Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6. Czarne płomienie


Nie mogłam zostać w sypialni. Nie mogłam pozwolić, aby na nowo mnie zamknięto i zaczęto wydawać rozkazy, aby odebrano możliwość decydowania o sobie. Oczywiście, że pragnęłam sojuszu, zażegnania możliwej wojny o władzę, pragnęłam, aby moje życie coś znaczyło, a na sam koniec ta najmniejsza część mnie, choć wcale nie tak cicha, pragnęła zasmakować szczęścia, chociaż moim mężem miał się stać Thomass. Opiekuńczy, poczciwy, niekochany Thomass. Ulotną chwilę, w końcu tyle mi zostało, miałam mu ją oddać. Jemu, babci, narodowi, miastu, im wszystkim, abyśmy oderwali się od pogrążonej w wojnie Talorii, aby wściekły wzrok bogów nie padł i nasze ziemie.

Poświęcenie pożądane, nieuchronne, warte.

Ale czy na pewno? Oddałam siebie dla dobra ogółu, a i tak trafiłam do Czeluści. Pamiętałam czerń płomieni, niemożliwy do wytrzymania ból, wrzask tysiąca dusz i wznoszące się do góry demony na skrzydłach utkanych z cieni, kości i ognia. Siedziałam na plaży usypanej z ludzkich szczątków, w powietrzu unosił się zapach siarki, kwasu i śmierci.

Nie mogłam tam wrócić, ale co innego mi pozostało? Jak mogłam uciec przed śmiercią i karą? Przed nieuniknionym? Czy istniała dla mnie szansa na odkupienie win? Ale których win?

Zła na siebie odepchnęłam bezsensowne dumania i strach, i skupiłam na życiu. Nawet jeśli niemal nieuchwytnym i kruchym jak motyle skrzydła.

Byłam w stanie zapłacić wiele dla pokoju, ale całkowitej wolności nie mogłam oddać bez walki, tym bardziej jeśli po wszystkim miałam płonąć po wieki.

Kyanitowa czarodziejka. Ogromna potęga i okrutne brzemię. Bogowie zwykli dzielić równo i dary i przekleństwa. Tak też stało się z moimi braćmi i siostrami, uważanymi za anomalię. Dwoje szmaragdowych w czystej linii wydali na świat kyanitowego, rubinowy i perłowa zostali pobłogosławieni kyanitowym dzieckiem. Nieważne, jaka krzyżówka, nikt nie widział zależności, uznawano nas za mutację. Do tego z każdym minionym dniem przybliżałam się do szaleństwa. Krok za krokiem, aż nie mogłam rozpoznać ani siebie, ani bliskich.

Aby nie oszaleć, skupiłam się na jednym z osobistych pragnień; odnalezienie powodu, czemu się odrodziłam. Cel. Przeczesanie biblioteki w poszukiwaniu wyjaśnienia, logiki w tym niespotykanym zjawisku. W dodatku błądziła mi w głowie Mehra. Postać, która miała przybyć po zapłatę za moje zmartwychwstanie.

Odrodzenie zdawało się niedopowiedzeniem, wręcz błędnym założeniem. Przez kilka dni naprawdę nie żyłam. Serce przestało bić, płuc nie wypełniało powietrze, krew w żyłach zastygła, ciało zaczęło gnić. Umarłam i wstałam z martwych.

Zielona papużka z rodzaju nestor kea zatrzepotała skrzydłami i zleciała z komody wprost na skryte za narzutą kolana. W blasku białych arbolli pióra na zalśniły szmaragdami i szafirami. Samiczka otworzyła ostro zakrzywiony dziób i zaskrzeczała. Z początku zdawała się śmiać, po czym nieprzyjemny zgrzyt wdarł się do uszu. Wyciągnęłam dłoń, by pogłaskać ptaka, ale odskoczyła, skrzydłem trzepnęła moje palce i wskoczyła na parapet. Pomiędzy ciężkimi, kremowymi zasłonami do środka wpadał pomarańcz i karmazyn powoli kończącego się dnia. Drewniana podłoga płonęła, tak samo jak i dywany, orzechowe meble oraz leżąca na podłodze suknia. Kamienie w gorsecie nieśmiało mrugały, zachęcały, abym wstała.

Papużka zapukała w okno, domagała się wypuszczenia. Raz jeszcze skrzeknęła. W gorącej decyzji, aby wydostać się z potrzasku, odrzuciłam narzutę.

Płomienie nie czerniały, nie przerażały, czerwień należała do życia. Musiałam działać. Zacząć poszukiwania mordercy, spotkać się z Nestorią, przeszukać bibliotekę.

Włożyłam granatową, bawełnianą koszulę, a na to skryty wśród szali prosty sarafan z barwionej na czerń owczej wełny. W takim stylu ubierały się mieszczanki, co zawsze pomagało mi się wtopić w tłum. Na suknię zarzuciłam płaszcz podszyty niedźwiedzim futrem, gdyż należał do najtańszych na rynku. Kiedy to sobole czy taiki wisiały w szafie, czekając na odpowiednią okazję.

Rany już o sobie nie przypominały bólem, za to determinacja i strach zjednoczyły się, nakłaniając mnie do wymknięcia się z posiadłości. Babcia z pewnością ostrzegła strażników, wzmożyła obchody i ilość wartowników. Annabell zawsze zapobiegliwa i skrupulatna w swoich działaniach postawiła przede mną nie lada wyzwanie.

Podeszłam do okna i dyskretnie wyjrzałam na zewnątrz. Na balkonie stało dwóch zakutych w stal mężczyzn. Dar kyanitowych należał do potężnych, ale mógł objąć tylko jedną osobę, nieliczni posiadali moc kontrolowania umysłów większej grupy ludzi, a nawet wtedy działo się to w krótkim czasie i zabierało pokaźną dawkę energii, co w niektórych przypadkach okazywało się śmiertelne.

Rozsypanie się w ciemny, srebrzący się pył z powodu przekroczenia limitu, nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń, ani dla jednostki, ani dla obserwatorów. Jeszcze zanim ukończyłam Szkółkę i w teorii wytłumaczono nam to zjawisko, zostałam świadkiem okrutnej śmierci. W jednej chwili grupa przyjaciółek z klasy śmiała się z psotów, aby w następnej ujrzeć, jak dziewczynie odpadł nos i zostawił po sobie ciemną, opalizującą wyrwę. Aletta z histerią zaczęła błądzić rękoma po twarzy, wrzeszczała w głos, a palec po palcu runęły na ziemię w postaci srebrzącego się pyłu. Migotał w blasku dnia, niczym magiczny proszek. Zanim profesor zdołał przybyć z pomocą, postać dziewczyny rozpadła się kawałek po kawałku, cząstka po cząstce, aż zostało jedynie echo krzyków, trwoga oraz prochy. Wiatr rozwiał je po ogrodzie.

Tyle zostało z dziewczyny.

Nic.

Zakryłam zasłonę, odeszłam w kierunku ściany oddzielającej sypialnie od korytarza. Znalazłam niewielką, niewidoczną, jeśli nie wiedzieć gdzie szukać, zasuwę. Bezszelestnie ją przesunąłem, przybliżyłam twarz i czując zapach starej tapety, wyjrzałam na zewnątrz. Na korytarzu postawiono czterech strażników. Dwóch z lewej, przy zakręcie korytarza, kolejną parę zmęczonych żmudnym zajęciem po prawej, niedaleko moich drzwi.

Zasunęłam zasuwę i uśmiechnęłam się z zadowoleniem na tworzący się w głowie plan.

Wyszłam z sypialni, co od razu spotkało się z niepokojem i zmieszaniem mężczyzn. Otoczyli mnie z każdej strony z dłońmi ułożonymi na rękojeściach broni bądź tuż obok, jakbym stanowiła zagrożenie, a nie obiekt do ochrony.

– Ej...! – Młody i niski z ospowatą cerą wartownik widocznie drżał. – W-wszyscy j-ją widzicie, t-tak?

Dopiero jak reszta potwierdziła, ukłonili się, przyciskając dłonie do piersi w znanym geście szacunku.

– Och! lady Annabell kin Wakefree wydała nam jasny rozkaz, aby nie wypuszczać och! panienki z rezydencji.

Ich strach nie wzbudził satysfakcji, ich blade twarze i drżące głosy także. Bali się mnie. Umarłam i zmartwychwstałam. Przed tym traktowali mnie z szacunkiem, żartowali z moich prób wymknięcia się i snuli domysły, w jaki sposób pragnęłam ich przechytrzyć, aby opuścić rezydencję.

Ciepło zamieniło się w chłód, serdeczność w strach. Możliwe, że przyjazne nastawienie zniknęło bezpowrotnie. Wzbudziło to we mnie niechęć, niemal złość. Pazurami energii zapragnęłam wbić się w miękkie umysły lekkich ludzi i pokazać, czego tak naprawdę powinni się bać, ale zdusiłam w sobie dziką fantazję.

– Pragnę odwiedzić Colfanę.

Popatrzyli po sobie.

– I mamy uwierzyć, że nie zaplanowałaś ucieczki? – zapytał strażnik z kozią bródką o imieniu Khonrad. Nieufny, ostrożny i nawet bym rzekła niebywale paranoiczny młodzieniec.

– A nawet jeśli tak, to uwięzicie mnie w sypialni do końca moich dni?

– Och! panienka Regen, chyba nie ma nas za bezdusznych łotrów – odparł z niepokojem i od razu przeprosił. – Oczywiście, że spełnimy och! panienki pragnienia. – Skinął na strażników i kazał im mieć się na baczności.

– Dziękuję, wielkoduszny Khonradzie, abyś nie udławił się kością demona!

– Kością? Demona?

– Nie słyszałeś o tym? – Stanęłam przed strażnikiem. Zadrżał i oczy rozszerzył w strachu, zanim jeszcze położyłam dłoń na umięśnionym ramieniu. – Kuchta podobno gotuje dzisiaj wieczerzę na truchle samego stwora z Czeluści.

W odpowiedzi na mój uśmiech usta zacisnął w wąską linię. Zrozumiał żart. Chyba.

– Pod żadnym pozorem nikt nie opuszcza posterunku! Słyszeliście? Nikt nie spuszcza Regen z oczu bez mojego wyraźnego rozkazu, choćby i ukazał się sam legendarny colfan.

I wtedy plan w głowie rozbłysł jasno, Khonrad stał się jego esencją, punktem zwrotnym i w dodatku sam nałożył na siebie tarczę łuczniczą.

Ruszyliśmy długimi, wysokimi korytarzami. Pomiędzy olejnymi obrazami umocowano szklane kinkiety z ukrytymi za nimi kryształami arbolli, rozlewały tęczowe strumienie, przesuwały magiczne strugi po wykrzywionych w obawie twarzach wartowników, podświetlały popiersia oraz stoliki ze świeżo ściętymi kwiatami. Lilie należały do moich ulubionych. Złapałam jeden z nich w palce i włożyłam za ucho.

Z leniwie pochłanianych przez ciemność korytarzy, wyprowadzono mnie z rezydencji bocznym wyjściem. Dwóch wartowników szło po bokach i niosło lampy z arbollami, kolejnych dwóch z tyłu, słyszałam ich kroki na kamiennym chodniku. Khonrad prowadził pochód. Dumny i nieufny. Zerkał przez ramię, bacznie obserwował otoczenie; wychodzące na dziedziniec tarasy, wbite w czarne niebo fiale, ramię dobudowanych pomieszczeń socjalnych. Ogień malował się pomarańczem na oknach, ze środka dobiegał odgłos śmiechów i rozmów.

Wszystko wokół oblepiał szron, wyglądał niczym srebrny pył. Trzeszczał pod stopami, migotał w blasku magicznych kryształów. Przy każdym oddechu z ust wypływała smużka pary, przywodziła na myśl duszę.

Zadrżałam na to porównanie.

Zanim doszliśmy do stajni Kaspher odezwał się nieco zachrypniętym głosem:

– Cieszymy się z twojego powrotu, och! panienko Regen.

– Nie bardziej ode mnie, Kaspherze, chociaż wątpię, aby wszystkich cieszył mój powrót.

– Och! panienko...

– Nie dziwię im się. Nie żyłam, a teraz z wami rozmawiam, musi to być niepokojące doświadczenie.

– Niepokojąca jest śmierć, nie życie – filozoficzna odpowiedź zaskoczyła mnie na tyle, że zanim zdołałam odpowiedzieć, wtrącił się Khonrad.

– Tak, twój powrót, och! panienko Regen niepokoi.

Stanęliśmy przed stajnią. Odgłosy parskających koni przynosiły więcej przyjemnych uczuć, niż cisza rezydencji.

– Ciebie wszystko niepokoi, Khonradzie, nawet własny cień.

– Nawet cień może nas oszukać, nawet własne myśli. – Gardził magią, bał się jej, a ona otaczała go ze wszystkich stron. Było mi go żal.

– A więc na nie uważaj, gdyż jestem w humorzastym nastroju. – Z tymi słowy machnęłam ręką, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca i mają otworzyć drzwi. Tak też uczynił.

W środku było o wiele cieplej. Konie na nasz widok poruszyły się. Czarny ogier ojca, Turmalin, głowę wystawił ponad furtkę, zarżał. Podeszłam do niego i pogłaskałam po chrapach. Wtuliłam nos w niego, zaciągnęłam się zapachem konia, świeżego siana, słomy. Znajoma mieszanka.

Poklepałam pokrytą kruczą sierścią szyję.

– Osiodłać!

– Och! panienka nie może opuszczać posiadłości.

– Już i tak wyszłam na zewnątrz, więc nie zaszkodzi mi krótka przejażdżka.

– Wykluczone – zacietrzewił się Khonrad.

– Nie pozostawiasz mi wyboru...

Wyczuł groźbę w wypowiedzi. Spiął się, zerknął z niepokojem na strażników, każdego z nich mogłam wykorzystać do swoich niecnych planów, ale tak się nie stało.

– Potrenuję na ringu.

Nie czekając na odpowiedź, odeszłam w kierunku pożądanego boksu. Znajdował się kilka qua dalej, po drugiej stronie. Na drzwiach wisiała ołowiana tabliczka z imieniem mojej klaczy.

Colfana.

Kasztanka na mój widok radośnie zarżała i zastrzygła uszami. Powoli powiodła za mną wzrokiem, gdy otworzyłam furtkę i weszłam do środka. Nabrzmiały brzuch i brak źrebaka wskazywał, że jeszcze nie urodziła.

– Pewnie już masz dość, kochana. – Z czułością przesunęłam dłonią po końskiej grzywie. – Ja też – szepnęłam i wtuliłam się w jej szyję. – Ale musimy iść dalej. Musimy walczyć i udowodnić, że nasze życie ma sens.

Odsunęłam się na dźwięk skrzeczenia. Spojrzenie wzniosłam do góry, rozejrzałam się po belkach w poszukiwaniu kruków, a może papużki, ale nic nie ujrzałam. Żadnego ruchu. Nagle zrobiło się zimniej, z moich ust na nowo wypłynęły obłoki pary, po plecach przeszedł dreszcz. Kryształy arbolli straciły na swojej mocy, odgłosy krzątaniny strażników ucichły, nie zdołałam wydać z siebie żadnego słowa.

W oddali rozdźwięczały dzwonki. Drobne, ale nie słodkie, a upiorne. Kryształy zamigotały w rytm ich dźwięku, na ulotne chwile świat wokół mnie pochłonęła głębia.

Skupiłam moc, spróbowałam wyczuć obecność, złapać świadomość mrocznej postaci.

Zbliżała się. Czułam ją.

Colfana nerwowo podreptała w miejscu, zarżała, ale te odgłosy zdawały się wybrzmiewać zza wodnej bariery. Zamrugałam, gdy świat zawirował, gdy ciemność wraz z błyskami jasności otoczyły mnie kalejdoskopem. Sapnęłam z bólu i dezorientacji, gdy wszystko zamarło i wraz z pomrukiem burzy rzeczywistość zaczęła płonąć. Złapałam się za pierś, zdusiłam w sobie krzyk, oparłam dłoń o ścianę, zaryłam paznokciami w drewnie.

Świat wokół pochłonęła czerń, lizała moje policzki i wdarła się do wnętrza.

Już otworzyłam usta we wrzasku, ale nagle katusze zniknęły, spłynęły wraz z pierwszymi łzami. Spróbowałam uspokoić łomoczące w piersi serce, galopujący oddech.

– Koń jest osiodłany och! panienko. – Do środka zajrzał Kaspher. – Wszystko w porządku, och! panienko?

– Tak. Potrzebuję się przewietrzyć. – Odsunęłam się od przegrody i mimo drżących kolan, spróbowałam z gracją opuścić boks. Jednak zanim to uczyniłam, zerknęłam przez ramię na Colfanę.

Pisnęłam w przestrachu. Zasłoniłam dłonią usta. Cofnęłam się krok do tyłu.

– Och! panienko Regen, czy na pewno wszystko w porządku? – pytanie niczym spod ziemi, albo spod warstw mięśni i kości.

Colfanka stała w płomieniach.

Czarnych.

Zimnych.

Przerażających.

Płomieniach samej Czeluści.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro