3. Noc w lochach
Severus i Merriwether wyszli po cichu na korytarz i uważnie rozejrzeli się na boki. Wejście do dormitorium Slytherinu znajdowało się w przejściu odchodzącym od głównego korytarza podziemi. Na lewo od wnęki znajdował się gabinet eliksirów, kilka magazynów i funkcyjnych pomieszczeń, w których nauczyciel przechowywał wszelkie potrzebne preparaty i prace uczniów. Dalej były już tylko schody i wyjście do sali wejściowej Hogwartu. Tam nie mogło znajdować się nic, co by ich interesowało. Dwójka Ślizgonów wybierała się w głąb lochów.
Odeszli zaledwie kilka kroków od dormitorium i zatrzymali się koło kolejnej wnęki. Kilka schodków prowadziło tam do osobistych pokojów Basiliusa Borutnikowa. Wyraźnie dochodziły stamtąd głosy kilku osób, i to osób w tym miejscu najmniej spodziewanych. Severus pociągnął swoją lekko zbaraniałą koleżankę za skraj szaty i oboje ukryli się w schowku naprzeciw mieszkania mistrza eliksirów.
– Cóż to za człowiek! Jak można być tak obojętnym? W końcu jest opiekunem domu – mówiła oburzona Minerwa McGonagall.
– Och, wiesz jaki on jest. Trudno mieć pretensje – powiedział Dumbledore.
(– Stary błazen – mruknął Severus w kryjówce, a Merriwether nadepnęła mu na stopę.
– Auuu!
– Cicho bądź!)
– Albusie, naprawdę nie zamierzasz nic z tym zrobić?
– Z czym? – zapytał wesoło dyrektor.
– Och, Albusie! Ja nawet nie chcę wiedzieć, skąd MoFire zna te wszystkie zaklęcia.
– O, to akurat najmniejsza tajemnica.
– Ale ona nie powinna ich znać! I to, co mówi, co robi! Tego nie można tak po prostu zostawić. Weźmiesz na siebie odpowiedzialność, jeżeli zostanie czarnoksię...
– Minerwo, wielu uczniów tej szkoły przejdzie na tamtą stronę. Wiesz o tym.
– Ale...
– Edukacja należy się wszystkim o magicznych zdolnościach. I niewielu osobom jej odmówiono. Znasz te przypadki i wiesz, że tutaj chodzi o coś innego.
– Albusie...
– Zresztą, panna MoFire to jeszcze dziecko. Zmieni się.
– A jeżeli nie? Nie sprawia wrażenia, jakby miała na to ochotę.
– Zmieni się.
Głosy nauczycieli oddaliły się. Merriwether i Severus wyszli ze schowka. Snape dusił się ze śmiechu. Dziewczyna miała zaciśnięte pięści i zgrzytała zębami ze złości.
– Słyszałeś, co o mnie mówiła ta wyliniała sowa?!
– Takie beztalencie, jak ty, czarnoksiężnikiem!
– Znam więcej zaklęć niż ty!
– Ja znam więcej!
– Ale moje DZIAŁAJĄ!
Teraz to Severus zaczął zgrzytać zębami.
– Nie uwarzysz nigdy żadnego eliksiru.
– Będę miała od tego ludzi.
– Jesteś głupia!
– A ty jesteś Severus. Gorszej obelgi chyba nie ma...
Severus błyskawicznie sięgnął po różdżkę. W ręce Merriwether już tkwiła jej własna.
– Hoho! Wyrabiasz sobie refleks, Severusku! Ale teraz mamy sprawę do załatwienia. Możemy się zmierzyć, kiedy już znajdziemy odpowiednią salę.
Ruszyli ostrożnie przed siebie.
– Ciekawe, co oni tu w ogóle robili – zastanawiała się głośno Merriwether.
– Pewnie rozmawiali o tobie i twoim numerze na lekcji Flitwicka z Basiliusem.
– Pewnie dużo im to dało.
Oboje wybuchnęli śmiechem na myśl o opiekuńczej trosce, jaką niewątpliwie zaprezentował dyrektorowi i McGonagall mistrz eliksirów.
Wkrótce wyszli poza teren oświetlony pochodniami i musieli polegać na świetle z różdżek. Początkowo nie natrafili na nic ciekawego. Dwa składziki, cztery od dawna nieużywane, małe sale o niewiadomym przeznaczeniu... Potem długo w ścianach nie pojawiały się drzwi. Tak dotarli do rozwidlenia korytarza. Jedna odnoga szła dalej prosto, dwie pozostałe pod kątem prostym na boki.
– I co teraz? Słyszałam, że podziemia Hogwartu tworzą labirynt.
– No to co? Obejdziemy wszystko.
– Musimy znaleźć salę dość blisko. Tak, żeby można było tam często wpadać. Hm... Rzucamy monetą?
– Nie. Idziemy na prawo.
– Bo?
– Bo mam taki kaprys.
– Dobra, pewnie zginiemy za rogiem. – Merriwether udała, że przebiegają ją dreszcze przerażenia. Severus ze złością posłał w nią niewielki impuls z różdżki. Jej włosy stanęły dęba.
– Ty...
– Idziemy – zakomenderował Snape.
Pierwsze drzwi znajdowały się w dość sporej odległości od rozwidlenia i za nic nie dały się otworzyć. Drugie były pokryte dziwnymi napisami i w ogóle nie miały klamki ani zamka. Trzecie były metalowe.
– Teraz ja spróbuję.
Merriwether wyrwała się przed Severusa. Wyciągnęła przed siebie na wysokość zamka dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym i powiedziała wyraźnie: "Alohomora", po czym przyciągnęła dłoń do siebie.
Drzwi się otworzyły.
– Jak...?
– Fajne, co? Och, nie powiedziałam ci jeszcze? Odkryłam to w tamtym roku. Niektóre moje zaklęcia działały, chociaż nie miałam w ręku różdżki albo tylko je pomyślałam. Sądziłam, że to przypadek, ale teraz to się dzieje nawet przy silniejszych czarach. Moja ciotka twierdzi, że to się zdarzało w rodzinie.
– Będziesz czarować bez różdżki?!
– No, niezupełnie. Różdżka to kondensator, dzięki niej zaklęcia są silniejsze i lepiej działają. Ręce to tylko taka pomoc.
– Pokaż to McGonagall, to się załamie.
Uczniowie powoli i ostrożnie weszli do otwartego pokoju. Panował tam mrok, którego z jakiegoś powodu nie mogło rozproszyć światło z ich różdżek.
– Dziwne – szepnęła Merriwether.
W tej samej chwili nadepnęła na coś i rozległ się suchy, ale głośny chrzęst. A zaraz potem krzyk. Krzyk niewyobrażalnie potężny, piskliwy i zawodzący. Wszystko w absolutnej ciemności. Jak na komendę, oboje również wrzasnęli i rzucili się do panicznej ucieczki. Merriwether wpadła na Snepe'a i razem wylądowali na podłodze, zaplątani w szaty. Severus na czworaka skoczył przed siebie, a ponieważ Merriwether zrobiła to dokładnie w tej samej chwili, znowu przez niego przekoziołkowała. A dziwna istota wyła i wyła nieprzerwanie. Dziewczynie zdawało się, że słyszy jak coś sunie po ziemi w ich kierunku. Wrzasnęła jeszcze głośniej, wyciągając przed siebie ręce. Również Severus wyciągnął różdżkę i rzucił zaklęcie. Wciąż nic nie było widać. Po bokach rozległy się jeszcze dwa dodatkowe głosy. Dziewczyna szarpnęła Severusa do tyłu, razem wytoczyli się z pokoju i zatrzasnęli drzwi. Oparli się o nie ciężko dysząc.
– Niech to szlag! – krzyknęła Merriwether.
– Co to było?
– Dobrze, że nie weszliśmy głębiej.
Nic nie zamierzało wyjść zza metalowych wrót, więc bezsilnie osunęli się na posadzkę.
– Poświeć jaśniej, bo zemdleję.
– Ojej! Dziewczynka się przestraszyła.
– A chłopczyk nie?
– Wcale!
– To ciekawe, kto kogo w końcu stamtąd wyciągnął. – Merriwether raźno zerwała się na równe nogi, otrzepała, zadarła do góry głowę i popatrzyła wyzywająco na drzwi.
– Idziemy dalej – orzekła.
W tej samej chwili coś kilka razy z całej siły uderzyło od środku we wrota. Oboje znowu wrzasnęli i rzucili się z powrotem do rozwidlenia. Dopiero teraz ujrzeli tkwiące w uchwytach pochodnie i skwapliwie je pozapalali.
– Teraz prosto – zarządziła MoFire.
Prosto nie było kompletnie nic. Żadnych drzwi, przejść ani nowych korytarzy. Równe kamienne ściany jak okiem sięgnąć. Zrezygnowani, po długiej wędrówce w końcu się zatrzymali.
– Po co komu tyle mil lochów, jeżeli nic tam nie ma? – mruknął Snape.
– Która godzina?
– Będzie po trzeciej.
– Zawracamy. Wypróbujemy ostatni korytarz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro