1. Powrót do Żywych
Głowa pulsowała w rytmie wyjących kobiet, ale to gardło i pierś rwały przeraźliwym, niemal nie do wytrzymania bólem. W powietrzu unosił się zapach palonych ziół, drewna i duszących perfum. Mieszanka wywołała mdłości, ale udało mi się powstrzymać nadchodzące torsje i możliwą fontannę treści żołądkowych. Jęknęłam i z niemałymi trudami przewróciłam się na bok. Jakaś damulka pisnęła, inna jeszcze żałośniej zawyła. Za blisko, zdecydowanie za blisko, jakby głos nie dobiegał z korytarza, a z mojej sypialni. Zamrugałam i ujrzałam siedzące obok łóżka ciotki i kuzynki w ciemnych, obramowanych białymi koronkami strojach płaczek zarezerwowanych na śmierć bliskich. Za nimi stali mężowie i synowie ciemną ścianą wspierającego milczenia.
– Co wy tu robicie?
Ciotka Harriet sapnęła, jej twarz, tak samo jak innych, przybrała barwę białej pościeli, po czym zemdlała. Córka wujka Colina z wrzaskiem rozpłakała się, babka Annabell stłumiła chichot w haftowanej chusteczce w maki, a młodziutka Cassandra z jazgotem, jakby obdzierali ją ze skóry, wybiegła z pomieszczenia. Drzwi z łoskotem zatrzasnęły się za nią, po czym zapadło pełne grozy i napięcia milczenie, jeśli nie liczyć pochlipującej dziewczyny i hiperwentylującego się kuzyna Sama. Nikt nie pospieszył mu z pomocą. Wszyscy wpatrywali się we mnie niczym w płonącego colfana. Powszechnie było wiadome, że to tylko legenda. Stara przepowiednia i jeszcze starsza, i do tego szalona, wieszczka.
– Co wy tu robicie? – zapytałam raz jeszcze i z rwącym bólem w żebrach usiadłam.
– Opłakujemy cię, dziecino – odparła babcia, jedyna zdołała wyrwać się z niezrozumiałego dla mnie szoku. – Najwidoczniej bez powodu – dodała z odrobiną ulgi.
Spróbowałam przypomnieć sobie wydarzenia dnia poprzedniego, ale galimatias niewyraźnych obrazów i postaci uniemożliwił mi zadanie. Tym bardziej kiedy ból w piersi i w skroniach nasilił się z taką mocą, że wyrwał z moich ust jęk.
– Hramie zajmij się swoim synem, inaczej zaraz naprawdę przyjdzie nam kogoś opłakiwać – znowu odezwała się babcia Annabell. Wuj ramieniem objął czerwonego na twarzy, próbującego złapać oddech chłopaka i opuścili sypialnię.
– Was też prosiłabym o opuszczenie mojej komnaty! – zwróciłam się do reszty. – Koniec przedstawienia! – dodałam donośniejszym tonem i gdy zdałam sobie sprawę, gdzie wzrok dziadka Horace zawędrował, gdy odwracał się przez ramię, pisnęłam: – Dewiant! – Złapałam za rąbek narzuty i zakryłam nim nagie, gdyby nie liczyć cienkiej, żałobnej halki, ciało.
– Słyszeliście Regen? Opuście komnaty i to w momencie! I zawołajcie szmaragdowego! – Starsza, ale wciąż oszałamiająco piękna kobieta siedziała w obitym welurem fotelu. Wyprostowana, z dłońmi ułożonymi na podołku i brodą dumnie uniesioną do góry, jak wymagała tego etykieta. Nie zamierzała się ruszyć, co mi całkowicie nie przeszkadzało, oraz etykieta nic o tym nie wspominała.
Drzwi na nowo się zamknęły. Płacz, szok i groza ustąpiły, ale pytania zostały.
– Motłoch – syknęłam, na co w oczach Annabell zalśniło rozbawienie.
– Takie zwyczaje.
– Zwyczaje oblepiania wnuczki obleśnymi spojrzeniami? – mruknęłam i pociągnęłam za szarfę przy łóżku, aby przywołać służącą. – Niech dziadyga lepiej nie pokazuje mi się na oczy, bo pożałuje każdej plugawej myśli.
– Niewiele zostało mu lat na tkanie frywolnych fantazji, więc dar radzę ci lepiej spożytkować. Zwłaszcza że za kilka dni staniesz się pełnoletnia – przypomniała mi okropny fakt. Czas mknął, przyspieszał nieubłaganie, aż w końcu miał się zatrzymać.
– Niepotrzebnie o tym wspominasz, babciu. Zdaję sobie sprawę, że osiemnaście lat dzierżąc moc kyanitowych to niezwykły wyczyn. Szaleństwo pochłaniało mi podobnych o wiele wcześniej. – Podeszłam do komody, gdzie do kielicha szczodrze nalałam wina. – Co nie oznacza, że należy już mnie opłakiwać. Ćwiczyliście sobie? Jeśli tak, to zorganizowaliście kiepski teatrzyk.
– Nie, dziecino, ty naprawdę umarłaś.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro