18. Turniej Pojedynków
Trzy tygodnie później w nowo powstałej, wspaniałej sali odbyło się uroczyste otwarcie Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków. Imponujących rozmiarów komnata usytuowana była naprzeciwko Wielkiej Sali. Aby ją stworzyć, trzeba było magicznym sposobem rozsunąć istniejące tam już wcześniej pomieszczenia, lecz to dla dyrektora nie stanowiło najmniejszego problemu. Sala wyposażona została w olbrzymie, sięgające od podłogi do sufitu okna, a na jej środku ustawiono szeroki podest dla walczących. Po bokach znajdowały się miejsca siedzące dla widowni, a pomiędzy nimi kolejne podwyższenie, na którym stał stół sędziowski dla nauczycieli. Faktycznie trochę to wszystko przypominało Salę Tortur, jednak obie komnaty chyba nieco różniły się przeznaczeniem...
W Hogwarcie już od dawna nie odbywały się żadne konkursy poza coroczną rywalizacją o Puchar Domów i Pucharem Qudditcha, więc Turniej Pojedynków cieszył się wyjątkowym zainteresowaniem studentów. Z klas od piątej do siódmej zapisali się do niego prawie wszyscy uczniowie z Gryffindoru i Slytherinu (ci drudzy raczej na pokaz, bo przeważająca część z nich nie miała najmniejszych szans w uczciwym pojedynku, do którego, swoją drogą, była niezdolna; w żadnym domu nie było nigdy tylu przypadków dyskwalifikacji, co w Slytherinie), a także większość Puchonów i Krukonów. Mniej chętni byli młodsi czarodzieje, niewielu wierzyło, że zdoła stawić opór starszym kolegom.
W Pojedynkowej Komnacie zgromadziła się tamtego dnia cała szkoła. Gdy umilkły zaaferowane szepty, na podest wstąpili Albus Dumbledore z profesorami McGonagall i Flitwickiem.
– Tak więc w końcu nadszedł ten upragniony dzień – rozpoczął dyrektor. – Od jutro będą odbywać się kolejne pojedynki, które pozwolą wyłonić najlepszych. A na razie kilka wstępnych informacji. Profesor McGonagall przypomni krótko obowiązujące zasady.
– Partnerów – mówiła nauczycielka transmutacji – dobiera się na zasadzie losowania spośród ogółu zgłoszonych, może więc się zdarzyć, i na pewno tak będzie, że walczyć będą ze sobą członkowie tych samych domów, a nawet koledzy czy przyjaciele. Mam nadzieję, że to jest jasne i nikt nie będzie zgłaszał pretensji. W razie wątpliwości zawsze można się wycofać. Zwycięzca w parze przechodzi do kolejnego etapu. Nie ma limitu czasowego, podziału na rundy ani punktów. Wygrywa ten, kto pokona przeciwnika. Jeżeli ktoś zdecyduje się nie podejmować walki, jego przeciwnik automatycznie przechodzi dalej. Obowiązują Złote Zasady Honorowych Pojedynków, które wszyscy, mam nadzieję, znają. W innym wypadku nie mają tu czego szukać. Jeżeli ktoś zastosuje zaklęcie nielegalne lub, co gorsza, niewybaczalne, natychmiast zostaje zdyskwalifikowany.
– Dziękuję, profesor McGonagall. A teraz sprawy techniczne. Eliminacje będą się odbywać popołudniami. Rano wszyscy są zobowiązani do obecności na lekcjach, nawet ci, którym na ten dzień wyznaczono pojedynki. Ten punkt nie podlega dyskusji – podkreślił Dumbledore, gdyż zaczęły się rozlegać nieśmiałe protesty. – Udział w Turnieju to dodatkowa forma aktywności i taką ma pozostać. Nie możemy wprowadzać zamieszania w życie szkoły. A teraz coś, na co wszyscy czekacie... Pierwsza tabela zmagań! – Machnął ręką i na ścianie pojawiła się olbrzymia plansza z nazwiskami. Uczniowie natychmiast rzucili się w tamtą stronę.
Severusowi wreszcie udało się odnaleźć w tłumie Merriwether.
– Walczę z jakimś Stebbinsem. Nie mam pojęcia, kto to. A ty?
– Nawet nie pytaj! – wykrzyknęła zła jak osa. – Ja to mam szczęście – prychnęła.
***
– Dlaczego zawsze ja?! – pisnął Peter Pettigrew i zaczął nerwowo obgryzać paznokcie.
– Co jest? – spytał James Potter, podchodząc do trójki swych najlepszych przyjaciół.
– Glizdogon dostał Bombardę – odpowiedział Syriusz Black.
Potterowi zrzedła mina.
– Żartujesz!
– Bynajmniej.
– Ta żmija, ta wredna, ta jędza... – wyrzucał z siebie bez związku Peter.
– Daj spokój, nie może być aż tak źle – powiedział Potter z niezbyt pewną miną.
– Jest – rzekł natychmiast Black. – A raczej będzie.
– Przestańcie mnie denerwować! – krzyknął Glizdogon.
– Trzeba się było nie zapisywać, jeżeli tak to na ciebie działa – stwierdził rozsądnie Lupin.
– Jasne! – zakpił Łapa. – Trzeba było wziąć przykład z prefekcika-Remusika siedzieć cicho i spokojnie doczekać emeryturki.
Remus Lupin faktycznie nie brał udziału w Turnieju, ale nie tylko z powodu dość łagodnego usposobienia. Miałby może nawet ochotę się sprawdzić, jednak...
– Nie o to chodzi – powiedział do Syriusza – ale o terminy. Pewnie musiałbym walczyć właśnie w TEN dzień, i co wtedy?
– Cóż... jako wilkołak z pewnością miałbyś przewagę. Na twój widok wszyscy odpadliby walkowerem...
– A gdyby nawet znalazł się jakiś odważny, i tak nie miałby szans... aż do swojej pierwszej pełni – dodał James.
– Z wami się w ogóle nie da poważnie rozmawiać!
– Straszne!
– Okropne!
– Zbijesz nas?
– Poważnie to tu sobie możesz pogadać z McGonagall!
– Albo z tą nadętą prefekciurą Stairsteel. Pasujecie do siebie.
– Przestańcie! – zawył spanikowany Peter. – Lepiej powiedzcie, co mam robić?
– Nie cykorz, to w końcu tylko głupia Ślizgonka – rzucił Potter. – Dasz sobie radę.
– Myślisz?
– Pewnie. Powalisz ją jedną ręką, bez dwóch zdań! Dlaczego nie? To tylko pozerzy – paplał James, żeby uspokoić przyjaciela, ale sam nie wierzył w to, co mówił. Tak naprawdę ani on, ani Black czy Lupin nie mieli żadnych wątpliwości. Peter Pettigrew to było prawdziwe beztalencie (ledwo zdał SUM-y) i nie miał najmniejszych szans w starciu z kimś pokroju Merriwether MoFire. Choć szczerze jej nie cierpieli, musieli to przyznać. Nie chcieli nawet myśleć o tym, co zrobi z Glizdogonem... Nie mieli złudzeń.
– To będzie rzeź – mruknął Syriusz do Jamesa.
***
– Hej, Merriwether! – krzyknęła Ozzes Gainsborough na widok Ślizgonki i nagle zamilkła.
Panna MoFire zmierzyła ją lodowatym wzrokiem i minęła, nie racząc się nawet odezwać. Ozzes przez chwilę stała jak skamieniała, potem posmutniała i jej wielkie oczy zrobiły się wilgotne.
– Co jej się stało? – zapytała zdezorientowana.
– Zachowuje się, jakby była zahipnotyzowana – stwierdziła Modell Coudemoud.
– Mnie zastanawia – odezwał się Christian, który stał nieopodal dziewczyn – czy transem jest to, co się z Merriwether dzieje teraz, czy to, jaka była do niedawna?
– Ta MoFire zawsze była właśnie taka – uciął William Morris. – Od początku tak mówiłem. Ale oczywiście nikt mi nie wierzył, odkąd zaczęła się mądrzyć, że niby to robimy z siebie ofiary bez powodu. Ślizgon to Ślizgon.
***
Pierwszego dnia zmagań Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków miał walczyć Severus Snape. Specjalnie na tę okazję uczernił swoją różdżkę i rzucił na nią Zaklęcie Trwałego Lśnienia. Przed nim pojedynkowała się jakaś dziwaczna para dziewczyn, które sprawiały wrażenie, jakby nie bardzo wiedziały, co robią. Niepewnie machały różdżkami i bez przerwy przepraszały się nawzajem; w końcu obie zrezygnowały. Później prawdziwie klasyczny pokaz dali Krukon z Puchonem – wygrał ten pierwszy. Wreszcie nadeszła kolej na Severusa. Wstępował na podest w przekonaniu, że oto ci wszyscy amatorzy zobaczą wreszcie, do czego służy magia. Jego przeciwnik, Stebbins, należał do Gryffindoru i wyglądał na dość pewnego siebie. Snape był jednak zbyt zarozumiały, aby się czymkolwiek przejmować.
***
– Mam dzisiaj starcie z Patrykiem Route'em – mówił James, idąc z przyjaciółmi korytarzem w stronę Pojedynkowej Komnaty.
– Już po nim, co? – spytał Lupin.
– Szybko zakończy zawody. Nawet trochę mi go szkoda. Fajny z niego gość, ale cóż... Mam nadzieję, że jeszcze nie moja kolej.
– Twoja niesamowita punktualność jest obiektem mojego nieustannego podziwu, Rogaczu – zakpił Syriusz.
– Dzięki.
– Dlaczego właściwie nie przyszliśmy wcześniej? – chciał wiedzieć Remus.
– Gdybyś raczył poświęcać nam więcej swojego cennego czasu, panie prefekcie, zamiast niańczyć pierwszaki – odpowiedział ironicznie Łapa – wiedziałbyś, że Glizdogon miał napad histerii i trzeba go było oszołomić, żeby sobie czegoś nie zrobił.
– A po drugie – dodał Potter – przede mną walczy ktoś, kogo nie mam najmniejszej ochoty oglądać w tak pogodny i jasny dzień – parsknął.
– Jeżeli masz na myśli Smarkerusa, to postanowił na ciebie poczekać, bo jeszcze nie skończył.
– Cholera!
Rzeczywiście, gdy weszli do sali, na podeście wciąż wymieniali uroki Severus i Gryffon. Obaj byli już nieco zmęczeni, ale nie ulegało wątpliwości, że to Stebbins wygląda gorzej.
– Expelliarmus! – krzyknął, lekko dysząc.
Severus ze zwinnością, o jaką w normalnych warunkach trudno byłoby go podejrzewać, uchylił się przed zaklęciem i odpowiedział innym, nim Stebbins zdołał powrócić do pozycji obronnej:
– Tarrantallegra! – Gryffon utracił kontrolę nad własnymi nogami, które zaczęły tanecznie pląsać i nieść go wzdłuż podwyższenia.
– Finis! – Bezskutecznie próbował zakończyć zaklęcie Ślizgona.
Gdy zbliżał się do krawędzi i był pewien, że zaraz rozłoży się na ziemi u stóp Adelindy Bride, najładniejszej dziewczyny w Hogwarcie (miała w sobie prawdopodobnie krew Elfów), Snape błyskawicznie zareagował i uniósł go za pomocą Zaklęcia Lewitacji. Zdziwiony niepomiernie Stebbins zaczął teraz wirować w zawrotnym tempie dookoła własnej osi kilka stóp nad ziemią. Na twarzy Severusa wykwitł triumfalny uśmiech.
– Incarcerus! – rzucił na koniec i opleciony linami Stebbins bezwładnie zwalił się na ziemię. Jęknął ciężko, próbując się uwolnić, ale niewiele mógł zrobić, skoro jego ręka z różdżką była unieruchomiona więzami. Pozostało mu tylko się poddać , co też zrobił.
– W tym pojedynku zwycięża Severus Snape – ogłosił Albus Dumbledore i uderzył małym młoteczkiem w blat nauczycielskiego stołu.
Wyniki natychmiast zostały zapisane na tablicy, a nazwisko Ślizgona przesunęło się do przodu w tabeli. Severus nie uznał za stosowne podziękować czy nawet się ukłonić. Zszedł w tłum i odszukał Merriwether.
– I co na to powiesz? – zapytał z dumą.
– Nic – odpowiedziała jadowicie. – Żałosne. Raz powalił cię na ziemię.
– RAZ.
– Z takimi błędami to ty sobie możesz, wiesz co, w czarodziejskim żłobku chyba startować! Idziemy do Sali Tortur. A może chcesz sobie popatrzyć na Wspaniałego Pottera? Sprawdzić, czy jest lepszy od ciebie?
– Nie rozśmieszaj mnie.
– Założymy się?
– Po czyjej ty jesteś stronie? – zapytał podejrzliwie.
– Jestem neutralna. To jak? – Wyciągnęła do niego rękę.
– O co? – Chwycił jej dłoń. – A co to takiego? – Na przegubie Merriwether tkwiła niebieska włóczkowa bransoletka spleciona kiedyś przez Ozzes Gainsborough na znak pokoju czy też może sympatii.
Panna MoFire szybko cofnęła rękę i schowała ją za siebie.
– Nic takiego.
– Mugolskie gusła? – W jego oczach zapłonęła wściekłość.
– Odwal się, dobra? – powiedziała oschle. – Spotkamy się na dole. Muszę coś jeszcze załatwić. – Ruszyła do wyjścia.
Gdy znalazła się za drzwiami, pełnym złości ruchem zerwała drobną plecionkę, cisnęła na podłogę i przydeptała. Dość tych nonsensów! Koniec z tym! Sięgnęła do kieszeni szaty i wyjęła stamtąd miniaturową srebrną figurkę węża, którą ktoś niedawno jej przysłał. Nie wiedziała kto, pewnie jakiś krewny... Wąż momentalnie oplótł się wokół jej dłoni. Nim zastygł, zasyczał jeszcze i dziko błysnął złymi, zmrużonymi oczyma pałającymi krwistą czerwienią. Merriwether poczuła się inaczej. Jakoś tak wyjątkowo i na swoim miejscu.
Z niezwykłą łatwością udało jej się też tego dnia zasnąć.
***
Merriwether nagle znalazła się w bardzo ciemnym i wąskim pomieszczeniu. Był to zapewne przedpokój w nieznanym jej, ale zapewne dość sporym domu. Wtem w jego końcu rozgorzało zielonkawe, bardzo blade światło i Merriwether popłynęła lekko, niby unoszona powiewem wiatru, w jego stronę. Znajdowały się tam potężne wrota, które otworzyły przed nią dwie postacie o osłoniętych kapturami twarzach. Przeszła przez drzwi i znalazła się w sali oświetlonej jedynie wątłym ogniem palącym się na kominku. Obok paleniska stał mężczyzna w długim do ziemi, czarnym płaszczu, ledwo widoczny w mroku. W chwili, gdy weszła Merriwether, odwrócił się i spojrzał prosto na nią głęboko osadzonymi w twarzy, czarnymi oczami, które z powodu blasku płomieni wydawały się połyskiwać czerwienią. Dziewczynie, poza tymi świdrującymi ślepiami, nie udało się nic dostrzec, bowiem oblicze mężczyzny skrywała maska.
– Przyjdź do mnie – przemówił niespodziewanie, wyciągając ku niej ręce.
Wtedy Merriwether usłyszała podejrzany syk i odruchowo spojrzała w dół. U stóp nieznajomego wił się olbrzymi wąż – zupełnie taki, jak ten w godle Slytherinu i ten na jej bransolecie. Gad dźwignął się na całą swą wysokość i rozdziawił paszczę tuż przed jej twarzą.
Merriwether obudziła się gwałtownie i zerwała z łóżka. Co mógł znaczyć ten dziwaczny sen? Niezwykle rzadko miewała sny i to raczej prozaiczne. Szybko więc otrząsnęła się z nieprzyjemnego wrażenia i ziewnęła.
– Salazarze Slytherinie – mruknęła do siebie sennym głosem – doskonale wiem, kim jestem. Nie musisz się do mnie fatygować po nocach. Pierwsza zasada Hogwartu – ponownie ziewnęła – dobrze dom swój reprezentować...
Zasnęła.
***
Z Peterem Pettigrew z każdym dniem było gorzej. Jego przyjaciele z przerażeniem stwierdzili, że jeżeli tak dalej pójdzie, Glizdogon popadnie w nerwicę. Na widok Merriwether MoFire nie był w stanie powstrzymać się od piśnięcia (ku jej wyraźnej satysfakcji), od trzech dni nie sypiał i nie przyjmował jedzenia. Z drugiej strony duma i wstyd przed Huncwotami nie pozwalała mu się poddać walkowerem. Położenie Petera nie było godne pozazdroszczenia.
Na arenie właśnie z dość dużym zaangażowaniem walczyło dwóch Gryfonów. Dawali ciekawy popis techniki, a przy tym byli dla siebie raczej serdeczni i uprzejmi, uśmiechali się i traktowali wszystko jak dobry żart. W końcu jeden z nich upadł, po czym krzyknął:
– W porządku, nic mi nie jest! Dobra, wygrałeś!
Uścisnęli sobie dłonie, a kiedy profesorowie ogłosili imię zwycięzcy, ten, cały rozpromieniony, uniósł ręce w triumfalnym geście i posłał całusa pewnej równie podekscytowanej i strasznie zarumienionej dziewczynie w trzecim rzędzie.
– Trzymaj Glizdogona, bo zaraz zemdleje – mruknął Syriusz do Jamesa.
– Sam go trzymaj! Ja go sprowadzałem ze schodów.
– Mógłbyś mi z łaski swojej pomóc? Taki lekki to on nie jest.
– Ojej, odezwał się pan delikatny! – zakpił Potter, a Syriusz Black warknął groźnie. W tym momencie Peter zachwiał się niebezpiecznie. Rogacz go podtrzymał.
– No już dobra, dobra! Niech to się wreszcie skończy, bo mnie szlag trafi!
– Lepiej mi powiedz, jak go docucić. Przecież go tam nie wniesiemy.
– A bo ja wiem? Znasz jakieś zaklęcie?
– Tak. Imperius...
– Może od razu Avada Kedavra i będziemy to mieć z głowy, co?
– Nie protestowałbym... – rzucił Syriusz, na którego Glizdogon znowu zwalił się całym swoim ciężarem.
Teraz na środek wystąpiło dwóch wyjątkowo niewysokich pierwszaków. Byli przynajmniej równie spanikowani jak Peter Pettigrew, ale utrzymywali się w pionie. Wymienili kilka nieśmiałych Expelliarmusów i Drętwot rzuconych tak delikatnie, że nie miały odwagi zadziałać. Ostatecznie jeden z nich, zapewne przez pomyłkę, bo trudno podejrzewać o złe zamiary kogoś tak zestresowanego, wywołał niewielką trąbę powietrzną. Popatrzyli wtedy na siebie przerażeni i rzucili się do ucieczki. Obaj byli przekonani, że oto z ich powodu wiekowy Hogwart w ciągu kilku minut zostanie zmieciony z powierzchni ziemi, a razem z nim Hogsmeade i pół Szkocji. Zginą miliony, zapanuje głód, a na koniec nastąpi koniec świata, a oni po wsze czasy będą się smażyć w piekle... lub, co gorsze, dostaną swój pierwszy szlaban!
Chwilę później na podwyższenie wkroczył profesor Flitwick i jednym ruchem różdżki usunął złowrogie tornado, które było mniej więcej jego wzrostu. Gdy to zrobił, zaczął nawoływać nieszczęsnych pierwszaków do powrotu i dokończenia pojedynku, ale oni zdążyli się już zapewne skryć w najciemniejszym zakamarku szkoły. Nauczycielom nie pozostało nic innego, jak uznać walkę za niebyłą i ogłosić to przy akompaniamencie wybuchów śmiechu reszty zgromadzonych studentów.
Albusowi Dumbledorowi przemknęło przez głowę, że przy organizacji kolejnego konkursu jednak trzeba będzie wprowadzić dodatkowe kryteria...
– Auuu! Nadepnął mi na stopę – krzyknął Łapa.
– Co ja na to poradzę?
– Trzymaj go!
– Ile jeszcze?
– Nie wiem, ale dłużej nie wytrzymam!
– Pomyśl, że robisz dobry uczynek – powiedział James, a Syriusz spojrzał na niego, jakby ten był niespełna rozumy.
– Wiesz, gdzie mam dobre uczynki? – spytał mrukliwie.
– Może kiedyś ci się odwdzięczy? Uratuje życie, na przykład?
– Piłeś coś dzisiaj?
Potter popatrzył na niego krzywo, ale zaraz się uśmiechnął.
– Myślałem o tym – rzekł – że Glizdogon jest raczej sporych rozmiarów. W razie czego można się nim zasłonić albo co...
Obaj parsknęli.
Odbyły się dwa kolejne pojedynki.
– Zwycięzcą zostaje – ogłosił dyrektor po zakończeniu drugiego z nich – Christian Tennyson! Gratulujemy. A teraz ostatnia już tego dnia walka. Zapraszam... Hm... Kogo, Minerwo? – Profesor McGonagall błyskawicznie podała mu karteczkę z nazwiskami. – Aha! Zapraszam Merriwether MoFire i Petera Pettigrew.
Peter jęknął. Nie mogąc się powstrzymać, Syriusz chlasnął kilka razy Glizdogona na odlew w twarz. To go nieco otrzeźwiło i stanął o własnych siłach.
– Syriuszu! – wykrztusił Potter.
– No co?
– Nic.
– To dobrze! Jeszcze parę elektrowstrząsów i powinien ustać.
– Elektrowstrząsów? Niby czym?
– Różdżką, tumanie. Na co czekasz?
– Dlaczego ja? Sam to zrób!
– Z przyjemnością. – Syriusz uśmiechnął się obleśnie, co wpłynęło na gwałtowną zmianę decyzji Jamesa. Wyciągnął różdżkę. Doszedł do wniosku, że już woli, żeby Petera zabiła Ślizgonka niż jego własny kumpel, któremu zaczynały puszczać nerwy.
– Niech ci będzie – poraził lekko Glizdogona, co wywarło niezaprzeczalnie pozytywny skutek, bo ten przestał się chwiać.
Mimo to coś było nie tak. Kogoś brakowało...
– Czy jest na sali panna MoFire? – zapytał ze swego miejsca Dumbledore.
– Nie ma jej? – nie mógł uwierzyć Black.
– Na pewno nie z uprzejmości.
– Może Smarkerus ją zamordował, żeby mu nie sprzątnęła pierwszego miejsca sprzed nosa?
– Panno MoFire! – nawoływał dyrektor. – Czy ktoś widział pannę MoFire?
W tej samej chwili drzwi do Pojedynkowej Komnaty otworzyły się gwałtownie, tak że aż oba skrzydła uderzyły w ściany. Wmaszerowali przez nie z groźnymi minami Merriwether MoFire i Severus Snape. Tłum z wrażenia rozstępował się przed nimi. Ślizgoni zadzierali wysoko głowy i uśmiechali się paskudnie, a ich szerokie szaty powiewały za nim, podnosząc dramatyzm sytuacji. Nic dziwnego, że wywołało to pożądany efekt. Merriwether poświęciła wiele swojego cennego czasu na wyszukanie Zaklęcia Powiewu.
I opłacało się, bowiem Peter Pettigrew znowu cały zadygotał. Potter, nie bawiąc się już w subtelności, poraził go z całą mocą.
– To koniec – powiedział do Syriusza, a ten tylko wściekle zacisnął zęby i wycedził:
– Jak zacznie się nad nim pastwić, walimy na podest. Zwisa mi, że mnie wywalą.
– Zapraszamy Merriwether MoFire i Petera Pettigrew – powtórzył Dumbledore.
Syriusz i James popchnęli Glizdogona w kierunku podestu, na który chłopiec wspinał się powoli i ostrożnie, nerwowo obgryzając paznokcie. Niestety, na ostatnim stopniu o mało nie potknął się i nie runął jak długi.
– Niech się dzieje wola nieba – mruknął Potter.
– Rogaczu, aleś ty się ostatnio zrobił... ja wiem?... duchowy jakiś! – skrytykował Syriusz, a James szturchnął go łokciem.
Merriwether również zbliżyła się do podestu. Szła dostojnym krokiem i bardzo wolno wstępowała na schody, sprawiając wrażenie wstającej z grobu zmory, niemej grozy wyrastającej nad tłumem. Dodatkowo jej oczy były obrysowane czarnymi kreskami i przypominała samą śmierć zmierzającą po swoją ofiarę.
Wśród uczniów zapanowała martwa cisza. Wszystko, co robiła Merriwether, było na pokaz. Wiedziała, jaki wpływ wywiera na Pettigrewa, więc postanowiła nieco się zabawić jego kosztem. Przestraszyć tak, żeby zapomniał, jak się nazywa. Aby go ośmieszyć i jeszcze bardziej upokorzyć... tylko dla własnej przyjemności. Umiała to zrobić, umiała manipulować kimś takim. Poza tym była całkiem niezłą aktorką. Nie mogła wiedzieć, że właśnie ten szczególny zawód wykonywała babcia jej pradziadka, Johna Arkadiusa Bloomsbury'ego, więc miała po kim odziedziczyć zdolności. Stanęła na podwyższeniu i wyprostowała się dumnie – była wyższa od przeciwnika. Zmierzyła Petera złym wzrokiem spod zmarszczonych groźnie brwi. Glizdogon drżał jak w febrze...
Ślizgonka zerknęła teraz na stojących blisko Pettigrewa Pottera i Blacka. Chyba po raz pierwszy w życiu byli poważni. Twarz Syriusza zastygła w wyrazie oczekiwania, był czujny i przywodził tym na myśl psa, który zwęszył trop. Na czole Jamesa pojawiła się pionowa zmarszczka – znak, że myślał intensywnie. Na ten widok Merriwether uśmiechnęła się usatysfakcjonowana i ruszyła na środek, aby zgodnie z etykietą ukłonić się przeciwnikowi. Stała już na miejscu, a Glizdogon nadal nie uczynił nawet kroku.
– Rusz się – szepnął wściekle Syriusz Black.
Peter posunął się nieco do przodu, ale niezwykle ciężko było mu się poruszać pod palącym spojrzeniem wielkich oczu panny MoFire, która ani razu nie mrugnęła. Chłopak uparcie patrzył w dół, jednak gdy wreszcie podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie, cofnął się intuicyjnie.
W końcu, po dłuższych podchodach, walczący spotkali się na środku. Merriwether przeszła do drugiej fazy psychicznego natarcia. Skinęła Glizdogonowi szybko i sztywno głową, odwróciła się i odeszła pospiesznie. W jej ręce błyskawicznie, nie wiadomo skąd, pojawiła się różdżka. Peter niepewnie sięgnął po własną.
Rozpoczął się pierwszy pojedynek Merriwether, tak długo przez nią oczekiwany. Dziewczyna krążyła wokół adwersarza, nie atakowała, czekała... Rozkoszowała się chwilą. A Glizdogon popadał w coraz większy stres. Aby całkiem wyprowadzić chłopaka z równowagi, Merriwether bez żadnego powodu wykonywała serie gwałtownych ruchów. Robiła niespodziewany zwrot, unosiła różdżkę, już, już otwierała usta, żeby wypowiedzieć zaklęcie... I w ostatniej chwili się wycofywała. Drażniła go i podpuszczała. Czekała.
– Dlaczego nie zaczyna? – spytał Syriusz.
– Skąd mam wiedzieć? Może z miłości?
– Mam złe przeczucia...
Zabawa trwała ponad pół godziny i Merriwether zdążyła się znudzić. Glizdogon w ogóle nad sobą nie panował. Trząsł się tylko i pojękiwał niezdolny do niczego. Na sali rozlegały się pojedyncze chichoty. Ślizgonka postanowiła więc zakończyć to żałosne przedstawienie. Przemaszerowała na koniec podestu, przyjęła niezwykle dramatyczną, teatralną pozę, wycelowała prosto w Glizdogona i bardzo delikatnie, prawie że z czułością powiedziała:
– Expelliarmus!
Peter Pettigrew krzyknął, rzucił się na ziemię i nakrył głowę rękami. W tłumie zapanowało zamieszanie. Uczniowie nie byli niestety ślepi. Prędko zdali sobie sprawę, że choćby Merriwether była nie wiadomo jak zdolną czarownicą, a jej zaklęcia nie wiadomo jak szybkie, to ten rozbrajacz nie zdołałby dotrzeć do Petera tak szybko. Wszystko stało się jasne: Gryfon sam wypuścił różdżkę, a urok nie zdołał nawet go drasnąć.
Wstyd! Cóż za wstyd! Rozległy się gwizdy i obraźliwe okrzyki. I właśnie o to chodziło. Ślizgonka popatrzyła w stronę komisji pytającym wzrokiem, unosząc wysoko brwi w wyrazie kompletnego zadziwienia.
Dyrektor podniósł się z miejsca lekko zakłopotany.
– Khmm... – zachrząkał, patrząc na Petera. – Hm... Profesor McGonagall, proszę doprowadzić tego chłopca do porządku. Dziękuję. Cóż, w tych okolicznościach uważam pojedynek za zakończony. Wygrywa panna Merriwether MoFire.
Dziewczyna wsunęła różdżkę w rękaw szaty, uśmiechnęła się ironicznie i jakby nawet ukłoniła się nieznacznie nauczycielom, ale więcej w tym było kpiny niż szacunku.
– Coś ty najlepszego zrobiła? – napadł na Merriwether Severus. – Co to za dziwaczny balet? Wiesz, co mogłaś z nim zrobić? Wiesz, co mogłaś mu zrobić?! aka okazja! Ja na twoim miejscu... ja... ja sam nie wiem!
– Tak, owszem. Mogłam go rozsmarować na ścianie, ale po co? Co by z tego przyszło? Glizdogon zostałby bohaterem, męczennikiem... A tak? Posłuchaj tylko!
Faktycznie, Pojedynkowa Komnata rozbrzmiewała śmiechem setek osób. Zewsząd na głowę Gryfona sypały się złośliwe komentarze. Peter Pettigrew był skończony, a razem z nim też po części jego przyjaciele.
Syriusz Black i James Potter wściekli przemykali pomiędzy zgromadzonymi studentami. Byli skompromitowani. Naprawdę! I to po raz pierwszy aż tak bardzo – Peter zrobił z siebie pośmiewisko! A najgorsze ze wszystkiego było to, że choćby bardzo tego chcieli, nie mogli winić Bombardy.
– Jestem genialna, prawda? – powiedziała Merriwether do zszokowanego Snape'a, który dopiero teraz zaczynał rozumieć, na czym polegał jej podstęp.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro