Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24. Wyzwanie?



Dyrektor Borys Iwanowicz Pastakurow zaprowadził reprezentację Hogwartu do drugiej, tym razem już właściwej i zamieszkałej części swojej szkoły. Wiódł ich długimi korytarzami, których ściany zdobiły portrety ponurych czarodziejów z całego świata, wliczając w to Azję, Afrykę i Antarktydę, a poza tym znajdowało się tam mnóstwo rzeźb, zbroi i wymyślnych ozdób. Za nimi z głośnym tupotem postępowała cała szkoła. Czuli się jak prowadzeni na egzekucję skazańcy. Dotarli wreszcie do ogromnej sali reprezentacyjnej Durmstrangu, która, trzeba to przyznać, swoim wystrojem przywodziła na myśl Wielką Salę w Hogwarcie. Uważny obserwator mógł bez trudu dostrzec, że Hogwart stanowił dla architektów bułgarskiej szkoły swego rodzaju wzorzec, w trakcie planowania budowy przepuszczony przez upiększającą, sentymentalną maszynkę neogotyku.

Na całej długości i szerokości sali ustawione były krzesła dla uczniów. Na jej końcu, tak jak w Hogwarcie, znajdowało się podwyższenie, a na nim olbrzymi stół, za którym siedziało już czterech czarodziejów, czyli jury Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków. Po bokach, półkolem, siedziało jeszcze kilku dorosłych magów, prawdopodobnie profesorów Durmstrangu. Wszyscy oni mieli dość poważne i nieprzyjemne miny.

Borys Pastakurow poprowadził swoich gości na sam przód komnaty i wskazał im pierwszy rząd krzeseł po lewej stronie od drzwi. Usiedli. Organizatorzy, najwyraźniej niepoinformowani o tym, że Hogwart wysyła tylko finalistów bez dodatkowej delegacji uczniów, przygotowali dla nich około dwudziestu krzeseł, więc Merriwether i Syriusz, ku swej wielkiej uldze, mogli zająć miejsca oddalone od siebie o ponad trzy metry. Dodatkowo odwrócili się do siebie tyłem.

Profesor Flitwick popatrzył na nich i westchnął z rezygnacją. Chwilę później zerknął na paplającą wesoło w śpiewnym języku grupę z Beauxbatons. Ile by dał za to, aby móc teraz w spokoju doglądać podobnego rozświergotanego stadka, zamiast użerać się z Gryfonem i Ślizgonką! Jednak gdy tylko o tym pomyślał, zaraz wpadło mu do głowy coś innego, a w jego oczach zamigotała podejrzliwość.

„Ciekawe, czy oni też musieli się przedzierać przez ten zwariowany labirynt, czy ktoś po prostu po nich wyszedł. A może ich powóz od razu wylądował na dziedzińcu?", pytał w duch, coraz bardziej przekonany, że coś tu nie jest w porządku.

W tym samym czasie Borys Pastakurow dostojnym krokiem wspiął się na podwyższenie, położył dłonie na oparciu środkowego krzesła, wyprostował się dumnie na całą swą długość (a był bardzo wysoki) i zaczął przemawiać do uczniów. Mówił bardzo długo, rozwlekle i kwiecistym stylem, znów używając tego żałosnego, przesłodzonego tonu, który doprowadzał Wether do szału. Dziewczyna po raz pierwszy uczestniczyła w podobnie nudnej i nadętej uroczystości. Pastakurow witał wszystkich wylewnie i każdemu tak słodził, że aż cierpła od tego skóra. Ślizgonka była pewna, że dłużej tego nie zniesie. Pomyślała, jak to dobrze, że trafiła do Hogwartu, a nie tego sztucznego cyrku i w duchu, chociaż trochę wbrew sobie, dziękowała losowi za Dumbledore'a i jego: „Witajcie! Wcinajcie! Zmykajcie!" na początku i końcu każdego roku szkolnego. Pozostała więc nieczuła na oracyjne popisy Pastakurowa, automatycznie ignorując wszelkie jego potoczyste ozdobniki. Jej świadomość rejestrowała tylko rzadko przez niego wypowiadane konkrety, na które składały się organizacyjne informacje odnośnie Turnieju. I tak dowiedziała się, co następuje:

– Doprawdy – mówił Borys Iwanowicz – w tym miejscu zasady ulegają diametralnym zmianom w stosunku do zasad, jakie obowiązywały podczas eliminacji. Doprawdy, nie wiem, czy to was ucieszy, czy nie, ale tak właśnie będzie. Nie ma sensu, aby uczestnicy z jednej szkoły walczyli ze sobą nawzajem. Doprawdy, teraz już nie o to chodzi. Niemniej, poza zawodnikami z tej samej szkoły, niniejszym wprowadzamy zasadę „każdy z każdym" – czyli każdy z zawodników i ZAWODNICZKA – dodał ze złośliwym uśmiechem, a przez salę przetoczył się, na razie nieśmiały jeszcze, chichot – stoczy dokładnie cztery pojedynki. Przechodzimy też do systemu punktowego, czyli za każde rzucone zaklęcie, każdą akcję, każdy obronny wybieg, unik, słowem za wszystko, przyznawane są uczestnikom punkty. Za pokonanie przeciwnika naturalnie przyznane zostają premie, ale nie znaczy to, że nawet pokonany nie ma szansy zdobycia kilku punktów i poprawienia swojego wyniku w tabeli. Zwycięży ta szkoła, której przedstawiciele zdobędą najwięcej punktów. Muszę wszystkich uprzedzić o jeszcze jednej rzeczy – regulamin Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków nie przewiduje nagród indywidualnych. – W Hogwarcie i każdej innej normalnej szkole w tym momencie wybuchłyby gwałtowne, żywiołowe protesty, ale tutaj wszyscy tkwili sztywno na swoich miejscach, jakby byli do nich przyszpileni. – Doprawdy, bardzo mi przykro. Może coś się zmieni w trakcie trwania Turnieju. Zobaczymy.

Następnie Borys Pastakurow znów zaczął wzdychać, ochać, achać i dywagować na niewiadomy temat przez dłuższy czas, aż wreszcie zdecydował się przedstawić sędziów, co zdaniem Ślizgonki było w tym spotkaniu z pewnością czynnością najważniejszą i od tego należało zacząć.

– Oto skład oficjalnego, wielce szanownego i zasłużonego, a także, jak tuszę...

„Bla, bla, bla", przedrzeźniała go w myślach Wether MoFire.

– A więc, doprawdy, przechodząc do rzeczy, oto oni. Kapituła! Oto nasz najważniejszy gość, minister Departamentu Magicznej Edukacji, pan Tegerdyk Eatanswilli.

Siedzący po prawej ręce dyrektora Durmstrangu czarodziej podniósł się powoli i trochę niechętnie. Był niewysoki, otyły i wyglądał na co nieco zaspanego. Miał znudzoną twarz bez wyrazu, co sprawiło, że Merriwether nagle uwierzyła w niedawne zapewnienia Severusa Snape'a, że Ministerstwo Magii – i to na całym bożym świecie, nie tylko w Anglii – schodzi na psy. Minister wypiął dumnie brzuszek i zadarł do góry głowę, bezskutecznie usiłując wyglądać poważnie, jakby losy ludzkości tylko od niego zależały. W komnacie rozległy się dość chłodne oklaski.

– Jak wiemy, ministerstwa naszych krajów nie mogły objąć patronatem Turnieju z powodu nawału zajęć, ale nie możemy też nawet wyobrazić sobie jego właściwego przebiegu bez udziału szanownego przedstawiciela władzy, który, pełen poświęcenia, zdecydował się swój cenny czas...

„Bla, bla, bla..."

– Obok pana Eatanswilliego siedzi pan Hieronim Jutrzenka, emerytowany auror, niezwykle zasłużony dla losów świata czarodziejów...

"Bla, bla, bla..."

– ... który będzie czuwał nad Turniejem i strzegł, aby wszystko przebiegało zgodnie z prawem i Złotymi Zasadami Czarodziejskich Pojedynków.

Teraz z kolei zza stołu podniósł się mag tak stary, iż trudno było uwierzyć, że naprawdę żyje. Był pomarszczony jak wyschnięte jabłko i miał długą do ziemi, zupełnie białą brodę. Mamlał trochę bezmyślnie bezzębnymi szczękami, lecz spojrzenie miał dość przytomne. Poza tym uśmiechał się mile i sprawiał wrażenie najsympatyczniejszego z całej czwórki.

W końcu dyrektor wskazał dwóch czarodziejów siedzących po jego lewej ręce.

– A oto panowie Amwrosyij Pieriełygino i Dymitr Dwubratski. Pan Pieriełygino jest nauczycielem obrony przed czarną magią w Durmstrangu. – Na słowo „obrona" Pastakurow uśmiechnął się dwuznacznie. W tym też miejscu, zupełnie jakby były z góry zaprogramowane, wśród uczniów „włączyły" się grzmiące oklaski. – Z kolei pan Dwubratski jest aktualnym Mistrzem Świata Pojedynków i, ośmielę się pochwalić, moim uczniem... – Młody czarodziej skłonił się nieznacznie, ledwie unosząc z krzesła. – Na zakończenie chciałbym wreszcie przedstawić przewodniczącego komisji sędziującej, państwa uniżonego sługę. – Ukłonił się nisko z przyklejonym do ust słodkim uśmieszkiem.

W profesorze Filiusie Flitwicku aż zawrzało! Więc nie dosyć, że spotkał się tu z takim, a nie innym, dziwacznym powitaniem, nie dosyć, że obyczaje w Durmstrangu znacznie odbiegają od światowych norm, nie dosyć, że ani nauczyciele, ani uczestnicy Turnieju nie zostali sobie nawzajem przedstawieni, to jeszcze aż trzech sędziów jest bezpośrednio związanych z Durmstrangiem, podczas gdy żaden z przybyłych z Hogwartu i Beauxbatons profesorów nie został zaproszony do jury! A na dokładkę dyrektor Durmstrangu sam siebie uczynił przewodniczącym tego paradnego komitetu sędziowskiego! To oburzające! Nietaktowne! Po prostu nie do pomyślenia! To chyba jakaś kpina! Nie przebierając w słowach – co to za dzicz? I on, Flitwick, ma teraz uwierzyć w to, że Turniej zostanie przeprowadzony uczciwie? Zgodnie z zasadami? Że uczniowie Durmstrangu nie będą oszukiwać, kiedy zostały im uchylone wszystkie możliwe drzwi? Profesor Flitwick najchętniej od razu zabrałby uczniów z powrotem do Szkocji, demonstrując wszem i wobec, co myśli o podobnych praktykach. Udział w Turnieju, czyli zgoda na postawione warunki, nie przystoi uczciwemu czarodziejowi, gdy cała sprawa śmierdzi na kilometr. To obraza dla zdrowego rozsądku! Afront! Wstyd! Wstyd dla organizatorów i uczestników, którzy po podobnym potraktowaniu zdecydują się tu zostać. Jednak Filius Flitwick doskonale wiedział, że pannę MoFire i Syriusza Blacka prościej byłoby zabić, niż namówić do powrotu. Turniej wiele dla nich znaczył. Zgodzili się nawet być w jednej drużynie, byle tylko tu przyjechać. Nabrał więc powietrza w płuca, zagryzł zęby i przywołał na twarz wyraz dumnej pogardy. Dzięki temu, mimo mizernego wzrostu, wyglądał naprawdę godnie i dostojnie. Skoro już podjął decyzję o pozostaniu w Durmstrangu, jednocześnie postanowił, że będzie miał wszystko na oku i w razie jakichkolwiek nieprawidłowości wkroczy z całym zdecydowaniem.

– A zatem, skoro już omówiliśmy wszystkie sprawy organizacyjne – mówił promienny dyrektor Pastakurow – zapraszam wszystkich na kolację do Jadalni.

***

Po kolacji, która chyba jako jedyna w tym całym interesie nie rozczarowała, profesor Flitwick, Syriusz Black i Merriwether MoFire zostali zaprowadzeni do ich tymczasowego lokum przez wyjątkowo mrukliwego i niesympatycznego młodego Bułgara o brwiach tak mocno nasuniętych na oczy, że zdawał się nie posiadać rzeczonych narządów zmysłów. Filius Flitwick był już bardzo, bardzo zmęczony i jeszcze bardziej zły. Był wściekły i obrażony do tego stopnia, że podczas kolacji odrzucił zaproszenie do nauczycielskiego stołu i zjadł razem ze swymi uczniami, choć ciężko było z nimi wytrzymać. Nieważne! Flitwick nie chciał mieć absolutnie nic wspólnego z Pastakurowem, nie miał ochoty na niego patrzeć ani przebywać w jego towarzystwie. Już wolał słuchać wirujących nad stołem, wzajemnych wyzwisk Gryfona i Ślizgonki, niż przesłodzonych słówek wrednego, zarozumiałego oszusta.

Reprezentację Hogwartu zaprowadzono do prywatnego apartamentu, swego rodzaju autonomicznej jednostki w Durmstrangu. Zaraz obok, w identycznych mieszkaniach ulokowano przedstawicieli Beauxbatons.

Apartament, przynajmniej zdaniem Wether MoFire był mniejszy, niż można się było spodziewać po tak rozległym budynku.

„Ale jeżeli architekt Durmstrangu przeznaczył tyle miejsca na ciągnące się kilometrami, irracjonalne labirynto-korytarze bez konkretnego przeznaczenia, to czego tu wymagać?", zapytała retorycznie.

Lokum podzielone było na pięć odrębnych pomieszczeń. Zaraz po wejściu oczom przybyłych ukazał się salon wyposażony w czarne, skórzane meble zupełnie podobne do tych z dormitorium Slytherinu i szklany stół, na którym poniewierały się książki i gazety, najwyraźniej przeznaczone dla gości. W trzech ścianach znajdowały się drzwi prowadzące do kolejnych pokoi i łazienki. Pokój na wprost zajął profesor Flitwick, pokój po lewej od drzwi Merriwether, a ten na prawo Syriusz. Wyboru nie dokonali sami – po prostu w tych właśnie sypialniach znajdowały się już ich kufry. Profesor Flitwick odetchnął z ulgą. Nie wątpił, że gdyby jego uczniowie sami mogli wybierać, na pewno oboje zapragnęliby nagle tego samego pokoju i rozpętałaby się dzika awantura. A tylko tego by mu teraz brakowało! Widząc, że i oni są zbyt zmęczeni, aby dalej sobie przygadywać, poczekał, aż rozejdą się do swoich sypialni. Gdy to zrobili i profesor Flitwick upewnił się, że już z niczym dzisiaj nie wyskoczą, z ulgą udał się do siebie, padł na łóżko i zasnął kamiennym snem przekonany, że był to najgorszy dzień jego życia.

A przecież Międzyszkolny Turniej Pojedynków dopiero się zaczął.

***

Merriwether obudziło natrętne pukanie do drzwi.

– Panno MoFire – usłyszała głos Flitwicka – najwyższa pora wstawać!

Dziewczyna wcisnęła głowę pod poduszkę zdecydowana jeszcze przez chwilę udawać, że tego nie słyszała. Więc to jednak prawda? Znajduje się w Durmstrangu z Blackiem i kurduplem? A już myślała, że... Ach, ten sen był taki piękny!

Flitwick odwrócił się w stronę salonu i patrząc na Syriusza, który tkwił na nogach od wczesnego rana, z rozczarowaniem przypominał sobie wszystko, co słyszał o obowiązkowości i punktualności dziewczyn.

Po około dwudziestu minutach koszmarnie rozczochrana Merriwether w krzywo nałożonej szacie wychynęła wreszcie z pokoju i powitała ich takim spojrzeniem, jakby wspólnie zamordowali połowę jej rodziny. Profesor wolał nie sprawdzać, jakim grymasem odpowiedział jej na to Black. Po co miał się narażać na kolejne skoki ciśnienia?

Puk! Puk! Puk!

W tym samym momencie ktoś zastukał do drzwi apartamentu.

– Proszę – rzekł Flitwick.

– Panie profesorze. – Do środka zajrzał ten sam ponury uczeń, który wczoraj ich tu przyprowadził. – Kapituła prosi pana do siebie.

„KAPITUŁA!", wrzasnęło coś w pannie MoFire. "A to paradne! Co za głupia nazwa!"

– Zapomniał pan wczoraj coś podpisać – dokończył Durmstrangczyk.

Filius Flitwick rzucił spanikowane spojrzenie na swoich uczniów mierzących się chłodno wzrokiem i wyraźnie usatysfakcjonowanych z obrotu sprawy. Pobladł gwałtownie. Nie planował zostawiać ich samych choćby na minutę.

– Dobrze, panno MoFire, panie Black, słyszeliście? Wychodzimy.

– O nie, Kapituła wzywa tylko pana. Turniej rozpocznie się dopiero za dwie godziny.

– Aha, rozumiem. – Zerknął na nich raz jeszcze z wyraźną groźbą i wyszedł.

Wether MoFire i Syriusz Black patrzyli na siebie ukradkiem, choć starali się udawać, że wcale tego nie robią. Oboje aż rwali się do odkładanej od wczoraj awantury, ale nie bardzo wiedzieli, jak zacząć, jak zaczepić, jak skutecznie sprowokować przeciwnika. Wreszcie Łapa wstał z fotela, na którym dotąd siedział, i zbliżył się do okna, pogwizdując cicho pod nosem. Merriwether z niezadowoleniem zauważyła, że ostatnio bardzo wyrósł. Był od niej wyższy co najmniej o głowę i dzięki temu mógł bezczelnie patrzeć na nią z góry. Jeżeli istniało coś, czego panna MoFire nienawidziła najbardziej na świecie, to tego, gdy ktoś patrzył na nią z góry. Będąc mniej więcej równa wzrostem ze Snape'em, nie była do tego przyzwyczajona.

Wreszcie Syriusz cicho zamruczał:

– Dziwadło. Dziwadełko.

Na twarzy Merriwether wykwitł obleśny uśmiech.

– Na twoim miejscu – powiedział Gryfon – nie spieszyłbym się tak z rozpakowywaniem. W każdej chwili możesz stąd wylecieć.

– Och, naprawdę?

– To nie jest zabawa dla małych dziewczynek.

– Właśnie, Black – chrząknęła znacząco. – Ja na twoim miejscu też bym się tu zbytnio nie zadomawiała. Wiesz, tutaj już nie będzie rozhisteryzowanych panienek, które będą cię z miłości przepuszczać z rundy do rundy.

Syriusz zacisnął pięści z wściekłości na wspomnienie Kate Lumores, ale również się zjadliwie uśmiechnął.

– Choć z drugiej strony – dokończyła MoFire – zawsze możesz wypróbować swoje talenty na tych z Francji. Oni podobno też wyglądają dość kobieco. Kto wie, może któryś akurat się zakocha? To twoja jedyna nadzieja. Playboy od siedmiu boleści! – parsknęła.

– Zamknij się, Bombarda!

– Oj, trafiłam w czuły punkt?

– W czułe punkty to ty sobie możesz trafiać Smarkowi, a ode mnie się odwal, ty porąbana, popieprzona...

– A może ty rozsiewasz jakieś zarazki? Myślisz, że ja też zaraz zacznę o tobie pisać wiersze?

Black spurpurowiał i puścił wiązankę przekleństw.

– Skąd, do cholery, o tym wiesz? No tak, szpiegujecie nas! Podsłuchujecie każde słowo. Zresztą – wyszczerzył się – gdybym miał tak nudne, zasrane życie jak wy, pewnie też by mnie ciągnęło...

– CO TAKIEGO?!

– Trafiłem w czuły punkt?

– Co? Ja... ty... – Wether czuła, jak po całkiem dobrym początku dramatycznie traci kontrolę nad sytuacją.

– Musimy sobie coś ustalić, Dziwadło. Przede wszystkim – zbliżył się do niej, grożąc palcem jak małemu dziecku, czym doprowadzał ją do pasji – trzymaj się ode mnie z daleka. Nie mam ochoty na ciebie patrzeć, więc nie wchodź mi w drogę, bo mógłbym ci niechcący coś zrobić, jasne? I najlepiej załóż sobie worek na głowę, bo robi mi się niedobrze od tych twoich min. Aha, i nie odzywaj się, w ogóle nic nie mów! Wtedy może przeżyjesz.

Dziewczyna, odzyskawszy rezon, parsknęła mu śmiechem prosto w jego nos.

– Tak? I co jeszcze, jaśnie paniczu? Dobre sobie! Jesteś beznadziejny, dobrze ci się przyjrzałam podczas Turnieju! Mogę cię powalić nawet bez różdżki.

– Ha! – wykrzyknął kpiąco. – A to niby jak? Rozbierzesz się do naga? Bo chyba tylko tego bym nerwowo nie wytrzymał...

Merriwether zrobiła się trupioblada, a jej oczy ciskały błyskawice. Fuknęła i tupnęła nogą. Chwilę otwierała i zamykała usta, nie mogąc pozbierać myśli z oburzenia, a potem wypaliła, zanim się dobrze zastanowiła:

– Jeszcze jedno słowo! JESZCZE JEDNO! A nie ręczę za siebie, Potter! – I zaraz ugryzła się w język, dodając w duchu: „Łoj!".

– Potter? Jesteś bardziej pomylona, niż mi się zdawało. Potter! – parsknął. – Jak już coś, to Black. Syriusz Black. – Ukłonił się paradnie. – Niestety, nie mogę powiedzieć, aby mi było miło...

– Black, Potter, co za różnica? – mówiła, żeby powiedzieć cokolwiek, zmieszana tą głupią, dziwaczną pomyłką wynikłą z rozpędu. – Jesteście tak podobni, że ciężko was rozróżnić.

– Co?

– Identyczni! Cholerne papużki nierozłączki, powinniście nosić plakietki z nazwiskami.

– Ja wcale nie jestem podobny do Jamesa!

Merriwether trafiła na dobry trop zupełnie przypadkowo. Niczym nie mogłaby mu bardziej dopiec. Black, przy całym swoim luzactwie, był dość zarozumiały, żeby nie powiedzieć – narcystyczny. Uważał się za wielką indywidualność i zakwestionowanie tej jedynie słusznej prawdy stanowiło w jego mniemaniu grzech śmiertelny.

– Jak bliźniacy – powiedziała Ślizgonka cicho i z naciskiem, a potem przewrotnie dodała: – Wszyscy tak mówią. – Oczywiście była nieprawda i sama dopiero co to wymyśliła.

– Co? Gdzie? Kto? – Syriusz tracił grunt pod nogami, chwilowo zapomniał o tym, że wyjawiła mu to osoba, której najmniej na świecie mógł wierzyć.

– Cały Hogwart o tym szumi już od dawna, tylko nie wprost – dodała słodko.

– Nie jestem podobny do Jamesa! Wcale! Niby w którym miejscu?

– Prawda boli...

Syriusz popatrzył na nią i wreszcie przemknęło mu przez głowę, że prawdopodobnie dał się głupio wkręcić. Zaświerzbiły go ręce, gdy nie mogąc dłużej wytrzymać, Wether zaniosła się złośliwym śmiechem.

– A to świetne! Największy problem egzystencjalny pięknisia Gryffindoru: „Czy nie pomylą mnie z Potterem?". Co zresztą, jak widać, się zdarza.

Syriusz najchętniej rozszarpałby ją na miejscu, lecz najpierw chciał uciszyć równie przewrotnym sposobem.

– I pomyśleć, że przygaduje mi teraz żywa kopia Śmiecierusa!

– Och, mylisz się, ślicznotku! – Nie dała się podejść Ślizgonka. – My przynajmniej różnimy się kolorem włosów!

Na to żałosne, proste i dziecinne, ale jakże w sumie prawdziwe stwierdzenie, Syriusz Black najpierw zbaraniał, a potem o mało szlag go nie trafił.

– Oj, dostanie ci się, Bombarda! I to nie tylko za to... Wiesz, za co najbardziej? Za śpiączkę Jamesa! Sama się przypomniałaś.

– To trochę nie ten adres...

– Dostaniesz w zastępstwie.

***

Nadchodzącego korytarzem profesora Flitwicka powitała fala eksplozji, od której trzęsły się niebezpiecznie mury Durmstrangu. Nie mając najmniejszych wątpliwości co do ich źródła, popędził przed siebie. Drzwi apartamentu wyleciały z zawiasów i pacnęły w przeciwległą ścianę dokładnie na sekundę przed tym, nim zdążył dopaść klamki. Ciśnienie skoczyło profesorowi gwałtownie, gdy uświadomił sobie, że z powodu niedorzecznych kłótni swoich podopiecznych właśnie prawie pożegnał się z życiem. Wpadł do środka, a za nim kilku nauczycieli, którzy akurat znaleźli się w tym rejonie zamku.

Merriwether i Black stali pośród potrzaskanych mebli, wyzywając się nawzajem i szyjąc w siebie urokami. Już z powodu samych słów, jakimi posługiwała się ta dwójka, profesor Flitwick miał ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu, a przecież to nie było wszystko. W ścianach i suficie salonu ziały potężne dziury, odsłaniając szeroką perspektywę na wszystkie trzy sypialnie, a nawet pomieszczenia znajdujące się poza nimi. Syriusz lewitował przed sobą potłuczony szklany stół, którym się zasłaniał. Panna MoFire stała na resztkach jednego z ekskluzywnych foteli, jedną ręką utrzymywała tarczę, drugą, w której miała różdżkę, to odbijała, to posyłała w Blacka zaklęcia. Od czasu do czasu podnosiła też fragmenty kamieni i cegieł pokrywających podłogę i nimi ciskała w adwersarza, co wyjaśniało w pewnym stopniu obecność w powietrzu rzeczonego stołu. Zaabsorbowani sobą nie zauważyli nalotu profesorów i nie przerwali pojedynku. Flitwickowi zrobiło się słabo. Co za wstyd! Zaraz jednak się pozbierał i rzucił pomiędzy walczących.

– Dość! Dość! – krzyczał, rozkładając szeroko ręce. Kilka zaklęć śmignęło mu nad głową. Chyba po raz pierwszy z wdzięcznością pomyślał o swym niskim wzroście. – Powiedziałem dosyć! Proszę natychmiast przestać! Expelliarmus!

Automatycznie odbili jego rozbrajacze, ale zaklęcia odniosły przynajmniej ten skutek, że Flitwick został przez nich dostrzeżony.

– W tej chwili macie przestać! Co to za zachowanie? Do mnie! – Gryfon i Ślizgonka zbliżyli się niechętnie do profesora. Niechęć ta nie wynikała bynajmniej ze strachu przed nim, ale z konieczności znalezienia się blisko wroga. – Co to ma znaczyć, pytam się? Co to za dzikie zachowanie? Czy zdaniem państwa znajdujemy się teraz w jakiejś, za przeproszeniem, knajpie, gdzie można bezkarnie wszczynać burdy? Rozumiem, że państwo za sobą nie przepadają, ale to już przechodzi wszelkie pojęcie! Proszę powiedzieć, co państwa zdaniem sobie teraz o nas pomyślą? No, słucham! Udowodnili państwo, że w ogóle nie potrafią się zachować! Jak hołota!

Przez byłą sypialnię Syriusza przechodzili do pokoju rozszczebiotani, zainteresowani awanturą uczniowie Beauxbatons. Wstrząsy ściągnęły tu też samego dyrektora Durmstrangu i jego Kapitułę, nie wyłączając mamlącego, starego aurora. Profesor Flitwick nie wiedział, gdzie oczy podziać ani jak się z tego wytłumaczyć. Znajdowali się w bułgarskiej szkole niecały dzień, a zdążyli zdemolować połowę!

– Slytherin i Gryffindor tracą po... – Flitwick ponownie zwrócił się do swoich uczniów, aby odwlec rozmowę z Pastakurowem, kiedy przypomniał sobie, że odejmowanie im punktów w tej odległości od Hogwartu kompletnie nie ma sensu. – Co ja mówię! Ostrzegałem państwa: jeden wyskok i wracamy do Szkocji, więc w tej sytuacji nie widzę innego wyjścia, aby wycofać się stąd z honorem. Proszę się pakować!

– Och, nie bądźmy tak rygorystyczni, doprawdy – wtrącił się Pastakurow.

Popatrzyli na niego zaintrygowani. Dlaczego nie skorzystał z okazji, żeby się ich pozbyć? Wiadomo, że tylko Hogwart był w stanie zagrozić przedstawicielom Durmstrangu. Gdyby teraz wyjechali, miałby zwycięstwo w kieszeni. Lecz, z drugiej strony, nie byłoby to wtedy równie wspaniałe zwycięstwo...

– Przecież nic się nie stało – ciągnął dyrektor. – Zniszczenia można raz dwa usunąć. Nie zawracajmy sobie głowy drobnostkami. Za chwilę pierwszy pojedynek – rzekł i wyszedł.

Jednak coś w jego postawie mówiło wyraźnie, że i on o tym wszystkim pomyślał – o zyskach i stratach płynących ze zdyskwalifikowania Hogwartu – i narzucającą się możliwość usunięcia ich odrzucił tylko dlatego, że miał w zanadrzu znacznie lepsze chwyty. Tak, to było wyzwanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro