27. Priori Incantatem
„Ważne jest nie to, co możemy zrobić, lecz to, co zrobić musimy"
(Charles Dickens)
Był wieczór. Kolacja skończyła się dawno temu. W popołudniowym pojedynku zwycięstwo odniósł Pastakurow.
Syriusz Black leżał na swoim łóżku z rękami pod głową i znudzonym wzrokiem wpatrywał się w sufit. Jednak po chwili, z siłą jesiennego sztormu, napłynęła ku niemu nowa myśl i wykrzywił się ze złości.
Cholera! Nie pamiętał już, kiedy chodził spać równie wcześnie, jak tu i teraz. Chyba nigdy... przynajmniej nie przypominał sobie takich momentów w swoim życiu. Kiedy ostatni raz zdarzyło się, by tak piękna i młoda noc odnalazła go w piżamce i pod pierzynką? – myślał z goryczą, choć bynajmniej nie posiadał żadnego z wymienionych sprzętów. (Nieco nawet z początku pluł sobie z tego powodu w brodę, bo noce w Durmstrangu były jeszcze zimniejsze niż w Hogwarcie). Nie były mu potrzebne, skoro w towarzystwie Jamesa i reszty paczki w ogóle rzadko miał okazję sypiać, a nawet jeżeli, to po powrocie z akcji był zwykle tak zmęczony, że było mu wszystko jedno, gdzie i w czym śpi. To mu coś przypomniało...
– ROGACZU! – wykrzyknął bezgłośnie, acz rozpaczliwie.
W Durmstrangu dysponował po raz pierwszy od dawna nieograniczoną ilością wolnego czasu i nie miał co z nim robić, ponieważ TU naprawdę nie było CO wieczorem ze sobą począć. Ach, gdyby tu był James, na pewno nie tkwiłby bez sensu w pokoju. Wybieraliby się razem na nocne wędrówki, takie jak w Hogwarcie, i szybko opanowaliby topografię całego zamku. Tajne przejścia, labirynty – znalazłoby się parę miejsc, w które warto zajrzeć, zbadać, spenetrować, ale przecież nie zrobi tego sam, bo co by w tym było zabawnego? Jeżeli w perspektywie miał tylko wycieczkę krajoznawczą z Bombardą, to już wolał towarzystwo mało komunikatywnego sufitu.
Z Jamesem Potterem na pewno udałoby im się szybko znaleźć wyjście z zamku, przemieniliby się w zwierzęta i mogli wyszaleć do woli w pobliskim lesie, z dala od drętwej atmosfery włości dyrektora Pastakurowa. Nikt by ich nie zatrzymał, nikt by się nie domyślił, a oni mieliby prawdziwe wakacje. Wybraliby się na ożywczy rajd po Bułgarii – dobra, bądźmy szczerzy, po małym kawałku Bułgarii – ale zawsze! Życie, wolność, świeże powietrze, może małe włamanko do sypialni Słodkiego Regulusika? Pogryzione wszystkie rzeczy Olśniewającej Trix, strzępy szat, obśliniona nieskazitelna różdżka, zmiażdżone... zmiażdżone... coś tam... Syriusz rozmarzył się, lecz zaraz znowu spochmurniał i skarcił sam siebie:
– Wstydź się, Łapa! To dziecinne, znacznie poniżej twoich możliwości!
Znów zagapił się bez entuzjazmu w sufit. Gdyby chociaż wziął ze sobą coś do poczytania. Cokolwiek. Cokolwiek nie-po-bułgarsku!
I w ataku dojmującej rozpaczy zaczął czule myśleć nawet o znienawidzonym, lecz za to czysto angielskim podręczniku do eliksirów.
***
Był wieczór. Kolacja skończyła się dawno temu. W popołudniowym pojedynku zwycięstwo odniósł Pastakurow.
Merriwether miała już serdecznie dosyć Turnieju. Pomiędzy oficjalnymi zbiórkami i pojedynkami, w których musiała uczestniczyć, zamykała się w pokoju, nie mogąc znieść widoku Blacka i tego żałosnego kurdupla Flitwicka, który jeszcze teraz, niby dla dopełnienia czary goryczy, stał się naprawdę groźny – to Zaklęcie Snu... Brrrr! Prawie jak Imperius, a panna MoFire bardzo nie lubiła, kiedy się nią kierowało niby szmacianą lalką. Brakowało jej jakiegoś zajęcia, ruchu, treningu, czegokolwiek. Nawet czytać jej się nie chciało, chociaż jeżeli o to chodzi, była dość dobrze wyposażona. Grube tomiska ledwo dały się upakować do niewielkiego kufra, więc musiała zrezygnować z zabrania kilku innych, pożytecznych rzeczy. Dziewczyna miała ze sobą między innymi „Sto lat samotności" Gabriela Garcii Marqueza i „Katedrę Panny Marii w Paryżu" Wiktora Hugo, ale jakoś jej nie ciągnęło do lektury.
Teraz zresztą miała ważniejszy temat do rozmyślań...
Wether MoFire siedziała po turecku na podłodze, opierając się plecami o łóżko i gładząc swoją srebrną bransoletkę w kształcie węża, którego rubinowe ślepia migotały i mrużyły się od czasu do czasu, a z pyska wysuwał się miniaturowy, rozwidlony język i łaskotał jej rękę.
Dziwne, bardzo dziwne.
Tamta dziewczyna miała identyczną... Mógł to być co prawda przypadek, przecież żaden jubiler nie robi tylko jednego odlewu z każdego wzoru... zbankrutowałby! Ale Merriwether MoFire nie wierzyła w przypadki, a Ponurooka też wyraźnie sugerowała, że posiadanie takiej ozdoby coś znaczy. Tylko co?
Idąc dalej tym tropem, Wether doszła do wniosku, że w takim wypadku bransoletki nie przysłał jej nikt z krewnych. Więc kto? Któż mógł zrobić jej podobny prezent (dziewczynie nie przychodził na myśl nikt taki) i dlaczego? Oto dobre pytanie! A jeżeli TO faktycznie coś znaczyło, to dlaczego ten ktoś nie dołączył do błyskotki żadnego wyjaśnienia? Trudno, żeby służyła jakimś ukrytym celom, gdy jej właściciel nie miał bladego pojęcia jakim, prawda?
Merriwether uznała, że musi, po prostu musi dowiedzieć się, co to wszystko oznacza i w co ktoś ją wplątał! Bo miała dziwne przeczucie, że to jakaś większa sprawa... Kto mógłby jej posłużyć za dobre źródło informacji? Dziewczyna o ciężkich powiekach? Nie. Raczej... na pewno nie! Nie sprawiała bynajmniej wrażenia, jakby chciała jej cokolwiek wyjaśniać, robiła tylko tajemnicze, konspiracyjne miny, jakby planowały razem buchnąć co najmniej Statuę Wolności – i nic. Nic więcej. Zresztą, może nie ma w tym niczego dziwnego? Pewnie Ponurooka była przekonana, że ona, panna MoFire, też wszystko wie... I kołomyja trwała, a kółko się zamykało, i tak dalej.
Co za obłęd!
Merriwether poczuła, jak wewnątrz jej głowy z wolna rodzi się, spowodowana wysiłkiem umysłowym i całym tym strasznym zamętem, nieubłagana migrena.
DOŚĆ!
Dość, to nie ma sensu. Sama i tak do niczego nie dojdzie. Szkoda gadać! Trzeba wypytać, wybadać Ciężkopowieką. Jakoś. Tym bardziej że dziewczyna okazała zainteresowanie jej osobą, więc pewnie znów do niej podejdzie.
Aha! I musi koniecznie zapytać ją o to, jak się nazywa. Może to jej coś podpowie, bo nie miała najmniejszych wątpliwości, że dziewczyna jest Angielką, która z nieznanych powodów wybrała edukację w Durmstrangu, a w takim wypadku może się okazać, że Merriwether wie coś o jej rodzinie... albo nawet dobrze ją zna. Może to cokolwiek pomoże?
Ślizgonka zerknęła na zegar zawieszony na ścianie (własnego nigdy nie posiadała). Była wręcz nieludzko wczesna godzina – raptem jedenasta z minutami... I co tu robić? Przecież nie pójdzie spać! O tej godzinie nie zaśnie! Mowy nie ma! Jest o wiele za wcześnie...
Ponownie zagapiła się na swoją bransoletkę z wężem. Zmrużyła wściekle oczy, jakby spodziewała się, że odpowiednio przyciśnięta i nastraszona ozdóbka sama zacznie sypać.
***
Bellatrix Black zmierzała korytarzem w stronę północnego skrzydła zamku, gdzie ulokowano delegacje z zagranicznych szkół. Oczywiście nie była sama. Bardzo rzadko wybierała się gdzieś sama – to byłoby mało efektowne. Obok niej maszerowało dwóch dość podobnych do siebie, ponurych czarodziejów. Mieli na twarzach wypisaną identyczną głęboką pogardę dla otoczenia i spojrzenia tchnące chłodem i wrodzonym cynizmem. Jedyną różnicą między nimi był wiek – jeden był widocznie starszy. Za nimi szedł jeszcze jeden chłopak. Właściwie nie za bardzo pasował do tej dość inteligentnie wyglądającej trójki, stąd nietrudno było się w nim domyślić kogoś na kształt goryla. Człowieka, którego głównym obowiązkiem było tworzenie nastroju grozy, jaki jego towarzysze z pewnością lubili wokół siebie roztaczać. Możliwe też, że znajdował się tam tylko po to, aby swoją osobą dopełnić idealne męskie półkole otaczające Bellę Black, albo z innych tajemniczych, ściśle numerologicznych względów, które być może nakazywały Bellatrix wędrować gdziekolwiek tylko w układzie „trzech na jedną". Trudno było dociec właściwego powodu. Trzeci chłopak był duży we wszystkich możliwych znaczeniach tego słowa. Sprawiał też wrażenie takiego, który nigdy nie słyszał o poczuciu humoru, więc lepiej było teraz nie próbować mu tego wyjaśniać. Wszelkie starania odniosłyby wiadomy, bolesny skutek...
Bellatrix Black i jej obstawa poszukiwali dziewczyny z Hogwartu. Panna Black, rozmyślając wczoraj nad pewnymi, tylko jej wiadomymi sprawami, uznała, że musi jednak się co do niej upewnić. Wprawdzie hogwarcka Ślizgonka (Bella nie miała wątpliwości, że Merriwether jest ze Slytherinu – w końcu sama zaliczyła pierwszy rok w tym zoo, zanim przeniosła się do prawdziwej szkoły magii) miała bransoletkę i wrażenie też sprawiała odpowiednie, ale... Zawsze jest jakieś ale. Trzeba uważać. Bellatrix doszła do wniosku, że najlepiej będzie zapytać wprost o kilka rzeczy. Będzie to wyjście i najprostsze, i najpewniejsze, i najszybsze. Właśnie: najszybsze. Czas! Czasu było niewiele, w końcu ile może potrwać ten cały Turniej? A dwa dni już zmarnowała... Nie powinna tracić więcej czasu. Jeżeli to jest ta osoba, musi się natychmiast o tym przekonać.
Gdy nie znaleźli dziewczyny w Jadalni na śniadaniu, wzięli to za nader sprzyjającą okoliczność, aby dorwać gdzieś Hogwartkę samą i porozmawiać z nią bez świadków. Przede wszystkim z dala od tego pokurcza, który bez przerwy towarzyszył Ślizgonce i drogiemu kuzynkowi Belli. Bellatrix Black dopiero po kilku rozpaczliwych próbach udało się uwierzyć, że toto jest profesorem. Krasnal jeden! W Durmstrangu nie miałby najmniejszych szans na posadę. Tutaj ceni się image. W dodatku ten karzeł podobno nauczał obronny przed czarną magią – jasne, pewnie miał w tym kierunku szczególne uzdolnienia, po prostu był tak mały, że wszelkie uroki przelatywały mu nad głową. Oni w Durmstrangu też mieli obronę przed czarną magią, a raczej (Bella uśmiechnęła się paskudnie) przedmiot, który się tak nazywał, ale chyba niewiele miał z nią wspólnego. Obrona! Też coś! Przed czym tu się bronić? To nawet śmiesznie brzmi, lecz inaczej ich program nauczania nie otrzymałby akceptacji w Wydziale do Spraw Nauczania w bułgarskim Ministerstwie Magii.
Gdy cała grupa z Bellatrix na czele wyszła zza zakrętu na korytarz przy „apartamentowcach", ich oczom ukazała się bardzo interesująca i niezwykle satysfakcjonująca Bellę Black scena.
Merriwether MoFire i Syriusz Black stali naprzeciw siebie przy drzwiach pokoju, gestykulując i wyzywając się, a nie przebierali bynajmniej w słowach. Niektóre z ich wirtuozerskich konstrukcji i fraz zadziwiły nawet całkiem kompetentną pod tym względem Bellatrix. W końcu panna MoFire wrzasnęła wyjątkowo głośno, tupnęła nogą, odwróciła się na pięcie wściekła jak osa i pomaszerowała przed siebie. Syriusz machinalne popatrzył za nią złym wzrokiem i wtedy – niech to szlag! – dojrzał Bellatrix.
Panna Black stała w lekkim rozkroku ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, zadartą do góry głową i obleśnym, triumfalnym uśmiechem na twarzy. Gdy jej oczy spotkały się z oczami Syriusza, uśmieszek wzbogacił się jeszcze o parę ironicznych nut i słodka kuzyneczka posłała mu w powietrzu namiętnego całusa. Panicz Black wkurzył się jeszcze bardziej, zacisnął dłonie w pięści i już, już myślał, co też mógłby zrobić, żeby zetrzeć to samozadowolenie z jej twarzy, gdy Trix zmieniła obiekt zainteresowań.
Rozjuszona Merriwether zauważyła Durmstrangczyków, dopiero kiedy Bellatrix ją zawołała. Panna MoFire stanęła i na jej fizys odbiło się zainteresowanie, choć oczy nadal ciskały błyskawice.
– Cześć – odezwała się Bellatrix tonem beztroskiej, serdecznej konwersacji, chociaż nie dało się ukryć, że nieco z góry. Mówiła na tyle głośno, aby słowa swobodnie docierały do Syriusza i aby tym uprzejmym tonem podrażnić kuzynka, który najwyraźniej swojej koleżanki ze szkoły szczerze nienawidził, a ponieważ z całą pewnością nienawidził też jej, Bellatrix Black, więc powyższe przedstawienie musiało mu nieźle podziałać na nerwy.
– Cześć – odpowiedziała Merriwether głosem nieco stłumionym z powodu furii, jaka ją ogarniała.
– Jak się masz? – dodała słodko Bella, zerkając ukradkiem na Syriusza, którego zalewała krew z powodu tego sprzysiężenia jędz. – Możemy zamienić kilka słów?
– Dobra.
– Świetnie. A tak przy okazji... Wczoraj zapomniałam się przedstawić. – Wyciągnęła do niej rękę i mrugnęła zachęcająco. – Nazywam się Bellatrix Black.
O ile wcześniej Merriwether MoFire była tylko wściekła, teraz wpadła w prawdziwy szał.
– Black? – wydyszała. – Jeszcze jeden Black? Macie tu wylęgarnię czy jak?!
Gwałtownym, stanowczym ruchem odtrąciła wyciągniętą ku niej rękę, zmierzyła pannę Black takim wzrokiem, jakby ta była wyjątkowo oślizgłym gumochłnem, i odmaszerowała, zadzierając wysoko głowę.
Bellatrix stała kompletnie oszołomiona, masując sobie dłoń. Bolało. Nie tylko cios w rękę, który do subtelnych nie należał. Bolało to spojrzenie i ton. Pogarda. Lekceważenie. Odrzucenie. Pannie Black jeszcze nigdy w życiu nie przydarzyło się nic takiego. Nikt jej nigdy podobnie nie potraktował. Panny Black nie można było tak traktować! Względów panny Black się, ot tak, nie odrzuca. Jak ona śmiała?! Co ta dziewoja sobie myśli, że niby kim ona jest? Na twarzy Bellatrix odmalowała się szaleńcza furia. Krwi! Ta zniewaga wymagała krwi!
Lecz to nie był jeszcze koniec jej upokorzenia. Po uszach Bellatrix, niby bat, uderzył niepohamowany, złośliwy brecht. Syriusz Black stał nadal pod drzwiami i zwijał się ze śmiechu. Bellatrix zacisnęła dłoń na różdżce w kieszeni.
– Oj, nawet nie próbuj, lalka.
Black zauważył ten ruch i natychmiast się opanował, ale wciąż szeroko uśmiechał. W jego dłoni już tkwiła jego własna różdżka, wycelowana prosto w nich. Dwójka towarzyszy Belli również sięgnęła po różdżki, a trzeci napiął mięśnie, ale żaden nie zaatakował. Na korytarzu pojawiło się właśnie kilku profesorów. Nawet w Durmstrangu bójki między uczniami były zabronione, a zwłaszcza zaczepki w stosunku do gości z innych szkół.
Wyszczerzony Syriusz Black ruszył leniwie w kierunku zastygłych w miejscu Durmstrangczyków.
– Nie jest dobrze, co, lalka? Notowania ci lecą na pysk. Ludzie uciekają na twój widok... Wiesz, chętnie bym z tobą zamienił kilka słów, kuzyneczko, ale zaraz mam walkę. Pa! – Teraz to Black wytwornym gestem ręki posłał jej całusa i poszedł w swoją stronę.
Bellatrix cała zadygotała.
– Jak... Ja... Ja nie... – mamrotała, zaciskając zęby.
– Mówiłem, że to nie ona – odezwał się po raz pierwszy Rudolfus Lestrange, jeden z ponurych chłopaków.
– Ale bransoletka, Ruf!
– Zbieg okoliczności – rzucił jego brat, Rabastan.
– Zresztą – odezwał się znowu Rudolfus – przecież Pan powiedział, że Nowicjusz nie przybędzie na Turniej, że coś go zatrzymało.
– Ale ja myślałam, że... Jednak...
– Nie powinniśmy wątpić w słowa Pana, Bella. Pan nigdy się nie myli.
***
Siedząca na widowni Merriwether MoFire wciąż jeszcze trzęsła się z wściekłości.
Bellatrix Black!
Co za bezczelność! Jeszcze jeden członek rodzinki Boskiego Syriusza Blacka! Czy oni tu mają bazę wypadową? Był już braciszek, a teraz kto? Siostrunia? Niech to szlag! A ona z nią rozmawiała!
Tfu!
Zbrukała się, nieświadomie zadając z tymi typami! I jeszcze tamta śmiała wyciągnąć do niej rękę! I tak poufale się do niej odzywać! Najwyraźniej Black niewiele opowiadał w domu o swoim szkolnym życiu. Gdyby ona miała siostrę, ta na pewno wiedziałaby, że ma ciskać w Blacka, czym się da, gdy tylko znajdzie się w polu rażenia różdżki. Złota Młodzież, cholera!
Tymczasem Syriusz Black właśnie wszedł na podest z tą swoją miną: „Jestem piękny, zdolny i powabny, wie". Naprzeciw niego tkwił już Stanislav Żukow – jego twarz z kolei nie wyrażała zupełnie nic, nawet tępoty.
Pojedynek zaczął się jakiś czas temu, ale Wether nie mogła czy też nie chciała się na nim skupić. Ciągle odpływała gdzieś myślami. Uświadomiła sobie na przykład, że teraz już nigdy nie dowie się niczego na temat przeklętej bransoletki. Zerknęła zła na srebrną ozdobę, po czym mocno naciągnęła rękaw. Potem rozglądała się bezmyślnie po sali, usilnie unikając spojrzenia na walczących. Nie miała najmniejszej ochoty patrzeć na Gryfona. I wtedy nagle do przytomności przywołała ją niezawodna intuicja.
Coś było nie tak.
Merriwether zwróciła twarz ku podestowi i zaczęła uważniej śledzić przebieg pojedynku.
To... To było niesamowite! Niemożliwe! Nie do uwierzenia! Dziewczyna była bliska nieco dziecinnemu przetarciu oczu ze zdumienia.
Black przegrywał.
Nie przegrywał jednak tak zwyczajnie, jak zdarza się wielu ludziom, czasem nawet najlepszym. Doskonały Syriusz Black przegrywał totalnie, całkowicie i z kretesem. Zaklęcia chłopaka, rzucane pewnie i śmiało, zdawały się ginąć po drodze i ani razu nie trafiły do celu. On sam z kolei strasznie obrywał. Obrywał zupełnie dla siebie nienaturalnie – cały czas, jakby w ogóle się nie bronił, a robił to.
Merriwether nie chciało się to zmieścić w głowie, toteż jej oczy otwierały się coraz szerzej i szerzej ze zdumienia. Nie żeby znowu tak bardzo zależało jej na Blacku... Przeciwnie.
Merriwether nienawidziła Syriusza Blacka, nienawidziła zresztą wielu osób na świecie, lecz można powiedzieć, że akurat ten konkretny Gryfon należał do ulubionych obiektów jej nienawiści. Z początku jego klęska, klęska przebrzydłego wroga jej życia – tak niespodziewana, zadziwiająca, ale jak najbardziej pożądana – sprawiła jej dziką radość. Panna MoFire wybuchnęła śmiechem i wlepiła chciwie oczy w żenujące widowisko. Och tak, to było takie piękne, takie satysfakcjonujące, jak spełnienie marzeń! Black publicznie rozłożony na łopatki, wobec całego Durmstrangu, sporej części Beauxbatons, a także Hogwartu, bo trzeba będzie zdać relację z Turnieju i dokładnie opowiedzieć o jego porażce. Wspaniale!
Ten błogi stan nie trwał jednak długo. Merriwether mogła być wredna, złośliwa i przewrotna, ale nie była głupia i przyjemność szybko popsuło jej uświadomienie sobie pewnego faktu (Wether szczerze przeklinała własną inteligencję): widowisko może i było cudowne, ale nieprawdziwe.
Merriwether MoFire mogła nie trawić Blacka, lecz paradoksalnie dobrze go znała, przynajmniej jeżeli chodzi o niektóre aspekty. Niechętnie musiała przyznać, że Black jest dobry. Zawsze był świetnym czarodziejem, znakomitym zwłaszcza w pojedynkach, nawet Severus tak twierdził. Nie mógł tak bez przerwy nie trafiać. Po prostu nie i koniec.
– Expelliarmus! – wrzasnął właśnie Black, wyrywając ją z zamyślenia.
Nic. Zaklęcie jakby wsiąkło, a Żukow stał nieporuszony. Syriusz, który do tej pory trzymał się całkiem dobrze, lekko zbaraniał. On też nie rozumiał, co się dzieje.
– Mietanie!
Chwilę później sam dostał i poleciał do tyłu. Natychmiast zerwał się na nogi.
– Petrificus totalus! – krzyknął panicz Black z nutką paniki w głosie.
Żukow stał, jak stał, nawet włosy mu nie zafalowały. Rozstawił szeroko nogi i sprawiał wrażenie, jakby nic na świecie, włącznie z trzęsieniem ziemi, nie było w stanie go poruszyć. Grube, umięśnione ramiona zwisały mu ciężko wzdłuż boków, różdżką manewrował niezwykle flegmatycznie, od niechcenia. Nie był wyższy od Blacka, ale w porównaniu z nim wydawał się potężny – nie jako czarodziej jednak, lecz w sensie czysto fizycznym, zwierzęcym wręcz.
– Leżat!
Merriwether nie czuła się zbyt mocna w zagranicznych, regionalnych zaklęciach, ponieważ ich zwyczajnie nie rozumiała (do lingwistek niestety nie należała), ale akurat to konkretne zaklęcie było proste i łatwe do odbicia. Black uniósł różdżkę, machnął nią zdecydowanie i... upadł na podest.
„Niemożliwe!", krzyknęła w duchu zdumiona Wether MoFire.
Black odbił to zaklęcie! Była tego pewna. Przecież widziała!
„Fałsz! Fałsz!".
– Drętwota! – wymruczał anemicznie Żukow.
Znów to samo – Gryfon dzielnie stawił opór urokowi i znowu poleciał do tyłu.
„Chwileczkę...", ocknęła się wreszcie Merriwether.
Dziewczyna widziała w życiu mnóstwo Drętwot, często sama nimi obrywała, jeszcze więcej osobiście na kogoś rzuciła. Żadna szanująca się Drętwota nigdy nie spowodowała odrzucenia człowieka parę metrów w tył. Drętwota to Drętwota – sama nazwa mówi najlepiej, co to zaklęcie robi. Zatem Syriusz nie dostał Drętwotą, a skoro nie Drętwotą, to czym? Skąd? Od kogo? I jak?!
Syriusz Black najwyraźniej doszedł do podobnych wniosków, bo wyglądał na coraz bardziej zdezorientowanego. Stracił całą charakterystyczną pewność siebie i tylko nerwowo kombinował, co w tej dziwacznej sytuacji począć. Wreszcie podjął decyzję.
W oczach Merriwether błysnęła chciwość połączona z zazdrością. Użył TEGO zaklęcia. Merriwether zawsze w takich wypadkach zalewała krew, ponieważ sama tego czaru nie znała. Było to niezwykle pożyteczne Zaklęcie Rozkrzyżowania – ręce trafionego nim przeciwnika zostawały rozrzucone na boki, więc przez krótki czas był bezbronny. Rzucenie zaraz kolejnego zaklęcia pozwalało łatwo, szybko i zwinnie zdobyć przewagę nad adwersarzem.
Tak właśnie zrobił Syriusz Black. Gdy tylko ramiona Żukowa odskoczyły i znieruchomiały, upodabniając go do wielkiego, żywego krzyża, Gryfon cisnął w niego następnym urokiem...
I nic! Znowu. Za to sam Black oberwał czymś prosto w pierś i zatoczył się aż do samych schodków.
– To nieprawdopodobne – mamrotała do siebie panna MoFire. – Niemożliwość!
Nikt nie jest w stanie rzucić jakiegokolwiek zaklęcia, będąc pod wpływem Rozkrzyżowania. NIKT i NIGDY! Nie pomogą tutaj żadne sztuczki, nawet magia ręczna – wiedziała to z doświadczenia... Więc jak to możliwe?
Wniosek był prosty i jasny: Żukow nie rzucił tego zaklęcia. Czysta logika natychmiast podsunęła Merriwether kolejne pytanie: jeżeli nie Żukow, to kto?
Merriwether MoFire miała refleks i to nie tylko, jeżeli chodzi o wyrobione podczas treningów odruchy obronne. Potrafiła również szybko myśleć. W innym wypadku połączenie tych dwóch cech można by było określić krótko zwierzęcym instynktem samozachowawczym i w rzeczywistości tak właśnie było. Wśród przodków dziewczyny znajdowało się mnóstwo istot bardziej lub mniej zwierzęcych. Kiedyś istniała na przykład pewna specjalna rasa smoków – homo draconis – obecnie wytępiona. Był to wyjątkowo inteligentny gatunek smoków okresowo przyjmujących formy ludzkie, czy też bardziej ściśle – ludzie zmuszeni większą część życia przepędzać jako smoki. Dość wspomnieć, że jeden z nich należał do jej prapraprawujków. Zapewne stąd wziął się herb rodu MoFire'ów.
Żukow nie rzucił zaklęcia. Zrobił to ktoś inny. Ktoś pomagał Żukowowi. Kto?
Merriwether zaczęła rozglądać się uważnie wśród publiczności. Zadanie to w wypadku innej osoby mogłyby utrudniać panujące ciemności, lecz nie dotyczyło to panny MoFire – po ostatnim wypadku na treningu, kiedy to Severus wypalił w nią jakimś podejrzanym zaklęciem, z oczami dziewczyny działo się coś dziwnego, a jednym z efektów ubocznych było wyjątkowo wyostrzone widzenie w każdych warunkach. Poza tym wzburzenie Ślizgonki z powodu wszystkiego, co wydarzyło się tego ranka (z byczym udziałem awantury z Ponurooką), powodowało, że procesy zachodzące w jej mózgu przyspieszyły do prędkości mugolskiej Formuły 1, stąd też zaraz wypatrzyła oszusta. Przeciwległy sektor, rząd czwarty – dość blisko, by skutecznie ciskać uroki, dość daleko, aby pozostać niezauważonym – strategiczne miejsce w środku rzędu, co umożliwiało ogarnięcie wzrokiem całego podestu.
Bingo!
Tylko... Co z tym teraz zrobić?
Merriwether MoFire nerwowo przygryzała palce obu dłoni.
Co robić? Co robić?! Co robić?!
Nienawidziła Blacka. Był nadętym, zarozumiałym dupkiem z Gryffindoru, przekonanym, że jest najcudowniejszym zjawiskiem w całym Wszechświecie (bezkrytycznej wobec siebie Wether jakoś nie wpadło do głowy, ile spośród tych zarzutów równie dobrze można by postawić jej samej). Podobne upokorzenie w pełni mu się należało. Zasłużył, aby ktoś mu wreszcie pokazał – pokonał, wdeptał w ziemię aż do poziomu wód gruntowych i jeszcze w nich utopił. Niech go Żukow zmasakruje i podepcze! Merriwether czuła olbrzymią satysfakcję, patrząc na rosnącą panikę Boskiego Syriego, na to, jak obrywa, nie potrafi się osłonić, skutecznie zaatakować przeciwnika. Cieszyła się z tego i żałowała, że nie ma tu Snape'a, który nie może tego zobaczyć. Obiecała sobie nawet później podprowadzić skądś myśloodsiewnię, aby móc mu to pokazać, ale z drugiej strony...
Smak psuła jej świadomość, że to nie wina Blacka, że to tak naprawdę nie on sam się ośmiesza, że to nie on sam jest kiepski, ale że Żukow oszukuje.
Z drugiej strony, Międzyszkolny Turniej Pojedynków był konkursem drużynowym i dla zwycięstwa szkoły potrzebna była jak największa liczba punktów zdobywanych przez wszystkich zawodników. A oto teraz Hogwart tracił na rzecz Durmstrangu całe mnóstwo punktów, miliony punktów, więcej z każdym uderzającym w Blacka zaklęciem. Jeszcze kilka minut i szkocka szkoła spadnie na ostatnie miejsce w tabeli i już nic nie da się zrobić (no, może Merriwether trochę histeryzowała, ale fakt faktem – sytuacja była poważna).
Gdyby to działo się z powodu niezwykłych czarodziejskich zdolności Stanislava Żukowa, to co innego, lecz to było oszustwo! Jakaś część duszy członkini Zacnego i Zasłużonego Rodu MoFire'ów herbu Smoka zaczęła się gwałtownie wiercić.
Oszustwo. Oszustwo! OSZUSTWO!
Wrodzone, wmurowane, wtłoczone pannie MoFire poczucie uczciwości, które tak pasowało do domu Slytherina jak pięść do oka i które tyle razy dawało się dziewczynie we znaki, teraz również zażądało bezwarunkowego posłuchania.
Ale z pierwszej strony...
To był SYRIUSZ BLACK!
Wszystkie zaznane upokorzenia, ciśnięte w nią zaklęcia i siniaki aż nadto czytelnymi i ozdobnymi zgłoskami wypisały jego imię i nazwisko w duszy Ślizgonki (Merriwether nie starczyło czasu, żeby się zastanowić, jak ona sama zapisała się w księdze życia Gryfona) i to wpisały go w rubryce „Zemsta" na jednym z czołowych miejsc. Black. Syriusz Black. Hogwarcki Adonis. Wredna świnia. Szuja. Morderca... Co z tego, że niedoszły?
Ale z drugiej strony...
Jeżeli Black przegra, to klęskę poniesie cały Hogwart, a więc i ona, Merriwether MoFire. Może być najlepsza na świecie, a i tak przegra w tym głupim Turnieju, jeżeli nie pomoże teraz Blackowi. Mogłaby udawać, że nic nie widzi, taka była jej pierwsza myśl: siedzieć cicho i cieszyć się widokami, jednak czy dla tej chwilowej przyjemności warto narażać się na większe upokorzenie? Na konieczność podziwiania pucharu w rękach Żukowa-oszusta i Pastakurowa, wiedząc, że im się nie należy?
Merriwether zacisnęła mocno usta i w rozterce wbijała paznokcie to w swoje policzki, to w przedramiona, krzywiąc się strasznie.
Nie ona nie powie! Ona nic nie zrobi! Nie może. Nie chce! Nie powie. Nienawidzi! To już postanowione. Nigdy!
– Brasiat!
Syriusz Black raz za razem padał na ziemię, coraz bardziej pokaleczony i zdesperowany. Jakby dla większego udręczenia, jego przeciwnik przeciągał walkę, ile tylko się dało. Przecież i tak był pewny zwycięstwa. Miał do tego podstawy. Miał pomocnika. Z czasem tak miłe sercu przedstawienie przemieniło się w prawdziwe tortury dla rozdartej wewnętrznie, niezdecydowanej dziewczyny. To trwało już długo i tak szybko się nie skończy, przeciągnie pewnie do obiadu albo i dalej.
„Nic nie zrobię. Nie powiem. Nie po tym wszystkim! Dobrze ci tak, Black! Zdychaj!".
Ale Hogwart... Ale Black pociągnie ją za sobą...
I wtedy przez jej głowę przetoczyła się prawdziwa burza.
– Dziwadło!
– Bombarda!
– Księżniczka Slytherinu!
– Zresztą, chodzi też o to, że Dziwadło tu w ogóle jest...
Wspomnienia, słowa i obrazy, wszystko to, co pannę MoFire kiedykolwiek ubodło... Nie każde wrażenie pochodziło bezpośrednio od Blacka, ale każde było z nim jakoś związane.
– Dziwadło. Dziwadełko!
– Przystrzyc ci włoski, MoFire?
Błysk zaklęcia. Trzy dni w skrzydle szpitalnym.
Stłuczona doniczka z sadzonką.
– Troszkę kobiecej delikatności, Bomarda! Ups, przepraszam, zapomniałem...
– I wygląda jak trupośmierć!
– Unikaj nocą pustych korytarzy, my love.
Ciemna noc, skowyt wilkołaka. Black śmiejący się przy Bijącej Wierzbie. Nieprzytomny Severus niesiony przez gajowego Hagrida. Blady, podrapany Snape. Pasja w jego oczach. Nienawidzi. Nienawidzę!
Błysk zaklęcia. Ściana za plecami. Ból w łopatkach.
Jak ja go nienawidzę!
Pieprzony, nieokrzesany bydlak!
Severus wiszący do góry nogami na błoniach.
Śmiechy. Wszędzie. Z każdej strony.
Ona sama. Szata opadająca na oczy. Machnięcie różdżką. Potter pada na ziemię. Dobrze mu tak! Syriusz nic nie zrobił, a mógł. Przecież mógł. Wtedy. Wystarczyło wykręcić jej ręce do tyłu i przytrzymać.
Ponownie skowyt wilkołaka. Nie powinien im tego zrobić. Ani jednemu, ani drugiemu. Ani Severusowi, ani temu swojemu przyjacielowi wilkołakowi.
Kodeks.
Wredny, nędzny prostak!
– Znowu węszysz?
– Bo ty się zawsze napatoczysz!
– Zresztą McGonagall wyładowała się na Bombardzie. Chyba powinno jej na dzisiaj wystarczyć.
– Prywatna furia Smarka się buntuje?
Błysk zaklęcia. Paskudny eliksir Pomfrey o smaku przypalonych dżdżownic.
Błysk zaklęcia.
Błysk zaklęcia.
Błysk zaklęcia.
– Zagadka, co Ślizgon ma w sobie, oprócz trutki na szczury?
– A ma? – To Potter.
– Pomyje! – krzyczy Pettigrew. – Śluz i żabi skrzek!
– Chyba jesteś zbyt łaskawy dla Dziwadła, Pete...
Skowyt wilkołaka.
Nie!
Ona nie może nic zrobić! Za dużo tego. Za dużo. Za dużo wspomnień. Nienawidzi go! Dlaczego on nie może zostawić jej w spokoju? Dlaczego nikt inny nie widzi oszustwa Żukowa? Dlaczego akurat ona musiała to zauważyć? Fatum? Przekleństwo? Dlaczego nikt nie potrafi patrzeć?
„Błagam, błagam, niech ktoś to zauważy".
Zerknęła na Flitwicka. Zdenerwowany mały profesor aż podskakiwał na krześle, ale nic nie widział, ponieważ wgapiał się tylko w Blacka, a nie analizował tego, co się działo. Jak wszyscy...
Dlaczego ten tępak Black sam się jeszcze nie połapał? Ona, Merriwether MoFire, na pewno by... Nie, musiała przyznać, że tam, na środku do niej też nic by nie dotarło, tam myśli się tylko o przeciwniku, na nim skupia całą uwagę. Black był zbyt zaabsorbowany próbami odbijania podwójnych zaklęć, aby zwracać uwagę na cokolwiek innego, nie mówiąc już o rozglądaniu się po widowni. A poza tym Merriwether MoFire miała świadomość, że oto ma do czynienia z jednym z najsprytniejszych oszustw w dziejach wszechświata. Ciemne pomieszczenie, tłumy uczniów z oczami wlepionymi w walczących i mocno podstarzałe, znudzone jury, które w trzech piątych składa się z przedstawicieli Durmstrangu. Sprytne, za sprytne.
Czy nikt niczego nie widzi?
„Proszę".
„Nie mogę".
– Zrób nam wszystkim przysługę, Bombarda, i wynieś się stąd, co? Przynajmniej do Mozambiku, żebyśmy nie musieli patrzeć na...
Błysk zaklęcia.
Jej zaklęcia.
Była dobra. Nie była ofiarą, ale i tak...
Nienawidzi.
Dlaczego tylko ona musi zawsze wiedzieć? Dlaczego nikt inny tego nie przerwie? Tylko kto? Durmstrangczycy? W to im graj, jeżeli Hogwart przegrywa. Beauxbatons? Im to też na rękę. Jeżeli Szkocja straci, mogą przesunąć się o stopień wyżej w tabeli. No i oni nie widzą! Nawet gdyby zgromadzeni tu uczniowie byli uczciwi do bólu, w mroku nie mieli szansy nic zauważyć.
Nie może udzielić pomocy Blackowi. Gdy to zrobi, rozpuknie się mentalnie!
Ale Hogwart przegrywa...
Zacny i Zasłużony Ród MoFire'ów.
Praprapraprapradziadek Merriwether, Leoncjusz MoFire, skazany na śmierć jako „groźny dla świata mieszaniec" w okresie pogromu dawno, dawno temu, odprowadzany na miejsce egzekucji przez Inkwizytorstwo Czarnomagiczne, powiedział: „Zabijcie! Mienie rozgrabcie, ależ godności mię odebrać wy nie jesteścież w stanie! Godność do końca!".
„Uczciwość jest naszym największym rodowym skarbem. Żaden człowiek nie stworzył nigdy nic bardziej wartościowego", mówiła prababka Galatrea MoFire.
Kodeks.
Nie robisz tego dla Blacka.
Kodeks.
Nie wolno poddawać się bez walki.
Najważniejsze jest dobre imię Hogwartu.
Kodeks.
– Astacsja pazadji! – Machnął różdżką Żukow, a Black stoczył się z podestu i niepewnie wspiął z powrotem. Promienny uśmiech rozbłysnął w ciemności na ustach chłopaka w czwartym rzędzie.
Kodeks!
Bezczelność!
Lepszy swój wróg...
Jakiś cichy, cyniczny głosik zdążył szepnąć w jej głowie na moment przed tym, nim podniosła się z miejsca: „I po co były te nerwy? Od początku było wiadomo, że to zrobisz..."
– STOP! – wrzasnęła Wether MoFire. – Stop! Stop! – Weszła na krzesło, żeby było ją lepiej widać i słychać. – To oszustwo! Żukow oszukuje!
Zapanowała krępująca cisza, wszyscy oszołomieni gapili się na dziewczynę, nawet walczący, którzy z własnej inicjatywy przerwali pojedynek.
– Co? Jak? – odezwał się zaspany głos Hieronima Jutrzenki. – Co się stało?
– Oszustwo. Kanciarstwo. Co pan woli?
– Och, to jakieś pomówienia, doprawdy – Dyrektor Pastakurow starał się panować nad głosem, lecz kiedy podniósł się z miejsca, trząsł się z tłumionego gniewu.
– Pomówienia?! – krzyknęła oburzona Merriwether. – Po-mó-wie-nia?! W naszego... eee... – Wether nie bardzo wiedziała, jak nazwać Blacka bez używania wulgaryzmów, które same cisnęły się na usta. – W naszego zawodnika za każdym razem trafiają dwa zaklęcia jednocześnie. Może to jest zbieg okoliczności?
– W waszego... Ach, no tak! – W panujących w pomieszczeniu warunkach chyba tylko Merriwether dostrzegła malujący się na twarzy dyrektora drwiący uśmieszek i zarazem wyraz ulgi – oto już wiedział, w jaki sposób wybrnąć z sytuacji. – W WASZEGO zawodnika. To doprawdy ważna informacja. Proponuję nie zwracać na to uwagi – zwrócił się do sennego jury, które i tak na niewiele rzeczy zwracało uwagę. – Jak widać, Hogwart po prostu nie potrafi pogodzić się z faktem, że ktoś jest lepszy. Częste zwycięstwa psują człowieka, tak mówią, doprawdy.
– Słucham?
– Niech panna siada! Te nędzne próby...
– Chłopak w czwartym rzędzie rzuca dodatkowe zaklęcia. To ten... Cholera, czy nie można by dać więcej światła?
Borys Iwanowicz Pastakurow z pogardliwą miną machnął różdżką. Pochodnie zapłonęły pełnym blaskiem, a sufit rozjarzył się mocnym, jasnym światłem przypominającym elektryczne.
– To interesujące. Który to? – Wychylił się ze swojego miejsca pan Tegerdyk Eatanswilli, minister Departamentu Magicznej Edukacji, ziewając okropnie.
Merriwether nie wierzyła własnym oczom. Wiadomo, że pojedynki były powalająco nudne, jednak jury powinno mimo wszystko wykazać nieco więcej zaangażowania.
– Och, proszę dać sobie spokój, panie ministrze! – wtrącił się Pastakurow. – Nie widzę powodu, aby zawracać sobie tym głowę. To manipulacja, doprawdy...
– Ten w środku. Z czerwonymi... – Merriwether wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Myślała, że to tylko refleksy od światła pochodni. Głupi pomysł! Wybrali wyjątkowo charakterystycznego typa. – Ten z czerwonymi pasemkami na włosach. Pod kolor szaty. – Nie zdołała się powstrzymać od złośliwego komentarza.
Wskazany, dotąd zadowolony z siebie, uczeń zaczął się wyraźnie denerwować. Ręce, zapewne razem z różdżką, schował za plecami.
– A to ciekawe – ponownie ziewnął pan Eatanswilli. – Wstań, chłopcze.
Wywołany wyraźnie zadygotał, ale minę miał bezczelną.
– Czy to prawda? – spytał minister.
– Nie – odparł tamten bez zmrużenia oka.
– Oczywiście, że nie – przerwał dyrektor. – Panno Maladie – zwrócił się do dziewczyny siedzącej obok Czerwonowłosego. – Czy pan Czapajew rzucał jakieś zaklęcia w ciągu ostatniej godziny?
Merriwether, mimo zdenerwowania, przemknęło przez głowę, że ta Maladie mogłaby Żukowa tylko pogrążyć. Miała takiego zeza, że zapewne widziała dwóch Blacków, dwóch Żukowów i dwóch Czapajewów, skutkiem czego aż czterech oszustów i cztery lewe zaklęcia.
– Nie, panie dyrektorze – zapiała przymilnie. – Chyba bym wiedziała?
– Ot, i proszę! Doprawdy! Obelżywy atak na moich uczniów obliczony na to, aby zyskać odrobinę czasu dla beznadziejnego zawodnika Hogwartu. Nie mam racji?
– Mówię prawdę! – zaprotestowała Merriwether. – Proszę mnie nie obrażać!
– Spokój! Obawiam się, że przegrywać też trzeba umieć. Proszę siadać. Przynosisz wstyd swojej szkole, dziewczyno!
– Ja nie kłamię! Można to sprawdzić.
– Dowody proszę, jeżeli zeznania świadków cię nie przekonują. – Uprzejma forma rozwiała się jak poranna wiosenna mgła.
– Stronniczych świadków!
– Spokojnie! Proszę, porozmawiajmy spokojnie – spróbował się nieśmiało wtrącić przestraszony profesor Flitwick. Nikt go nawet nie usłyszał.
– Teraz to ty mnie obrażasz, pannico! Dowody!
– Przecież to można tak łatwo sprawdzić. Dlaczego pan tego zwyczajnie nie zrobi?!
– Nie zamierzam przeciągać tej farsy dla twojego widzimisię! Szkoda na to czasu, doprawdy! Tym bardziej że nic nie wskazuje na to, że masz rację. Nie ma żadnych poszlak, żadnych dowodów.
– Najważniejszy i niepodważalny dowód tkwi teraz w jego dłoni!
– To są puste wymysły. Nie będę się ośmieszać.
– Bo odkryłam ten sekret!
– Siadaj!
– Pan ich kryje! Wiedziałam, od początku wiedziałam! Z jakiegoś powodu ten zamek tyle razy płonął!
– Siadaj!
– Nie! Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić!
– Jeżeli w tej chwili nie przestaniesz wzniecać zamieszania, krnąbrna dziewucho, zostaniesz zdyskwalifikowana ze skutkiem natychmiastowym z powodu zakłócania spokoju i uniemożliwiania regulaminowego przeprowadzenia zawodów.
– Ach, tak? Dobrze! Bardzo dobrze! – Merriwether schyliła się, chwyciła oparcia krzesła i zrobiła taki ruch, jakby zamierzała zeskoczyć na ziemię.
Wszyscy od razu się uspokoili, napięcie wyraźnie opadło. Czapajew też się rozluźnił i wyciągnął ręce zza pleców, jego różdżka znów pojawiła się na widoku. Na ten moment tylko czekała panna MoFire. Gwałtownie się wyprostowała i sięgnęła po własną różdżkę.
– Volante Ascendere! – krzyknęła, celując w Czapajewa.
Różdżka chłopaka wyrwała mu się z dłoni niczym wystrzelona z procy, nim ktokolwiek zdążył zareagować, i poszybowała pod sam sufit. Następnie Merriwether machnęła swoją w sposób dziwnie przywodzący na myśl Dziki Zachód, cowboyów i lassa, a drewienko zaraz wyhamowało, równie szybko opadło na dół i ułożyło się gładko w ręce dziewczyny. Ślizgonka zważyła je w dłoni, ścisnęła mocniej i dotknęła czubka własnym magicznym przyrządem.
– Priori Incantatem!
Sala słyszalnie wstrzymała oddech, nikt nie śmiał poruszyć choćby uchem. Różdżka Czapajewa wyrwała się Wether i zawisła przed nią w powietrzu. Pośród panującej, martwej ciszy zaczęły z niej wypływać kolejne, bardzo rozmyte obrazy, mini scenki, echa rzuconych zaklęć. Pojawiały się powoli, jedno za drugim, jak obrazki wyświetlane na archaicznym projektorze, jak ruchome slajdy wzlatywały nad głowę panny MoFire i nieruchomiały tam – bijący po oczach, niepodważalny dowód winy.
Zaklęcie trafia Blacka, który zatacza się ciężko.
Expelliarmus odbija się od Żukowa tuż przed jego nosem.
Black drętwieje trafiony własnym Deferendusem, który zawraca na moment przed uderzeniem Żukowa, dzięki szybkiej akcji Czapajewa.
Wokół Żukowa materializuje się nagle tarcza, choć on nie wykonał żadnego ruchu.
Uderzony Black stacza się z podestu.
Wszystko tam było. Utrwalone w różdżce skuteczniej niż przy pomocy mugolskiej kamery. Cały pojedynek podzielony na klatki poszczególnych zaklęć, jak na zwolnionym filmie.
– No coś takiego! – przerwał ciszę zaaferowany, sepleniący głos pana Jutrzenki. – Kto by pomyślał... Taka porządna szkoła.
Czyżby Merriwether usłyszała w tym subtelną nutkę ironii? Przyjrzała się uważniej, a może raczej bardziej podejrzliwie, starczej twarzy o dziecinnym wyrazie. Nie, chyba się przesłyszała...
– Nienawidzę czegoś takiego – rzekł z dziwną zawziętością Dymitr Dwubratski, który odezwał się po raz pierwszy od początku Turnieju. – Nie znoszę kanciarstwa. To jest jak cios w plecy, najgorsze, co może człowieka spotkać na zawodach. Nigdy się nie wie, kto i kiedy może mu podłożyć świnię.
– Całkowicie się z tobą zgadzam, młody człowieku. Odważna ta panienka, nie ma co. Brawo, młoda damo! – Pokiwał głowa auror.
– Przydałby się ktoś taki na zeszłorocznych mistrzostwach. Ten Chorwat wtedy... Jak sobie przypominam, to jeszcze mnie trzęsie.
– Tak, to było naprawdę żenujące – zgodził się pan Eatanswilli. – Dobrze, że się zorientowali i odebrali mu medal. Taka kompromitacja! I to zaraz po traktacie w Zagrzebiu! Skandal! Nie chciało nam się wierzyć.
Tylko profesor Amwrosyij Stiepanowicz Pieriełygino nie odezwał się ani słowem. Najwyraźniej czuł, że w tym wypadku jeden nieostrożny komentarz może go kosztować całkiem dobrze płatną posadę. Będzie musiał osobiście porozmawiać z Czapajewem, jak tylko dyrektor z nim skończy... Bezmyślny, durny gówniarz!
Dyrektor Pastakurow popatrzył oniemiały na członków swojej Kapituły. W jednej chwili stracił nad nimi kontrolę. Patrzył bezsilnie, jak sytuacja z sekundy na sekundę coraz bardziej wymyka mu się z rąk i nic nie mógł na to poradzić. Nagle został wyrzucony poza nawias. Przeszył pannę MoFire wzrokiem o sile zwyczajowo przypisanej bazyliszkom. Zaczerwienił się aż po cebulki włosów i miał wielką ochotę w coś, albo jeszcze lepiej w kogoś, uderzyć. Niestety w obecnej chwili jego gniew mógł się obrócić jedynie ku „swoim".
– Żukow, Czapajew, do mnie! – ryknął wściekle i wyszedł bocznymi drzwiami, a za nim powlokła się, niezwykle jak na nią rozgadana i ożywiona, komisja sędziowska.
Wszyscy, zanim wyszli, zerkali w stronę panny MoFire. Hieronim Jutrzenka uniósł nawet w górę na pożegnanie poskręcane artretyzmem kciuki i uśmiechnął się trochę koślawo. Sam fakt, że schorowanemu aurorowi po stu latach walki z przeróżnymi mętami tej ziemi chce się jeszcze śmiać, o czymś chyba świadczył. A ile z tych męt było „groźnymi mieszańcami" z jej rodziny? Nie, to są złe myśli. Podobne rzeczy nie będą się już zdarzać...
Merriwether oddychała ciężko, nie mogąc się uspokoić. To zdecydowanie nie był jeden z najpogodniejszych i najłatwiejszych dni w jej życiu. Nad jej głową niektóre ze scen, które wypłynęły z różdżki, rozwiewały się powoli, inne pękały jak bańki mydlane.
Ktoś bardzo delikatnie pociągnął Merriwether za skraj szaty i dziewczyna z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że robił to już od dłuższej chwili. Właściwie od początku awantury.
– Chyba może pani już stamtąd zejść, panno MoFire. Myślę, że zrozumieli aluzję. – Profesor Flitwick uśmiechnął się do niej trochę nieprzytomnie uśmiechem człowieka, który właśnie oberwał obuchem w głowę.
Oszołomiona Merriwether ocknęła się wreszcie i zeskoczyła z krzesła. Black nadal stał na arenie, nie poruszył się ani o milimetr i gapił się na nią z otwartymi ustami. Gdyby jeszcze wywalił ozór, wyglądałby jak bardzo zszokowany owczarek alzacki. Wprawdzie Wether MoFre nigdy nie widziała na oczy bardzo zszokowanego owczarka alzackiego, lecz była skłonna tak sobie go wyobrażać. Zresztą, nie tylko Syriusz Black nie był w stanie oderwać od niej oczu. Cała widownia przemieniła się w przysłowiowy park sztywnych i utkwiła w Ślizgonce rozszerzone źrenice. Dawno tyle się nie działo w szacownych, choć młodych, murach Instytutu Magii w Durmstrangu.
Na Merriwether nagle z siłą dziesięciotonowej przesyłki specjalnej zwaliła się świadomość tego, co właśnie uczyniła. Odwróciła się na pięcie i wybiegła z komnaty.
„Co ja narobiłam?!", pytała samą siebie, pędząc na złamanie karku długimi i mrocznymi korytarzami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro