23. Durmstrang
We wnętrzu powozu było aż gęsto od nagromadzonej na tak niewielkiej przestrzeni nienawiści – ledwo dało się tam oddychać. Syriusz Black usilnie starał się w tej sytuacji zachowywać normalnie, co oczywiście nie miało najmniejszych szans powodzenia. Wyglądałby naturalniej, gdyby przykleił sobie na czole kartkę z napisem: „Jestem luzak. Wszystko mi zwisa". Niestety, nie wpadł na to i musiał się męczyć aż do końca podróży. Przez cały czas zagadywał profesora Flitwicka, nawijał jak nakręcony, byle mówić; sypał nędznymi tekścikami i żarcikami, za które w innych okolicznościach zapadłby się pod ziemię ze wstydu.
Powyższe przedstawienie w całości było przeznaczone dla panny MoFire. Black za wszelką cenę chciał jej pokazać, jak dobrze się bawi (bawią), jak im jest fajnie, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby jej tu nie było. Chciał, żeby poczuła się niechciana, żeby poczuła się jak piąte koło u wozu, żeby uświadomiła sobie, jak bardzo jest tu zbędna, jak wadzi, przeszkadza, jak byłoby super, gdyby nagle zniknęła. Syriusz pragnął, by poczuła się tak paskudnie, jak to tylko możliwe, żeby było jej źle i głupio, żeby pożałowała, że wepchała się na Turniej i pojechała do Durmstrangu, żeby wpadła w rozpacz, depresję i w co się tylko da, żeby czuła się osamotniona, porzucona, wyrzucona poza nawias. Chciał ją dotknąć, zranić, wyżyć się, pomścić za wszystko, czym mu kiedykolwiek dopiekła, i jeżeli nie mógł tego zrobić, miotając w nią uroki, to niech będzie i tak, psychologicznie. Ona właśnie w ten sposób pograła sobie z Peterem Pettigrewem, jego przyjacielem, to teraz będzie miała okazję sama się przekonać, jak to jest. Ciekawe, czy jej się spodoba. Postanowił, że doprowadzi Dziwadło do stanu psychicznego rozkładu, do cierpienia, do szału, a kto wie, co się wtedy stanie? Może mu się poszczęści i Ślizgonka, uświadomiwszy sobie całą swoją beznadziejność, wyskoczy z powozu? Raz na zawsze koniec z Bombardą? Tak, to byłaby piękna perspektywa! Nie udało się wtedy, w trzeciej klasie ze Smarkerusem, to może z nią pójdzie lepiej?
Nadzieje Black'a były płonne. Równie dobrze mógł od razu dać sobie spokój, bowiem Merriwether nie zauważała wszystkich jego zabiegów. Kiedy tylko zajęła miejsce w powozie, po prostu się wyłączyła. Zostawiając sobie na przyszłość porachunki z Blackiem, wpatrzyła się intensywnie w okno – i już. Severus tak robił, gdy był bardzo wściekły, tak wściekły, że tracił nad sobą kontrolę i bał się (Merriwether czuła to, choć on sam nigdy by się nie przyznał), iż zrobi coś nieprzewidzianego. Siadał wtedy i zamykał się w sobie. Pomagało, ale czasem dostawał strasznych drgawek. W takich chwilach lepiej było go zostawić samemu sobie. Gdy natrętnie, sztucznie wesołe wykrzyknienia Syriusza Blacka stawały się na tyle głośne, że mimo starań docierały do świadomości dziewczyny, zaczynała przypominać sobie rodzinne opowieści i anegdoty – i to też bardzo jej pomogło. Nie zmieniało jednak faktu, że jej twarz, a wręcz cała postać, stanowiła tego zimnego, styczniowego dnia zjawisko estetycznie trudne dla postronnego obserwatora, tak była wykrzywiona i nieprzyjazna. Cóż... coś za coś.
***
W Bułgarii wylądowali wczesnym popołudniem. Lot ognistych koni został oczywiście przyspieszony za pomocą magii, choć Durmstrang należał do typu szkół bardzo tradycyjnych i w swej tradycyjności konserwatywnych, więc istniały obawy, że dyrekcja zdecyduje się na prędkość własną koni.
Dotarli na miejsce i... nic. Pusto, głucho i zimno. Nikt ich nie witał, nikt nie wyszedł na spotkanie. Przez dłuższą chwilę wątpili, czy dotarli we właściwe miejsce i czy konie przypadkiem nie zmyliły drogi, ale to było niemożliwe. A najsilniejszym argumentem na poparcie tej tezy okazał się wspaniały zamek, który wznosił się przed nimi. Na szczęście śnieg przestał padać, a poza tym było jeszcze dość jasno, więc mogli przyjrzeć się uważnie murom Durmstrangu.
Na Merriwether MoFire budynek zrobił średnie wrażenie. Przede wszystkim nie był tak stary jak Hogwart czy MoFires Hall i nie miał konkretnego stylu. Przeciwnie, stanowił wynik prawdziwej stylistycznej zbitki, przeładowanej ozdobami, wieżyczkami, pinaklami, gargulcami, wykuszami, balkonami, galeriami, oknami o dziwacznych kształtach i wszystkim tym, co może kojarzyć się z architektoniczną przesadą i brakiem smaku.
– To co? – zaczął trochę skonfundowany oryginalną gościnnością dyrekcji Durmstrangu profesor Flitwick. – Wchodzimy?
– O ile mamy szczęście i zapomnieli zamknąć któreś drzwi – mruknął Syriusz.
Ruszyli do zamku. Z tej strony natrafili tylko na ślepy mur. Obeszli więc gmach i kawałek dalej zauważyli otwarte wierzeje ogromnej bramy, a za nią, pomiędzy jednym i drugim pierścieniem murów znajdowała się... fosa!
„Co za debil wymyśla fosę wewnątrz murów?!", pomyślała zszokowana Merriwether, podczas gdy Flitwick i Black również pogrążyli się w ożywionej dyskusji na ten sam temat.
Przeszli po stosunkowo cienkim zwodzonym moście, podziwiając rwącą w dole z szalonym pędem rzekę, która jakimś cudem, mimo panującego mrozu, ani myślała zamarzać. Dotarli do drugiej, jeszcze większej bramy, która również była otwarta, z tym że za nią znajdowała się opuszczona żelazna krata! Amagiczna, oczywiście! Nigdzie nie znaleźli żadnej wskazówki odnośnie pokonania tej przeszkody. Dopiero po jakimś czasie Black wypatrzył niewielką dźwignię tuż przy ziemi, która umożliwiła podniesienie żelastwa.
„Jaki kretyn zostawia dźwignię po zewnętrznej stronie muru?", przemknęło przez głowę panny MoFire, ale uznała, że szkoda czasu na podobne dywagacje, skoro właścicielom budowli najwyraźniej to nie przeszkadzało.
Zresztą, nie było czasu na rozważania, bo choć udało im się dostać w obręb drugiego pierścienia murów, to nigdzie nie było kolejnych drzwi, które mógłby dokądś prowadzić. Następny ślepy mur! A zaczynało się robić naprawdę zimno... Co za los! Syriusz Black wyklinał jawnie (profesor udawał, że tego nie słyszy), a Merriwether nie zaczęła kląć tylko dlatego, że Gryfon wpadł na to pierwszy. Ach, ta MoFire'owska duma! Ślizgonka była gotowa wychwalać wycieczkę pod niebiosy, byle zrobić mu tym na złość.
Ruszyli w dalszą drogę, stracili mnóstwo czasu na obejście muru dookoła – i NIC! Profesor Flitwick zastanawiał się już, czy nie zawrócić i dać sobie spokój z tym zwariowanym Turniejem, gdy wtem małe, zamaskowane drzwiczki same się przed nimi otworzyły. Weszli. Podążyli niskim, oświetlonym zaledwie kilkoma pochodniami i przez to bardzo ciemnym korytarzem przywodzącym na myśl piwnicę.
– Jak w domu, co, Dziwadło? – szepnął Black, ale zawiódł się, ponieważ dziewczyna totalnie go zignorowała.
„Tak", powiedziała do siebie zamyślona Merriwether. „Właśnie tak, jak przypuszczałam".
Bezsensowne założenia architektoniczne, ukryte, ciemne przejścia, ozdobione stiukową dekoracją lochy (!), jakiś powiew sztucznego dramatyzmu w powietrzu, końcowy efekt, przywodzący na myśl teatralną dekorację...
„Tak, to oczywiste!", przekonywała samą siebie. „To neogotyk!".
Merriwether MoFire namiętnie interesowała się mugolską sztuką. To było jej hobby. Zaczęło się od kultury materialnej mugoli, który to przedmiot w przedmiocie musieli zaliczyć na mugoloznawstwie u Felixa Celerlaxusa, a potem po prostu jakoś ją to wciągnęło. Profesor pożyczył jej całe mnóstwo albumów o malarstwie, rzeźbie, architekturze. Tak, była pewna, że niektóre style potrafi rozpoznać bezbłędnie, a w tym ten śmieszny neogotyk, który, trzeba przyznać, miał swój urok... a właściwie jego problem polegał na tym, że miał go za dużo.
A więc zamek powstał całkiem niedawno, w XIX wieku. No tak, to by się zgadzało. Merriwether zadała sobie trud i przeczytała co nieco o Durmstrangu. Swego czasu działy się tu dziwne rzeczy... Burzyli się nie tylko mugole, ale i czarodzieje. Mówiło się o kąpielach we krwi dziewic, zjadaniu dzieci i takich tam innych przyjemnościach dnia codziennego. W konsekwencji zamek kilka razy płonął, gdy wyczerpywała się cierpliwość okolicznych mieszkańców, a szczególnie mało odpornych na takie rzeczy, przysłowiowych „prostych wieśniaków". Tak, Durmstrang to zawsze była tego rodzaju szkoła i wszyscy o doskonale tym wiedzieli.
– Daleko jeszcze? – spytał trochę bez sensu Black.
– Chciałbym to wiedzieć – odrzekł szczerze profesor.
Merriwether ziewnęła po raz któryś z rzędu, czym doprowadzała Syriusza do pasji.
„Trzeba korzystać z okazji", zaśpiewała sobie w duchu usatysfakcjonowana, że może mu grać na nerwach, a niech no tylko Flitwick zostawi ich na chwilę samych...
„Ziewaj sobie, Bombarda! Niech no staruszek sobie gdzieś pójdzie...", zgrzytał zębami Gryfon, myśląc o tym samym. "Będzie musiał nas w końcu zostawić, a wtedy...".
Niski korytarz dobiegł wreszcie końca i cała trójka znalazła się w innym przejściu, które wyglądało już na użytkowane. Ściany były wysokie, sufit ledwo można było dostrzec, a przede wszystkim przybyło pochodni i ozdób. Korytarz wił się przez jakiś czas dziwacznie, skręcając i prowadząc na przemian w górę i w dół, potem – gdy już odetchnęli z ulgą, sądząc, że są na dobrej drodze, aby GDZIEŚ dojść – znowu się zwęził i obniżył tak, że musieli, oprócz Filiusa Flitwicka naturalnie, pochylić się, żeby iść dalej, a ostatecznie, całkiem niespodziewanie, rozwidlił się... rozwidlił się pięciokroć!
– Nie, dość tego – wrzasnął Black. – Wracamy!
– Ach tak? – podjęła panna MoFire. – Ciekawe jak i którędy?
– Sama prowadź! Powinnaś się znać na takich ponurych dziurach!
– Że niby jak?
– Spokój – polecił Flitwick i, o dziwo (chyba z powodu totalnego znudzenia marszem), usłuchali go. – Pójdziemy prosto.
– Dlaczego? – zaatakowała go dziewczyna.
– Już ci się coś nie podoba? – napadł na nią Black. – Droga wolna. Nikt cię tu nie trzyma, nikt nie zapraszał.
– A tobie oczywiście wysłali oficjalne pismo? Jaśnie panie Black, czy w swojej nieskończonej łaskawości raczyłby pan uświetnić swą znamienitą osobą...
– Razem ze swą znamienitą różdżką – dodał, prezentując rzeczoną.
– Powiedziałem: DOŚĆ! – krzyknął profesor, któremu puszczały nerwy.
Dawno nie czuł się podobnie obrażony. Postawa organizatorów Turnieju była skandaliczna! Nie spodziewał się, że oprócz pilnowania, aby dwoje uczestników nie pomordowało się nawzajem przed czasem, będzie musiał jeszcze błądzić po jakimś zwariowanym labiryncie w poszukiwaniu areny dla nich.
– Pójdziemy gdziekolwiek, byle się gdzieś dostać i bardzo bym prosił znamienitych państwa o współpracę, inaczej zaraz wracamy świstoklikiem do Hogwartu! – zagroził.
Szli i szli, i szli, i szli, i szli... Stawało się do powoli nudne, baaardzo nudne.
I wreszcie...
– Światło! – wykrzyknęła Merriwether i wybiegła naprzód. – Więcej światła! Jakaś sala! Hall wejściowy!
– Co? Dopiero? Jaką toto ma powierzchnię?
Sala wejściowa była chyba niewiele większa od hogwarckiej, ale z powodu ozdób, wielkich, czteroramiennych („Co za bzdura! Po co to komu?") schodów prowadzących do góry i panującego mroku sprawiała wrażenie olbrzymiej. Wiatr poruszał wiszącymi na ścianach gobelinami i świszczał dziwnie w ustawionych pod ścianami zbrojach, stwarzając upiorny nastrój.
Syriusz i profesor popatrzyli po sobie bezradnie. Obaj byli już wściekli, zmęczeni i głodni, ale cóż innego można było zrobić? Trzeba było iść dalej. Merriwether ziewnęła, budząc w Blacku gwałtowną żądzę mordu przez uduszenie. Wędrowali dalej przez opustoszałe korytarze Durmstrangu, dziwiąc się i niepokojąc coraz bardziej.
„Może ich wszystkich po prostu szlag trafił? Albo nawiali, bo nie dostali kasy na organizację? A może finał przeniesiono do Beauxbatons, tylko nas nikt o tym nie zdążył poinformować?", zabawiała się retorycznymi pytaniami panna MoFire.
Kolejne sale, galerie z oknami od podłogi do sufitu, korytarze – wszystko puste, ani jednego ucznia, nawet woźnego. W Hogwarcie w takim wypadku można było przynajmniej liczyć, że się spotka Filcha, a gdyby się spóźniał, wystarczyłoby rzucić jedną łajnobombę...
„Może to nie jest taki zły pomysł?", zastanawiał się Syriusz.
Nagle stanął jak wryty i wrzasnął:
– No nie! Naprawdę! Ja to pier...
– Panie Black! – przerwał mu profesor. – Trochę wyczucia, trochę kultury!
Przed nimi wyrosła kolejna ślepa ściana i zdawała się niemal uśmiechać kpiąco.
– Chciałem tylko zapytać, co teraz? – dokończył niewinnie chłopak.
– Pomyślmy – rzuciła ironicznie Merriwether, na której ustach też błąkał się drwiący uśmieszek, i zamachała przed sobą wymyślnie rękami – Może: „Sezamie, otwórz się?".
Ścianę przecięła w połowie rozjarzona błyskawica, mury zamigotały i rozsunęły się, tryskając w nich niezwykle jasnym światłem, z powodu którego musieli zmrużyć oczy. Gdy po chwili je otworzyli, ujrzeli przed sobą wyjście na taras. Ruszyli do przodu i kiedy już znaleźli się na balkonie, dwa piętra niżej zobaczyli ogromny, wewnętrzny dziedziniec wypełniony po brzegi uczniami. Tkwili bez ruchu i szmeru na swoich miejscach, nie zważając na śnieg, który znów zaczął padać, i to dość obficie.
– Oni tu tak cały czas stoją?! – wypaliła Merriwether, nie mogąc się powstrzymać i zapominając, że jest w towarzystwie dwóch, spośród wielu osób, których z serca nienawidzi. – A gdybyśmy zabłądzili i sczeźli w lochach? Czekaliby do wiosny? Na roztopy?
– Ależ ty jesteś zabawna, Bombarda. Nie mogę, zaraz się posikam z wrażenia!
– Nie możecie przestać nawet na chwilę? – W głosie profesora pojawiła się rezygnacja. Jeszcze kilka takich dni i chyba będzie mu zupełnie obojętnie, czy wróci z dwójką uczniów, z jednym, czy z żadnym; czy w ogóle wróci, czy będzie uczył obrony przed czarną magią, czy będzie się nazywał Flitwick, czy będzie żył... itd.
– Witamy! Witamy, strudzonych wędrowców! – odezwał się jakiś głos z dołu. – Mam nadzieję, że nie mają nam państwo za złe tego małego żartu z labiryntem. Uznaliśmy, że to świetna, dodatkowa atrakcja. Próba charakteru i w ogóle.
„Tak", pomyślała Merriwether. Jasne, ty chory, popaprany, szurnięty Kimkolwiekjesteś. Chętnie bym cię przeprowadziła przez nasze piwniczki...", zgrzytnęła zębami.
– Proszę, proszę do nas, na dół – ozwało się znowu z dziedzińca. – Tam z boku jest zejście. Zapraszamy!
Istotnie, natrafili z boku na małe i strasznie pokręcone schody, oczywiście od strony balkonu zamknięte kratą, lecz do tego zdążyli już przywyknąć. Znaleźli się pod krytą arkadą, z której na dziedziniec prowadziło jeszcze parę paradnych, szerokich schodów. Stanęli na ich szczycie i zamarli.
„Nie, tu musi działać jakieś Zaklęcie Powiększające", pomyślała Merriwether. „Po prostu musi, bo przecież dziedzińce nie mogą być tak wielkie, bo i po co? Zresztą, Durmstrang podobno miał być taką małą szkołą... Ten cały budynek to chyba jedno, wielkie Zaklęcie Powiększające".
Gdy zeszli po stopniach, stanął przy nich miejscowy czarodziej. Był wysoki i postawny, trzymał się prosto i dumnie. Bez wątpienia należał do szlachetnego rodu. Miał trochę ponad pięćdziesiąt lat, dość krótko, jak na czarodzieja, ścięte, mocno już posiwiałe czarne włosy ściągnięte do tyłu i ulizane przy pomocy jakiejś tajemniczej, błyszczącej substancji, a nad skroniami szerokie, łyse zakola. W jego niepokojącej twarzy tkwiły dziwne, świdrujące ciemnozielone oczy. Ubrany był w długą szatę w barwach Durmstrangu, czyli purpurową, ale wykończoną czarną, ozdobną lamówką, a na wierzchu nosił szeroki łańcuch, niczym mugolski burmistrz.
– Witam po raz drugi w naszych skromnych progach – powiedział z silnym wschodnim akcentem.
Jego sposób mówienia był wyjątkowo irytujący, przesadnie uniżony, wręcz służalczy. Ten ton miał w sobie coś z tonu kelnera w drogiej restauracji. A ponieważ nie zgadzało się to kompletnie z jego dumną postawą, coś w duszy Merriwether zakrzyknęło gwałtownie: „Fałsz! Fałsz!" i kazało jej mieć się wobec niego na baczności.
– Nazywam się Borys Iwanowicz Pastakurow i jestem dyrektorem Durmstrangu. – Kierował te słowa przede wszystkim do maleńkiego profesora Flitwicka i mierzył go natrętnym spojrzeniem, pochylając głowę.
Pod płaszczykiem tej swojej uprzejmości minę miał tak kpiącą, że w Syriusz aż zakipiało. Czyżby coś mu nie pasowało w ich nauczycielu? Ma jakieś „ale" do jego wzrostu? To w ogóle jego interes jest?
– Bardzo mi przykro, że drogi Dumbledore nie mógł przybyć. – Uśmiechnął się słodko.
– Zatrzymują go na miejscu ważne sprawy – odrzekł krótko Flitwick.
– Tak, tak, wiem. A to zapewne nasi finaliści. – Zwrócił się w stronę Syriusza i Merriwether. – Ach, witam tym serdeczniej. Doprawdy! To oczywiście pan Black, nie mylę się? – zapytał, wyciągając do niego rękę.
Panna MoFire prychnęła. Gdyby była dyrektorem szkoły, na pewno nie zawracałaby sobie głowy potrząsaniem rękami wszystkich smarkaczy, to było po prostu śmieszne!
– Zgadza się – bąknął niechętnie Syriusz.
– Ach, brat naszego Regulusa, poznałem od razu! Może pan być z niego dumny, zapewniam. Co za talent! Co za postępy! Doprawdy, zdolna rodzina. Tak mi przykro, że musiał wyjechać do domu akurat w czasie Turnieju i nie spotkacie się panowie. Na marginesie, mam nadzieję, że brat czuje się dobrze? Ale cóż ja będę mówił! Przecież pan z pewnością wie najlepiej...
– Tak, oczywiście. – Black zacisnął zęby ze złości.
Jasne! Wszystko wie! Świetnie, prosto ze źródła!
W te wakacje Syriusz Black spędził w swoim domu rodzinnym przy Grimmauld Place 12 dokładnie godzinę, czyli tyle, ile było niezbędnie potrzebne do spakowania rzeczy i oznajmienia rodzicom, że nie chce ich więcej widzieć. Tak, na zawsze opuścił swój kochany domek i nie zamierza tam nigdy, przenigdy wracać. Szlachetny i starożytny ród Blacków... Tfu, banda bezmózgich debili! Nienawidził ich! Wszystkich! I to z wzajemnością, ale najwyraźniej rodzinka nie raczyła nikogo oficjalnie poinformować o wykluczeniu z jej grona najstarszego syna. Przecież to taki wstyd, zdrada, grzech! A skoro nikt o tym nie wiedział, będzie musiał pogodzić się z koniecznością słuchania hymnów pochwalnych na cześć Regulusika i swojej boskiej rodziny. Był pewien, że jeżeli chodzi o wazeliniarstwo, dyrektor Pastakurow nie zawiedzie. W końcu regularnie dostawał za to grubą kasę, dotacje na rzecz szkoły...
Syriusz westchnął ciężko. Dobrze, że już nic go nie łączy z Blackami.
Podczas gdy Syriusz rozmyślał o swojej rodzinie, Merriwether miała inny problem do przetrawienia:
„Black ma brata?! I to w Durmstrangu?!".
Jednak nie miała czasu się nad tym zastanowić, bowiem teraz dyrektor zwrócił się do niej, a raczej zamierzał to zrobić, gdy nagle go zamurowało. Jego oczy zrobiły się okrągłe, a na ustach igrał złośliwy uśmieszek.
– Dziewczyna?! – wykrzyknął. – Ależ... to niemożliwe! Naprawdę? – pytał sam siebie bez sensu. – Doprawdy, dziewczyna!
– Czy coś jest nie w porządku? – zapytał Flitwick.
– Nie. To znaczy tak. To znaczy nie i tak. Nie pomyśleliśmy... To jest, nie wpadło nam do głowy, że w Hogwarcie...
– Słucham? – ponaglił profesor.
– W żadnej z pozostałych szkół uczennice nie zostały dopuszczone do eliminacji. Uznaliśmy, że to naturalne, więc nie wprowadziliśmy tego punktu do regulaminu. Doprawdy, skąd mogliśmy wiedzieć, że drogiemu Dumbledore'owi wpadnie do głowy podobny pomysł? Dziewczyna, doprawdy!
– A niby dlaczego nie? – zapytała buntowniczo Merriwether.
– No cóż, to jasne...
– Doprawdy? – użyła jego ulubionego powiedzonka.
Wyczuł drwinę w jej głosie i spoważniał.
– Więc panna MoFire nie może wziąć udziału w Turnieju? To skandal! – zapalił się profesor Flitwick. – Ja nie wyrażam zgody na takie manewry! Panna MoFire uczciwie wygrała eliminacje. Ex aequo, oczywiście.
Merriwether szczerze się zdziwiła, że Flitwick tak zdecydowanie stanął po jej stronie po tych wszystkich numerach, jakie mu wykręciła. Trzeba było przyznać, że miał klasę. Borys Pastakurow zmitygował się i przywołał z powrotem na twarz swój przymilny uśmiech, od którego Merriwether robiło się niedobrze.
– Cóż, doprawdy, w tych okolicznościach chyba musimy zrobić wyjątek... Jak mniemam, nie możemy posłać do Hogwartu po innego reprezentanta? – spytał.
– To absolutnie wykluczone! – zawrzał świętym oburzeniem Flitwick. – Niby jak pan sobie to wyobraża?!
– W takim razie trudno. Chyba dziewczyna będzie mogła startować, choć oczywiście należy to skonsultować z resztą jury. Jednak pojawia się inny problem. Mianowicie, czy dziewczyna podoła? Poziom będzie BARDZO wysoki – rzekł, podkreślając poszczególne słowa.
W tym momencie rozległo się pełne furii kocie fuknięcie, na tyle wyraźne i realistyczne, że Pastakurow podświadomie spojrzał w dół w poszukiwaniu zwierzaka, który wydał z siebie ten dźwięk. Zmarszczył brwi w wyrazie niepomiernego zdziwienia, gdy źródłem owego odgłosu okazała się panna Mofire. Ślizgonka mrużyła po kociemu oczy i szczerzyła z wściekłości białe, ostre zęby. Do pełnego efektu brakowało jej tylko najeżonych wąsów i ogona.
– Ręczę własną głową, że poradzi sobie znakomicie – zapewnił szybko Flitwick, obawiając się, że jego podopieczna zaraz rzuci się na dyrektora.
– Dobrze – stwierdził tamten powątpiewająco. – Zobaczymy. A tymczasem może wreszcie wejdziemy do środka? – Zaprosił ich ruchem ręki i ruszył w stronę budynku po przeciwległej stronie dziedzińca.
Idąc szpalerem między nieruchomymi grupami uczniów, zaczął delikatnie klaskać w ręce i wkrótce żywiołowy aplauz odbił się głośnym echem w każdym zakątku Szkoły Magii i Czarodziejstwa Durmstrang. Syriusz Black uśmiechał się złośliwie, patrząc na Dziwadło. Jedyna dziewczyna w finałach, której na dokładkę nie powinno tu być. Tak, będzie miała przerąbane – i bardzo dobrze!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro