29. Zemsta
Zaklęcie uderzyło prosto w Merriwether. Dziewczyna momentalnie złożyła się jak domek z kart. Upadła na kolana i usłyszała nieprzyjemny chrzęst kości i stawów. Całe jej ciało przeszył ból tak okropny, że o mało nie odgryzł sobie języka, zaciskając zęby w rozpaczliwej próbie powstrzymania krzyku. Na tym się jednak nie skończyło. Nie mogąc się zatrzymać ani uczynić żadnego gestu, panna MoFire z tą samą szybkością leciała do przodu prosto na twarz. Podłoga była coraz bliżej, to działo się za szybko, urok był za silny... Gdyby Merriwether w ostatniej chwili nie zdołała się podeprzeć ręką i odwrócić na plecy, niewątpliwie impet uderzenia spowodowałby rozbicie czaszki. To na pewno nie było czyste zaklęcie. Na bank nie było legalne... I w dodatku nie pierwsze takie tego dnia.
Merriwether odtoczyła się na bok, poderwała na nogi... i padła z powrotem na podest, kiedy ugięły się pod nią obite kolana. Zaklęcie świsnęło jej nad głową. Odskoczyła, mijając się o włos z kolejnym, i ostrożnie spróbowała dźwignąć na nogi – trzęsły się, jakby były z galarety. Dziewczyna pochwyciła przestraszone spojrzenie śmiertelnie bladego profesora Flitwicka.
Tak, ona też się bała, bała się potwornie. Po tylu niepokonanych i nieustraszonych latach spadło to na nią jak grom z jasnego nieba.
Ślizgonka przyjęła (a raczej spróbowała przyjąć) bojową pozycję, opanowując drżenie nóg. Zadarła do góry głowę i spojrzała na przeciwnika. Borys Borysewicz Pastakurow po raz kolejny uniósł różdżkę.
Tego dnia Merriwether MoFire dostawała lanie życia. Pastakurow junior ciskał w nią potężnymi, strasznymi urokami, takimi jakie na pewno nie były dozwolone podczas jakichkolwiek legalnych czarodziejskich pojedynków i jakich nigdy by się nie spodziewała. I to był błąd, bo kiedy już raz Durmstrangczykowi udało się ją zdezorientować, zaskoczona nie mogła się ponowni pozbierać, więc chłopak błyskawicznie zdobył przewagę. To było okropne. Nie mogła nic zrobić! Syn dyrektora rzucał w nią zaklęcie za zaklęciem, jedno okrutniejsze od drugiego, a ona – pobita i obolała – tylko niezdarnie się osłaniała i prosiła w duchu, aby to się wreszcie skończyło. Co ciekawe, mimo że zaklęcia Pastakurowa były skandaliczne, nikt na to nie reagował, nikt się nie wtrącał, nikt nie przerywał, nie miał żadnych zastrzeżeń.
Merriwether wiedziała, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego musi przeżywać to wszystko. Dlaczego jury milczy. To była pomsta za to, że ośmieliła się wtrącić, za to, że widziała, czego zobaczyć nie powinn. Popsuła sprytny plan dyrektora, zdyskredytowała jego zawodnika i pogrążyła go w oczach gości. Teraz musi za to ponieść karę.
Wykonała niezbyt zgrabny piruet, aby uniknąć kolejnego uroku, ale następny, ciśnięty zaraz za tym, boleśnie ugodził ją w kostkę. Podcięta nagle wyrżnęła ostro w podłogę i zaczęła wrzeszczeć. Zaklęcie Noży. Nie, tego już było za dużo. W Wielkiej Brytanii za takie coś ląduje się na obserwacji na najbliższym posterunku aurorskim, przynajmniej tak słyszała. Krzyczała ona i wrzasnął ktoś jeszcze – chyba ta wielka dyrektorka z Beauxbatons, ale przez chwilę nie była w stanie się skupić.
Skutki zaklęcia minęły, ból gdzieś odpłynął, zaczęła powracać świadomość otoczenia. Dziewczyna przewróciła się na plecy i oddychała głęboko. Pulsowały kolana, kostka z pewnością była zwichnięta, co dalej? W tej chwili jej oczy rozszerzyły się. Zadziałała niezawodna intuicja. Merriwether nie zdołała się podnieść, ale znowu błyskawicznie odturlała na bok. W miejscu, gdzie przed chwilą leżała, kolejne zaklęcie wyrwało olbrzymią dziurę w podeście.
„O kurwa".
– Nie, wystarczy tego! – oburzył się Flitwick. – Czy państwo tego nie widzą? Te zaklęcia podchodzą pod paragrafy Międzynarodowego Karnego Prawa Czarodziejów!
– Doprawdy, proszę nie być tak przewrażliwionym – odparł lekceważąco dyrektor Durmstrangu. – Czy Hogwart ponownie doszukuje się oszustwa? Zapewniam, że gdyby jakiekolwiek z użytych tutaj dziś zaklęć istotnie było nielegalne, jury by interweniowało. Mam nadzieję, że nie zarzuca pan Kapitule braku kompetencji?
Merriwether zerknęła z nadzieją w stronę jury, jednocześnie nienawidząc się za ten, jak sądziła, przejaw tchórzostwa i hańbiącego ją popłochu. Nie miała tyle szczęścia, co Black. Kapituła drzemała w najlepsze, niczym się nie przejmując. Drzemała? Tak! Sędziowie siedzieli, podpierając się na rękach lub z odchylonymi do tyłu głowami i pogrążeni byli w letargu.
Wszystko jasne!
– Jeżeli nie ma pan nic więcej do dodania, to myślę, że możemy kontynuować?
Merriwether stanęła naprzeciw Pastakurowa. Dziwne, nie wyglądał ani na tak zdolnego, ani inteligentnego, żeby tak trafnie przewidywać jej ruchy, jak to dotąd czynił. Tym bardziej że nie patrzył na nią. NIE PATRZYŁ NA NIĄ, ALE PONAD JEJ RAMIENIEM. No nie, znowu? Czy na świecie nie ma już ani jednego uczciwego człowieka?
Zaryła kolanami w podest. Nie krępowała się już krzyczeć. Co jej szkodzi?
Koniec...
„Błagam, niech już będzie koniec", mówiła do siebie w myślach, tak jak dwa dni temu podczas pojedynku Blacka, z tym że ona nie mogła mieć żadnej nadziei. Była zdana wyłącznie na siebie. Nigdy nie myślała, że znajdzie się w tak paskudnej sytuacji. Turniej to była dla niej jedna wielka katastrofa.
Odwróciła się tylko po to, aby spojrzeć w sam środek mknącej ku niej kuli ognia. Z powodu pogruchotanych nóg nie zdążyła uchylić się wystarczająco szybko. Kula przefrunęła tuż obok niej, rękaw szaty zajął się ogniem, ramię zostało boleśnie poparzone, po sali rozszedł się swąd palonych włosów.
– Prawdziwy ogień? PRAWDZIWY? – wrzasnęła dziewczyna, chwiejąc się i dziwacznie drepcząc w miejscu, bo tylko tak była w stanie utrzymać równowagę. Przerzuciła różdżkę do lewej ręki i znowu syknęła. Ledwo mogła nią ruszać po wczorajszych bransoletkowych torturach, ale utrzymała różdżkę i chlusnęła wodą na drugie ramię. – Magiczna kula ognista zastosowana w czasie pojedynku nie może mieć temperatury wyższej niż temperatura ciała!
Wśród Francuzów rozległy się głosy potępienia, a ich dyrektorka, madame Maxime, poparła słowa dziewczyny. Syriusz Black zgodnie ze swymi zapowiedziami i w poczuciu obowiązku zerwał się z miejsca. Merriwether mogła przysiąc, że podwinął rękawy. Rozczulająco głupia i nikomu niepotrzebna demonstracja. Chyba sama by go zabiła, gdyby się teraz wtrącił. Profesor Flitwick, po krótkiej szamotaninie, osadził go z powrotem, a sam ruszył w stronę jury, pokrzykując coś z oburzeniem.
– Jeżeli panna MoFire uważa, że nie jest w stanie dłużej walczyć, może w każdej chwili się poddać i zakończyć pojedynek – stwierdził z obleśnym uśmiechem Pastakurow po interwencji Flitwicka i madame Maxime.
Pełna odrazy do siebie Merriwether rozważała tę możliwość. Poddać się...
Było to zupełnie nie w jej stylu, lecz dawało jakie takie pojęcie, w jakim stanie psychicznym i fizycznym właśnie się znalazła. Wiedziała, że jest na straconej pozycji i nie miała nadziei na cud. Poparzone ramię, w dodatku PRAWE ramię, pokryło się wielkimi, nabiegłymi limfą bąblami i pulsowało wściekłym bólem przy najlżejszym ruchu czy choćby dotknięciu. Kolejne, rzucane coraz bardziej histerycznie zaklęcia usztywniające i podtrzymujące nie chciały działać na powybijane ze stawów kolana, uginające się pod nią raz po raz. Za często dzisiaj na nie upadała, aby mogły utrzymać jej ciężar przez dłuższy czas. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie da rady. Będzie musiała to zrobić – pierwszy raz w życiu poddać się, przyznać do własnych słabości i braku umiejętności, nim zupełnie nie będzie mogła ustać na nogach albo gorzej: zemdleje na oczach wszystkich. Pastakurow junior jest od niej lepszy, silniejszy... Nie ma rady, trzeba to zrobić.
Kiedy była już prawie zdecydowana, do jej uszu dobiegł nowy dźwięk. Poza pomrukami dezaprobaty z Beauxbatons w sali rozbrzmiewał początkowo nieśmiały, ale wyraźnie narastający śmiech. Merriwether miała bardzo złe przeczucia... Uniosła mniej poranioną lewą rękę i bardzo powoli zbliżyła ją do swojej twarzy, a potem wolno przesunęła w bok, aż dotknęła prawej strony głowy. Wyczuła pod palcami nędzne i poskręcane szczątki spalonych włosów. Swoich pięknych, długich, kręconych włosów, z których była taka dumna, mimo że często na nie narzekała, bo przez większą część użytkowania przypominały stóg siana. Merriwether uwielbiała swe brązowe sploty niemal bałwochwalczo, a przez tego !@#*&%$#@! jest do połowy łysa!
– Moje włosy! – ryknęła.
To był już drugi atak na nie. Najpierw to cholerne zaklęcie barwiące, a teraz to! Nie, tego było zdecydowanie za wiele, Merriwether naprawdę się wkurzyła.
– W życiu nie zrezygnuję! Nigdy nie dam panu tej satysfakcji! Jestem w ZNAKOMITEJ formie! – rzuciła i zachwiała się. – NIEDOCZEKANIE!
– Merriwether, może jednak powinnaś... – wtrącił Flitwick współczującym tonem, zbliżając się do areny.
Zdawał sobie sprawę, co dziewczyna teraz czuje, zdarzało mu się być w podobnej sytuacji, ale nic za cenę zdrowia. Musiał o nią zadbać, przecież na tym polegała jego rola.
– Nie!
– Nie dasz...
– Poradzę sobie świetnie! Nie wtrącajcie się, to mój pojedynek i moja sprawa. Tylko MOJA!
W pannę MoFire wstąpiły nowe siły. Wyprostowała się z godnością na tyle, na ile mogła.
Tfu!
Żaden MoFire nigdy nie stchórzył i ona też nie zamierzała. Mogą ją pocałować, banda debili. Jeżeli myślą, że sama im się wystawi, to się mylą, grubo się mylą! Pora pokazać, na co naprawdę ją stać. Nawet w tak opłakanej kondycji pozostawała sobą, Merriwether MoFire, i nie zamierzała pozwolić się bezczelnie okładać ani w jakikolwiek (nieustalony dokładnie, ale to tylko kwestia czasu) sposób oszukiwać.
Machnęła kilka razy różdżką, zaciskając zęby, bo jej lewy nadgarstek stanowczo protestował przeciw jakimkolwiek gwałtownym ruchom. Teoretycznie w czarach nie ma różnicy, której ręki się używa, ale tak samo obie ręce niby są przystosowane do pisania, jednak wiadomo, jakie efekty daje nagła zmiana. Tylko jedna z nich jest wiodąca. Dziewczyna niezdarnie wylała na dłoń strumień łagodzącego balsamu z różdżki, a na jej kolanach pod szatą, czego nikt nie mógł naturalnie zauważyć, zmaterializowały się ochraniacze do quidditch. Ślizgonka wyrzucała sobie, że wcześniej na to nie wpadła, lecz z drugiej strony w życiu by się nie spodziewała, że przyda jej się cokolwiek związanego z tą głupią grą. Niewiele to w rzeczywistości pomogło, ale wyraźnie poprawiło jej samopoczucie. W głowie natychmiast się rozjaśniło, w umyśle zakiełkowało tysiąc nowych pomysłów. Przygnębienie wyparowało, wszystko wróciło do normy.
Borys Pastakurow junior po raz pierwszy pokazał po sobie jakieś uczucia, mianowicie obnażył zęby z wściekłości. Był pewien, że już zwyciężył, nie spodziewał się niczego więcej po swojej przeciwniczce. Nie spotkał się dotąd z MoFire'owskim uporem...
– Składywat! – krzyknął Durmstrangczyk, celując różdżką w Merriwether.
Było to właśnie to zaklęcie, którego omal nie przypłaciła rozbiciem głowy. Wywinęła się zwinnie, rzucając jednocześnie cicho tyle wyzwisk, że starczyłoby dla całej armii aurorów i to na kilka pokoleń, ale udało jej się nie przewrócić. Przeszła do kontrataku.
– Expelliarmus! Drętwota! Dezarmus! Expelliarmus!
Poza wszystkimi uczynionymi przez siebie świństwami, Pastakurow był jednak dobry i zaklęcia nie uczyniły mu wielkiej szkody – odbił je bez trudu. Jednak akcja kogoś, kogo uważał już za swoją zdobycz, zaskoczyła go. Zaczął się zapobiegawczo cofać.
– Lefelecta! – rzuciła znowu Merriwether, pokonując drgawki i szczękanie zębów. Raz był jej zimno, raz gorąco, a całe ciało było obolałe.
Pastakurow uskoczył, ale zaklęcie sięgnęło jego ramienia i obróciło wokół własnej osi. To go rozjuszyło. Dawno już nikomu nie udało się go trafić.
– Lietuczaja mysz! – ryknął.
– Łoj! – wyrwało się Merriwether na widok lecących prosto na nią upiornych nietoperzy.
Kilka zdążyło dziabnąć ją w twarz („cholerny, zmutowany, transylwański Urok Gacka!") i krew zalała jej oczy, zanim zadziałał błogosławiony refleks. Szybkim (w miarę, biorąc pod uwagę wszystko, co ją dzisiaj spotkało) ruchem schowała różdżkę do rękawa, wyciągnęła przed siebie ręce i wytworzyła olbrzymią, świetlistą tarczę, która otoczyła całą jej postać. Żarzący się, magiczny kokon rozświetlił pogrążoną w mroku salę pojedynków. Z powodu niespodziewanej, drażniącej jasności wielu widzów (w tym też jej przeciwnik) musiało zamknąć oczy. Wzmocniona wściekłością dziewczyny tarcza rosła i potężniała, rozpędzając i niszcząc krwiożercze upiorki, które znalazły się w jej zasięgu.
Panna MoFire działała szybko i sprawnie. Wykorzystała moment zbiorowego oślepienia i obróciła się dookoła, czujnie rozglądając po widowni.
Liczyła na szczęście. Liczyła, że jakimś cudem od razu trafi na miejsce, w które tak intensywnie wpatrywał się Pastakurow junior, była pewna, że potrafi je dokładnie określić. Znajdziesz miejsce, masz człowieka. Był tam. Jedyny z otwartymi szeroko oczami mimo oślepiającego światła. Był to starszy czarodziej, zapewne nauczyciel. Już samo to się nie zgadzało, bo wszyscy nauczyciele mieli wyznaczone miejsca w specjalnym sektorze blisko jury. Mężczyzna zachował czujność, uważnie śledził sytuację na podeście i pokazywał coś rękami. Szyfr aurorski typu 1A – najprostszy z możliwych. Merriwether rozpoznała go z łatwością, ponieważ sama świetnie go znała. Nauczyli się go kiedyś razem z Severusem, tak na wszelki wypadek, i rzeczywiście w wielu przypadkach okazywał się bardzo przydatny – szczególnie na lekcjach. Czarodziej właśnie starał się przekazać chłopakowi:
– Zaklęcie Tarczy. Maximus. Łam. Czar Tiereszkowa.
Borys Pastakurow nie mógł tego zobaczyć, tkwił oślepiony po drugiej stronie osłony panny MoFire.
A więc to tak! Ten stary belfer śledził wszystkie jej ruchy i jako bardziej doświadczony od synalka dyrektora potrafił przewidzieć każdy jej następny krok i wszystkie ewentualne słabe punkty.
Niech to!
Merriwether wiedziała wszystko, co chciała wiedzieć, a że jej tarcza niebezpiecznie słabła, trzeba było przystąpić do działania i doprowadzić pojedynek do końca. Oczywiście końca pomyślnego dla niej.
Niestety, przeliczyła się. Dodatkowy wysiłek, jakiego wymagało utworzenie osłony, przemęczył Ślizgonkę. Nogi ją zawiodły i zwaliła się na podłogę. Dyszała ciężko, nie mogąc złapać oddechu. Krew sączyła się z pokąsanego i podrapanego szponami nietoperzy czoła, płynęła wzdłuż nosa i skapywała na ziemię.
– Dość! Dość! Psirwać tio! Wystarci! – krzyknęła dyrektorka Beauxbatons z charakterystycznym akcentem. Mierząc Merriwether miarą swoich delikatnych uczennic, pewnie była przekonana, że panna MoFire właśnie umiera.
Młody Pastakurow nie przejął się tym okrzykiem, w końcu o wszystkim decydował jego ojciec. Chłopak, choć pozbawiony podpowiedzi, nie stracił głowy. Zareagował samodzielnie, używając najprostszego zaklęcia. Przestraszył się, więc i jemu zaczęło się spieszyć.
– Expelliarmus!
Nie, tylko nie to! Jeżeli zadziała, to już koniec. Już przegrała. Zatrzymać to, zatrzymać! Stop!
Różdżka Merriwether wyrwała się z jej ręki, lecz spanikowana dziewczyna skupiła całą siłę woli i zanim zdążyła odlecieć, przywołała ją drugą ręką.
– Accio... – szepnęła słabo, za słabo. Zebrała pozostałe jej jeszcze siły i ryknęła na całe gardło: – Accio!!!
Różdżka zawróciła i pokornie ułożyła się w jej dłoni. Ślizgonka patrzyła na nią zbaraniała. Często próbowała, to prawda, ale to tej pory nie myślała, że takie sztuczki naprawdę są możliwe. Znowu miała różdżkę w ręku.
– Wyprost! – krzyknęła, kierując ją na siebie.
Natychmiast z poziomu podłogi wystrzeliła w górę, wyprostowana jak struna i zesztywniała. Obciążone ponownie masą całego ciała kolana bolały niesamowicie, aż zaczęło jej się kręcić w głowie, a z oczu pociekły łzy. Szorowały o siebie kurczowo zaciskane zęby.
Panna MoFire i Pastakurow wymienili kilka kolejnych uroków. Przy pierwszej okazji Merriwether wypaliła różdżką za siebie i za jej plecami powstała ściana szarego, gęstego dymu. W ten sposób Pastakurow został odcięty od matczynej piersi swego instruktora. Kiedy syn dyrektora zdał sobie z tego sprawę, cała jego koncentracja wzięła w łeb. Mimo że sam też był całkiem dobry, stracił pewność siebie, spanikował i tym samym stał się bezbronny. W każdym pojedynku, zawsze i wszędzie, przydaje się odrobina prostej psychologii.
– Brak wiary, co, Pastakurow? – mruknęła do siebie Merriwether.
Zamiast zwyczajowego dla siebie w takich momentach paskudnego uśmiechu, zdołała wykrzesać z siebie tylko niewyraźny grymas, ale brnęła dalej. Poczuła w sobie moc. Potraktowała przeciwnika serią zaklęć, wszystkie trafiły do celu. I Drętwota. I Omena. I Devertus. I Emnomonus. I całe mnóstwo innych. Wilkołakopodobny Borys stracił grunt pod nogami i był na jej łasce. Panna MoFire mściła się strasznie i chętnie zabawiałaby się tak przez długi, długi czas, ale wiedziała, że jej stosunkowo dobre samopoczucie to tylko złudzenie wyczerpanego ciała i umysłu, i jeżeli zaraz tego nie zakończy, wszystko wymknie jej się z rąk, dymna zasłona za plecami opadnie i przegra.
– Obrokulorustus!
Obserwujący całe to widowisko na przemian z przestrachem, na przemian z radością Syriusz Black parsknął całkiem sympatycznym śmiechem i skomentował z dużą dozą satysfakcji:
– To koniec. Nie obroni się. Nikt nie odbije dobrego Obrokulorustusa. Dostaję tym od lat.
Profesor popatrzył na niego podejrzliwie. W oczach chłopaka nie było dawnej zawziętości i odrazy. Dziwne... Coś tutaj nie pasowało. Coś tutaj najwyraźniej uległo zmianie, lecz kiedy mogło się to stać i o co konkretnie chodziło? Czyżby o Żukowa? Filius Flitwick sam musiał przyznać, że po tym incydencie myślał cieplej o pannie MoFire.
Tymczasem Merriwether kończyła swoje dzieło.
– Expelliarmus!
Spod wymiętej kupki szmat, która do niedawna była wszechmocnym panem Pastakurowem juniorem, wyleciała różdżka. Dziewczyna nie zdołała jej złapać (wydawało jej się, że jeżeli poruszy się jeszcze w jakikolwiek sposób, niechybnie rozpadnie się na kawałki) i drewienko spadło koło niej na podłogę. A szkoda, panna MoFire chętnie zacisnęłaby teraz na nim zęby – może to przyniosłoby jej jakąś ulgę?
– Czy możemy TO uznać za koniec? – wydyszała, patrząc na dyrektora Durmstrangu, a przynajmniej w jego kierunku, bo samego człowieka nie widziała. Przed oczami migotały jej kolorowe plamy. Nogi ugięły się, jakby były z plateliny. Obu rąk już prawie nie czuła.
Młody Pastakurow nie zdradzał zamiaru prędkiego podniesienia się z ziemi i to bez czyjejś doraźnej pomocy. Wirując po podłodze, wyrżnął w coś mocno głową. Zaklęcie było chyba nieco zbyt silne, jednak ani Merriwether, ani nikomu z przychylnie do dziewczyny nastawionej części sali nie było go jakoś żal. Kapituła, dręczona przez dłuższy czas hałasem, zaczęła się z wolna budzić.
Dyrektor kiwnał głową.
– Koniec – wysyczał, nie mogąc z wściekłości wymówić nic więcej.
Merriwether odwróciła się i ruszyła ku schodkom, starając się jak najwyżej zadzierać głowę. Godność do końca.
Ślizgonka szła niezdarnie, jak na szczudłach, zataczała się, nogi wyginały jej się pod dziwnym kątem. Czuła i słyszała, jak chrzęszczą kości – okropne, jeżące włosy (a raczej ich szczątki) uczucie. Krzywiła się, ale nawet zębów nie mogła już zaciskać – obawiała się, że w trakcie pojedynku starła je sobie do dziąseł. Na ostatnim stopniu o mało się nie potknęła i nie zleciała w dół. Odpowiednie machnięcie pozwoliło jej utrzymać się w pionie, ale zaraz potem różdżka wysunęła się z jej opuchniętej i zesztywniałej dłoni i potoczyła po podłodze.
Wokół natychmiast zaroiło się od ludzi, którzy o coś pytali, czegoś chcieli. Merriwether słaniała się na nogach i balansowała na granicy świadomości. Widząc to, Black-dżentelmen chciał ją podeprzeć i otrzymał zaskakująco przytomny cios w bok.
– Wsssadź sssobie tę trossskę, Black! – wysyczała i zachwiała się jak pijana. – Szmaciasss miał sssekundanta – zwróciła się do stojącego obok niej Flitwicka.
– Co takiego? – spytał profesor. Na jego twarzy szalała istna burza uczuć, z których przerażenie, roztargnienie, zatroskanie i panika znajdowały się dopiero u samej góry długiej listy. – O co pani chodzi? Proszę, proszę tu usiąść, proszę...
– Nnnie... Jak usiądę, to... to już... nie... nie wstanę. Passstaku... ta świnia... Ktoś mu podpowiadał... szyfrem aurorskim...
Wtedy kolana ostatecznie się pod nią załamały. Chcąc złapać równowagę, bezceremonialnie oparła dłoń na najbliższym dostępnym przedmiocie, czyli głowie profesora Flitwicka. Niestrudzony Black postanowił jej pomóc. Ujął ją pod ramię i przytrzymał. To był błąd.
– Auuu! – wrzasnęła. – Moje ręce! Chcesz mnie zabić Black?
– Szczerze? – Wyszczerzył się Syriusz, ale zrobił to raczej z przyzwyczajenia, a nie dlatego, żeby było mu tak znowu do śmiechu. Bo nie było. Już nie.
Zresztą, nikomu nie byłoby do śmiechu, gdyby zobaczył to, co on miał właśnie przed oczami. Panna MoFire wyglądała, jakby przed chwilą wyrwała się z gabinetu tortur. Szata spalona i podarta w strzępy, nadpalone włosy, osmolona i podrapana szponami upiorogacków twarz. Wszędzie pęcherze, siniaki i rany, z których tu i tam sączyła się krew. I ta zawzięta chęć mordu w oczach, dająca pewność, że gdzieś tam pod kupką szmat, które niegdyś stanowiły jego ubranie, Pastakurow junior wygląda podobnie, z tym że dzięki zastosowaniu sprytniejszych, bo legalnych, środków.
– Skandal – pisnął mały nauczyciel trochę zbyt wysokim głosem. – Takie zaklęcia! Ani razu nie przerwali! Spali! Zaskarżymy jury. Na pewno można gdzieś złożyć zażalenie. To sprawa kryminalna!
– Jury nic nie może. – Merriwether przypomniała sobie jedną ze swoich obserwacji poczynionych w trakcie pojedynku.
– Słucham?
– Pastakurow. Podtruwa. Jury. – Dziewczyna starała się mówić bardzo wyraźnie, choć sprawiało jej to widoczną trudność. – Sssypie im cośśś do picia – tłumaczyła, odpędzając się jednocześnie od ogarniętego pasją pomocniczą Blacka, ale zaraz w wyniku nadprogramowego wahnięcia zwaliła się prosto na niego. – Sam ma zawsze pełną szklankę.
Profesor Flitwick obejrzał się szybko na stół sędziowski.
– Pani mi imponuje, panno MoFire.
– Mam naprawdę wiele ukrytych talentów.
– Ale to niemożliwe... Nie ośmieliłby się!
– Czyżby?
– Głowy bym za to nie dał – skomentował Syriusz, szarpiąc się z wyrywającą mu się zapamiętale dziewczyną, która była zbyt dumna, aby dać sobie pomóc, a równocześnie co i rusz dziwnie przysiadała na załamujących się pod nią nogach. Chwilami wręcz przelewała się przez ręce. Sprawę dodatkowo utrudniał fakt, że na jej ciele praktycznie nie było miejsca, za które można było złapać i mieć pewność, że nie wyrządzi się jej jeszcze większej krzywdy.
– Auuu! Puść mnie Black, do cholery!
– Proszę się rozejść! Proszę mnie przepuścić. – W ich kierunku przepychała się magomedyczka w typie Minerwy McGonagall. Kobieta w średnim wieku i o bardzo surowym wyrazie twarzy. Pewnym ruchem skierowała nieco rozhisteryzowaną grupę z Hogwartu z powrotem ku krzesłom i usadziła na jednym z nich Merriwether.
– Co jest? Co cię boli?
– Wsssszyssstko.
– Chyba widać, nie sądzi pani?
Magomedyczka posłała Flitwickowi nieprzyjemne spojrzenie i bez zbędnych ceregieli zadarła szatę Merriwether do góry. Ku swemu zdziwieniu, zamiast spodziewanych w tym miejscu nóg, ujrzała spodnie.
– A to co ma być? Evanesco!
– MOJE SPODNIE! Zwariowałaś, głupia kobieto?! Jest tylko siedemdziesiąt takich w całej Anglii! Wiesz, ile kosztowały?!
„O, Dziwadło kocha się w metkach i gadżetach. To coś nowego", przemknęło przez głowę Syriuszowi.
Jednak kwestie cenowe w najmniejszym stopniu nie zainteresowały magomedyczki. Z większym zaciekawieniem przyjrzała się kolanom Ślizgonki, a raczej temu, co kiedyś nimi było. W miejscu, gdzie zwykło się tradycyjnie umieszczać kolana, tkwiły teraz bliżej anatomicznie nieokreślone, sino-granatowe balony.
Syriusz Black i profesor Flitwick ze świstem wciągnęli powietrze.
– O w mordę!
– Czy da się to wyleczyć? Tak żeby nie zostało śladu?
– Chcę z powrotem moje spodnie! Żebyciętakposssskręcało! – zaczęła bełkotać, nie mając siły dłużej otwierać ust.
– Proszę jej wybaczyć. Obrażenia... głowy – usprawiedliwiał swoją uczennicę zbolały profesor.
– Bredzi – stwierdził krótko i z uśmiechem Syriusz.
– Tak, rozumiem – powiedziała zamyślona kobieta, rzuciła ostatni raz okiem na obrażenia warczącej pacjentki i zarządziła: – Zabieram ją do szkolnej lecznicy.
– Pomoimtrrrrupie! Nigdzienieidę! Passstakurowmnieotrrruje!
– Proszę się uspokoić, panno MoFire.
– Nie. Dam. Się. Nigdzie. Zaprowadzić! Odmawiam!
– To nie jest prywatna lecznica, jak u nas. To oddział bułgarskiej służby uzdrowicielskiej. Nic tu pani nie grozi.
– Nienienienienie!
– Ja sam pani przypilnuję.
– Nienienie! Jużmiprzeszło!
Merriwether wolałaby teraz znaleźć się gdziekolwiek, choćby na końcu świata, niż w szpitalu. Od trzech lat lecznice nie kojarzyły jej się z niczym innym, jak tylko z tym przeklętym eliksirem z dżdżownic. A jeszcze szpital w tym miejscu, gdzie wszyscy coś bez przerwy kombinowali i gdzie zamach na jej życie byłby w sumie faktem najmniej zaskakującym, gdzie dyrektor mógł jej bez trudu dosięgnąć, gdy ta baba ją uśpi...
Panna MoFire wstała i... padła z powrotem na krzesło. Znowu się podniosła i spróbowała wyminąć uzdrowicielkę.
– To ja już sobie pójdę – stwierdziła dzielnie.
– Spakojnyj! – mruknęła magomedyczka i posadziła dziewczynę.
Głowa Merriwether opadła bezsilnie na piersi. Uzdrowicielka wyczarowała nosze, przy pomocy Blacka ułożyła na nich pannę MoFire i wylewitowała dziewczynę z sali.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro