka" Charlesa Dickensa. W ekstremalnych sytuacjach zawsze przychodziły jej na myśl podobne nonsensy.
Rzuciła okiem na Syriusza. Stał pewnie naprzeciw JAKIEGOŚ POTWORA, ale minę miał dość głupią. Ostatecznie całkiem niedawno odniósł poważne obrażenia głowy. Westchnęła.
– Obronicie mnie, prawda? – zaszlochała dziewczynka w rękaw Merriwether i popatrzyła na nią ufnie.
– Jasne – odpowiedziała zdecydowanie i w nagłym przypływie oświecenia schyliła się, podniosła spory kawał mchu, transmutowała go w cokolwiek pokracznego i podmokłego pluszowego misia i wręczyła wystraszonemu Czerwonemu Kapturkowi. Dziecko przylgnęło do niego, jakby od tego miało zależeć jego życie.
„Gdyby tylko stara Sowa wiedziała, do czego mi się w życiu przydaje transmutacja", pomyślała złośliwie panna MoFire. Potem jeszcze zapobiegawczo otoczyła dziewczynkę magicznym polem ochronnym.
– Zaraz wracam. Nic ci nie grozi. Stój tutaj i nigdzie się nie ruszaj, chyba żeby... coś ci groziło – ugryzła się w język, zanim zaczęła sobie jeszcze idiotyczniej przeczyć.
– Czyli? – dopytywała się dziewczynka. – Co mam w końcu robić?
– Iii... Czyli nie ruszaj się! – fuknęła, po czym odwróciła się, zbliżyła do bagniska i stanęła obok Blacka.
– Tęskniłeś? – rzuciła lekkim tonem.
– Szalenie.
Wyszczerzyli się do siebie krótko i głupkowato.
– Wiesz, co z tym zrobić? – zapytała.
– Nie mam bladego pojęcia.
– To coś nowego, nie?
– No to jesteśmy w domu.
– Obawiam się, że to nie jest Kansas, Toto.
– Widziałem ten film.
– To jest KSIĄŻKA!
Sekundę później, bez ostrzeżenia, zalała ich rzeka błota.
Kolejną sekundę później stali po pas w szlamie, susząc wyjątkowo płynnego JAKIEGOŚ POTWORA strumieniem gorącego powietrza z różdżek. O dziwo działało.
– JAKIŚ POTWÓR? JAKIŚ POTWÓR?! – krzyczała Merriwether, uprzednio machając różdżką i na wszelki wypadek otaczając ich polem Silencia. – Świetnie, Black! Oby tak dalej!
– To było interesujące doświadczenie – oświadczył Syriusz i po raz któryś z rzędu wybuchnął śmiechem bardzo przypominającym szczekanie psa. Rozbił pięścią kolejny fragment zaschniętego błota i w ten sposób JAKIŚ POTWÓR powoli przemieniał się w rozwiewany wiatrem pył.
– Jeszcze jedno takie JAKIEŚ COŚ, a sama osobiście rozwalę ci łeb!
– Cała przyjemność po mojej stronie! – parsknął.
Merriwether zmierzyła go groźnym spojrzeniem.
– Twoje absolutnie niedojrzałe odpowiedzi składam na karb poniesionych ran – powiedziała poważnie, lecz w ostateczności nie wytrzymała i zaśmiała się.
– Czy mogę już się ruszyć? – zapytał Czerwony Kapturek ze skargą w głosie. Była najwyraźniej niezadowolona, ża tak długo nie obdarzali jej swoją uwagą.
– Ty możesz. Problem w tym, że my nie. – Uśmiechnął się do niej chłopak.
Mała dziewczynka zaraz cała się rozpromieniła i zarumieniła, skłaniając Merriwether do podumania nad grupą wiekową kobiet, na które oddziałuje nieprzeparty urok Blacka. Chyba jak w przypadku wyświetlanych w kinach kreskówek jego piękna buźka działa b/o (bez ograniczeń).
Dziecko wyraźnie wracało do swojej (zarozumiałej) formy. Wpatrzyło się maślanymi oczami w Syriusza, jakby widziało go po raz pierwszy, po czym odrzuciło pluszaka, którego przed chwilą ściskało niczym ostatnią deskę ratunku, w stronę Ślizgonki ze zbywającym:
– Dzięki za miśka.
Panna MoFire machnęła szybko różdżką i nim zabawka doleciała do niej, przemieniła się z powrotem we fragment leśnego runa i pacnęła cicho o skamieniałego JAKIEGOŚ POTWORA, aktualnie w stanie nieczynnym.
Stąpając ostrożnie po kruchej skorupie błota, Czerwony Kapturek zbliżył się do Boskiego Blacka i nadal cały zapłoniony zapytał nieśmiało:
– Pomóc ci?
– Eee... Pewnie! – Syriusz uśmiechnął się nieco zakłopotany i mrugnął w kierunku panny MoFire, która dziko prychnęła.
– Jesteśmy zazdrośni? – zapytał wyszczerzony Gryfon.
– Chyba sobie kpisz, Black! O kogo niby?!
W międzyczasie poziom błota wyraźnie opadł, sięgając im teraz po kolana, więc Merriwether kopnięciem rozwaliła wierzchnią, zaschniętą warstwę i wydostała się z „łap JAKIEGOŚ POTWORA", przynajmniej można tak to określić.
– Idziemy – zarządziła, a szeptem wysyczała jeszcze prosto do ucha Syriusza: – Wymyśl jakiś koniec tej przeklętej historii i znikajmy stąd.
– OK! – Gryfon też wyswobodził się z błota. – A co ty myślisz... eee... mała?
– Nazywam się Czerwony Kapturek.
Syriusz zamarł i szczęka mu opadła. Wpatrzył się w Merriwether z sygnałem SOS w oczach, ale dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. Zrozumiał komunikat: „Jak-jesteś-taki-cwany-to-radź-sobie-sam".
– Eee... Oryginalne imię – wymamrotał wreszcie, a ponieważ po niezbyt zadowolonej minie dziewczynki poznał, że nie była to ani najlepsza z możliwych, ani zbyt jasna odpowiedź, dodał jeszcze: – I ładne. Taaak, to też.
Teraz dziecko uśmiechnęło się zadowolone, wręczyło mu w nagrodę kilka ciastek i w tej samej chwili zachwiało się lekko. No tak, mała musiała być kompletnie wyczerpana. Smoki, błotne potwory i wędrówki po lesie mogą dać nieźle w kość, kiedy ma się sześć lat.
Syriusz bez namysłu wziął małą na ręce. Merriwetehr uznała, że nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się widzieć podobnego wyrazu wniebowzięcia na niczyjej, tym bardziej dziecinnej, twarzy. Musiała również przyznać, że smarkata była obrotna. Panna MoFire sama by się w tej chwili chętnie na czymś/kimś powiozła, bynajmniej niekoniecznie na Blacku akurat, ale w każdym razie... Była jednak świadoma, że przywoływanie do tego bałaganu testrali albo, nie daj Merlinie!, hipogryfów może prowadzić tylko do kolejnych szalonych komplikacji.
Czerwony Kapturek wtulił się w wilgotne, zaszlamione ramię Syriusza i rozanielony zasnął. Za to dwoje cokolwiek zdenerwowanych i zagubionych zawodników popatrzyło na siebie bezradnie.
„Trzeba to wreszcie skończyć", przekazali sobie bez słów. „To już poszło za daleko i cholernie dawno wymknęło się spod kontroli".
Właściwie z tego wszystkiego, a zwłaszcza z powodu dzieciaka, zapomnieli, że w ogóle biorą udział w jakimś konkursie. Flitwick, Durmstrang, nie wspominając już o Hogwarcie – to wszystko było tak bardzo, bardzo odległe od nich, że aż niesamowite, mniej realne od Symulatora Wyobrażeń.
Ich ostatnie zadanie: „Misja Ogień – Woda" dosłownie i w każdej możliwej przenośni przypominało dobry film akcji. Mając do wykorzystania tyle gotowych efektów specjalnych i nieograniczony limit czasu, naprawdę można by nakręcić dobry obraz fantasy.
– Kończymy historię Kapturka? – spytała szeptem Merriwether.
– A jak? – zaciekawił się Black.
– To proste. Ja czytałam tę bajkę.
– Aha. Dużo straciłem?
– Słucham?
– Czy fajna?
– Zależy, co się lubi. Nieco makabryczna. Trzeba będzie ją trochę zmienić, inaczej utkwimy tu na dobre i jeszcze wmieszamy się w skomplikowane relacje rodzinne.
– Co?
– No bo jaka matka wysyła smarkatą samą przez ciemny las, gdy wie, że gdzieś tam grasuje wściekły wilk?
– Że CO?!
– Nieważne! – Machnęła ręką. – Istotne jest to, że oto zauważamy odnogę naszej ścieżki, która prowadzi prosto do domku babci Czerwonego Kapturka. Skręcamy.
Syriusz posłusznie wykonał polecony mu manewr, nie zadając zbyt wielu niepotrzebnych pytań, na które i tak, jak wiedział, nie otrzymałby teraz odpowiedzi. Wyszli na kolejną polankę, na której stała śliczna, mała chatka jak z obrazka – bielona wapnem, kryta strzechą, z pomalowanymi na zielono okiennicami. Słowem, marzenie każdego bukolikofila.
– Kierowana nieomylnym przeczuciem czułego serca babcia – opowiadała dalej Merriwether (powstrzymując chichot), a Gryfon złapał się na tym, że słucha z ciekawością – otwiera drzwi i uśmiechnięta wychodzi nam naprzeciw. I nie ma tu nigdzie żadnego wilka! – zastrzegła, podnosząc głos. – Złego czy dobrego, nieważne! Absolutnie ŻADNEGO wilka tu nie było i nie będzie ani dzisiaj, ani jutro, ani za sto lat. W ogóle. A babunia właśnie popijała herbatkę ze swoim starym znajomym, leśniczym, którego strzelba NIE jest nawet naładowana.
Klasyczna, rozkoszna, siwowłosa babunia uczesana w koka – niczym z mugolskiej reklamy dżemu – podeszła do nich z roześmianą twarzą i przywitała się ciepło i wylewnie z przebudzoną jak na zawołanie wnusią. Mała niechętnie opuściła ramiona Boskiego Blacka, do którego zdążyła się już porządnie przykleić (Merriwether z rozbawieniem pomyślała, ile dziewczyn z Hogwartu byłoby gotowych z zazdrości poderżnąć Kapturkowi gardło albo przynajmniej dotkliwie podrapać). Mała dziewczynka nie miała jednak wielkiego wyboru, ponieważ zaraz za babcią z domku wyszedł nieciekawy i mało atrakcyjny (w porównaniu do Syriusza) gajowy, który bezceremonialnie wyszarpnął smarkatą z objęć coraz bardziej spanikowanego chłopaka i uniósł w stronę chatki, mrucząc pod nosem:
– Jak to się zmęczyło, biedactwo.
Czerwony Kapturek posłał Syriuszowi ostatnie rozmiłowane spojrzenie i zniknął za drzwiami... tylko po to, aby zaraz przypaść do szyby, ale to już inna sprawa.
„A to się gajowemu w najbliższej przyszłości dostanie od biedactwa, jak tylko się biedactwo odeśpi i oprzytomnieje. Pewnie w swoim mniemaniu właśnie nieodwołalnie utraciła przez niego miłość życia", pomyślała złośliwie Merriwether, nim przypomniała sobie, że przecież to wszystko nie dzieje się naprawdę, nawet nie istnieje.
*******
* fragment wiersza z powieści Lewisa Carrolla pt. „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" w przekładzie Macieja Słomczyńskiego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro