Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXX Ze mną jest coś nie tak

Domek Zeusa nadal nieco przerażał Eichiego, ale był najlepszym miejscem na rozmowy choć odrobinę prywatne. Właśnie na jedną z nich zaprosił tu Benedicta, ale mimo tego, że syn Afrodyty patrzył na niego wyczekująco, to Eichi nie zdołał wydukać ani słowa.

— Coś złego się dzieje, widzę to — odezwał się w końcu Benedicto.

To wcale nie dodało Eichiemu odwagi. Benedicto położył dłonie na jego ramionach.

— Jak chcesz mi coś powiedzieć, to nie musisz się bać — zapewnił. — A jak nie chcesz, to też w porządku.

— Co mam mówić? Że jestem niesamowicie głupi? — Eichi odwrócił wzrok, bo jakoś nie umiał patrzeć mu w oczy. — Mogłem przewidzieć, że wyniknie z tego coś złego... No bo kto normalny tak robi?

— Ale co robi? Bo chyba nie do końca rozumiem...

Eichi nie wiedział, co go tak blokowało, ale nie zdołał wydusić ani słowa więcej. Naszła go nagła ochota, by stąd wyjść i udawać, że nic się nie stało. Ale nie ruszył się z miejsca.

— Usiądźmy — zaproponował Benedicto.

Zaprowadził Eichiego do łóżka stojącego w rogu, a ten niechętnie przysiadł na samym jego brzegu. Nadal nie zdobył się na to, żeby spojrzeć na Benedicta, któremu nie przeszkadzało to w objęciu Eichiego ramieniem.

— Jestem przy tobie — powiedział cicho. — Nawet jeśli zrobisz coś totalnie głupiego.

Eichi spróbował się uśmiechnąć, ale bez skutku. Nabrał powietrza, po czym wypuścił je, odrobinę za głośno. Chciał coś powiedzieć, ale kotłowało się w nim mnóstwo sprzecznych uczuć, które wzięły się nie wiadomo skąd.

Gdy szukał Benedicta, jeszcze ich nie było. To znaczy jasne, był wściekły. Na Stellę i na siebie, że nie zachował ani krztyny ostrożności, że nie przewidział, że ktoś może się dobrać do jego prywatnych zapisków. Ale czuł się w miarę pewnie z myślą, że powie Benedictowi o wszystkim. Ale teraz... Nie chciało mu to przejść przez gardło. Wcale nie miał ochoty zwierzać mu się z myśli, których nie był jeszcze gotów ujawnić. Och, gdyby tylko miał choć trochę oleju w głowie, to by tego nie było!

— Wszystko tak totalnie zepsułem — odezwał się w końcu. — Głupi, głupi, głupi! — krzyknął.

— Hej, hej! — wtrącił się Benedicto. — Czemu niby miałbyś być głupi?

— No bo... Ach, zresztą, zawsze tak było! Cokolwiek nie robię, to nie myślę o konsekwencjach. I nawet nie o chodzi o to, co jest teraz... Chyba ogólnie zaszła jakaś pomyłka, bo nie wierzę, że syn Ateny może być taki durny!

— Ło, nie zapędzaj się! Nie zaszła żadna pomyłka!

Eichi wcale nie był tego taki pewien. Przypomniał sobie wszystkie ukradkowe spojrzenia, które rzucały mu inne dzieci Ateny, gdy myślały, że nie patrzył. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co sobie o nim myślały. Że był inny, gorszy, że to niemożliwe, by bogini mądrości była jego matką. Prawdę mówiąc, nierzadko wątpił, że w ogóle ma w sobie cokolwiek boskiego i gdyby nie fakt, że ranił go niebiański spiż, dalej by to podważał.

— Jakoś nie bardzo chce mi się w to wierzyć — mruknął. — Wiesz, moje rodzeństwo to naprawdę są mądre osoby! Oni to rzeczywiście widać, że są od Ateny, a ja to co? Właściwie nic takiego nie wiem, nie mam żadnej stałej pasji, planów na przyszłość, a do tego wkopałem się w największe bagno świata, bo jestem zbyt napalony!

Zamilkł, uświadomiwszy sobie, co powiedział. Teraz już na pewno nie mógł spojrzeć Benedictowi w oczy.

— I w ogóle nie umiem utrzymać języka za zębami, więc teraz cały obóz zacznie huczeć od plotek! Czasem naprawdę nie umiem już ze sobą wytrzymać!

Benedicto nie odpowiedział, a przynajmniej nie słowami. Wolną ręką pogłaskał Eichiego po głowie, co sprawiło, że ten w końcu na niego spojrzał. I, już nad sobą nie panując, wtulił się w pierś syna Afrodyty.

— Jak to się rozejdzie, to na pewno mnie znienawidzisz! — podjął znowu. — A jednocześnie wiem, że nie powinienem więcej mówić, bo tylko coraz bardziej się pogrążam! Jestem beznadziejny...

Poczuł łzy pod powiekami, ale już nawet nie próbował ich odgonić. Było mu wszystko jedno.

— Mam coś mówić? — zapytał Benedicto.

— Nie wiem... — Głos Eichiego zaczął się łamać. — Już sam nic nie wiem! Miałem ci wszystko wyjaśnić, a się rozklejam jak dziecko!

Nie zdołał powstrzymać szlochu. To sprawiło, że poczuł się jeszcze gorzej. Wcale nie chciał się rozpłakać przed Benedictem, to miała być zwyczajna rozmowa! Nie miał pojęcia, czemu aż tak się rozemocjonował.

— Możesz płakać, ile tylko potrzebujesz — powiedział Benedicto.

— Jestem żałosny — jęknął Eichi w odpowiedzi.

— Upierałbym się, że nie jesteś, ale wiem, że w tej chwili cię nie przekonam. Wiedz więc, że nieważne, jaki jesteś, i tak będę przy tobie.

— Ale czemu? — zapytał. — Nie rozumiem tego... Co jest we mnie takiego wyjątkowego? Nie mam nic takiego... Czemu jeszcze przy mnie jesteś?

— A muszę mieć jakiś powód?

— Nie mów tak... To brzmi, jakbyś się nade mną litował.

— Nie lituję się, po prostu nie chcę, żebyś pomyślał, że kocham cię za coś konkretnego, bo wtedy uznasz, że to ta rzecz się liczy i nic więcej. A rzecz w tym, że cały się dla mnie liczysz. Chodzi o to, że jesteś Eichim. Niepowtarzalnym, jedynym w swoim rodzaju. Pokochałem cię jako całość.

Eichi nie wiedział, jak to możliwe, że po usłyszeniu tych słów zamiast się uspokoić, to poczuł się jeszcze gorzej. Szloch znowu nim wstrząsnął. Nie mógł tego dłużej słuchać. Tych wszystkich pięknych, cudownych słów, gdy dobrze wiedział, że musi w końcu powiedzieć o rzeczach, które tak nieopatrznie wypuścił.

— Muszę się wziąć w garść... — wymamrotał po kilku minutach, gdy płacz go trochę zmęczył.

— Chcesz chusteczkę?

Eichi przyjął chusteczkę z wdzięcznością i wydmuchał nos. Nie żeby się łudził, że pomoże mu to na długo, ale chociaż na chwilę będzie mu lepiej.

— Dzięki... Nie mam pojęcia, co bym bez ciebie zrobił. — Przemógł się, by wreszcie zwrócić wzrok na Benedicta. — No dobra...

— O co chodzi?

— Powiem ci, tylko obiecaj mi jedno. Chcę, żebyś był ze mną zupełnie szczery.

Benedicto pokiwał głową w wyrazie zgody. Eichi odetchnął kilka razy i wreszcie opowiedział o utracie pamiętnika i szantażu Stelli.

— Czuję, że wcale nie skończy się na uprzykrzaniu Belli życia — zakończył. — Nie mam gwarancji, że dotrzyma umowy, że nie przeczyta... Zresztą, dała mi do zrozumienia, że zna fragmenty. Jest mi tak głupio...

— A co dokładnie pisałeś?

— Wiesz, nie pamiętam aż tak... — powiedział, choć nie była to prawda. Akurat te wpisy bardzo dobrze pamiętał. — Ale nie bez powodu nie mówiłem ci o tym wcześniej.

Znowu się zaciął. Chociaż już od kilku miesięcy chodził z Benedictem, rozmawiał z nim o tylu rzeczach i pozwolił mu już na tak wiele, to powiedzenie wprost tego, co chodziło mu po głowie, nadal wydawało mu się niemożliwością. To dlatego powstały te wpisy, dlatego miał problem. A nawet pomimo faktu, że absolutnie przerażała go możliwość, iż Benedicto miałby usłyszeć o tym poprzez zniekształcone plotki, nie umiał się zdobyć na to, żeby samemu o tym powiedzieć.

— Na pewno chcesz mówić? — zapytał Benedicto.

— I tak się dowiesz... Jeśli Stella dobierze się do tych wpisów i rozgłosi po obozie, co jestem pewien, że zrobi... Wolałbym, żebyś usłyszał to ode mnie. Ale... To takie krępujące! Nie wiem, czego to kwestia... Ale chociaż jestem z tobą bliżej niż z kimkolwiek, chociaż całymi dniami o tobie myślę, to nadal nie stało się to ani trochę łatwiejsze.

— Nie spiesz się — poradził mu Benedicto.

— Im bardziej będę zwlekać, tym trudniejsze to będzie. — Wiedział to, dobrze wiedział. Postanowił pokręcić się wokół tematu, w nadziei, że w końcu wszystko powie. — No dobra... Prawdę mówiąc, kiedyś o tym rozmawialiśmy, chociaż nie do końca — powiedział. — Znaczy, zacząłem wtedy trochę owijać w bawełnę, chociaż chciałem ci powiedzieć, ale nic z tego nie wyszło. Ale w sumie, jakby się zastanowić, pizzeria nie jest dobrym miejscem na takie wyznania.

— Pamiętam — przytaknął Benedicto. — I?

— Od tamtego czasu trochę bardziej się zorientowałem, o co chodzi. No i... Nie ma mowy, nie dam rady ci tego powiedzieć. Ale wiesz, o co chodzi, prawda?

— Zdaje mi się, że tak.

Eichi nie był pewien, czy go to cieszyło, czy jednak wolałby, żeby Benedicto nie był taki domyślny.

— Przypuszczam, że wiem, co sobie teraz myślisz... — mruknął. — Że jestem okropny, a fakt, że cały obóz za chwilę usłyszy o tym, co chciałbym z tobą robić, wcale nie ułatwia sprawy.

— Niech gadają — powiedział Benedicto.

— Co? — zdziwił się Eichi. — Ale przecież...

— Jeśli naprawdę tak ich ciekawi cudze życie, niech gadają. Nie zamierzam się niczego wstydzić.

— Nie wierzę, że ani trochę ci to nie przeszkadza. — Eichi skrzywił się.

— To znaczy... Nie zrozum mnie źle, Eichi, też wolałbym, żeby zostało to między nami, ale jeśli wyjdzie na jaw, to trudno. Nie robimy nic złego.

— Właściwie to jeśli byśmy zrobili to, co mam w głowie, to byłoby to złe. — Eichi po raz pierwszy zdobył się na coś w rodzaju uśmiechu, choć bynajmniej nie wyrażającego zadowolenia. — Żaden z nas nie ma jeszcze siedemnastu lat. To znaczy pomińmy w ogóle fakt, że pewnie jakby przyszło co do czego, to wcale nie miałbym odwagi przekuć tych myśli w czyn... Chociaż kto mnie tam wie, nie bardzo nad sobą panuję i trochę przeraża mnie to, jak wielki wpływ na mnie wywierasz. I w ogóle mam poczucie, że tobie też to ciąży, mam rację?

Benedicto nie odpowiedział od razu. Eichi bał się, co usłyszy, bo miał nieprzyjemne przeczucie, że nie będzie to nic dobrego.

— Dobra... — odezwał się w końcu. Serce Eichiego zabiło mocniej. — Przyznaję, pod tym względem nie do końca za tobą nadążam. W tej chwili mamy nieco inne potrzeby.

— Wiedziałem...

— Nadal musisz popracować nad słuchaniem do końca — ciągnął Benedicto. — Wiesz, nie będę cię oszukiwał, że jest to dla mnie jakieś wielkie zaskoczenie.

— Serio?

— Mam oczy. — Gdyby to był ktokolwiek inny, Eichi natychmiast zabiłby go za spojrzenie w tym kierunku, w którym uczynił to teraz Benedicto. — Możesz ukrywać myśli, ale twoje ciało mnie nie okłamie.

Eichiemu zrobiło się gorąco. A więc Benedicto zdawał sobie z tego sprawę! To znaczy... mało prawdopodobne było, żeby przez cały ten czas ani razu nie zwrócił na to uwagi, ale po cichu łudził się, że może jednak.

— Więc już wszystko wiesz — zniżył głos do szeptu. — Już nie muszę nic mówić.

— To prawda, że nie musisz — potaknął Benedicto. — Ale coś mi podpowiada, że będzie cię to dręczyć, dopóki się nie wygadasz.

Eichi też to dobrze wiedział. Ale jak miał to powiedzieć, żeby było dobrze? Jak miał powiedzieć Benedictowi, że chciał go dla siebie, chciał stać się z nim jednością, poznać jak jeszcze nikt dotąd? I że sam jak nigdy pragnął się przed nim odsłonić? W myślach wyglądało to lepiej.

— Chcę, żebyś był mój.

— Jestem twój.

— Wcale nie. Nie tak bardzo, jakbym tego chciał. Ale dobrze wiem, że jeszcze nie mogę cię w ten sposób mieć. Muszę poczekać i to mnie tak okropnie frustruje!

— Aż tak bardzo?

— Próbowałem zaspokoić się sam — przyznał — ale to nadal nie daje mi satysfakcji. I teraz ciebie męczę, jęczę ci, podczas gdy wcale nie zdajesz się czuć tego samego. I to też mnie dręczy... Mam wrażenie, że ci się narzucam... I że...

— I że co?

— Czy ze mną jest coś nie tak? — zapytał Eichi wprost. — No bo... Skoro tak nie masz, to chyba znaczy, że nie chcesz mnie tak jak ja ciebie. I czasem sobie myślę, że to ze mną jest coś nie tak, skoro ty, wiesz, nie masz takiego problemu!

Gdy to powiedział, zorientował się, jak wielki niepokój odczuwał przez cały ten czas. Oczy znowu mu się zaszkliły. Ech, co się z nim działo, dlaczego się zrobił taki emocjonalny? To znaczy zawsze było mu daleko do stoickiej postawy, ale żeby aż tak?

Benedicto znalazł się bliżej niego. Eichi zamrugał, starając się odgonić łzy, choć niewiele to dało. Obserwował syna Afrodyty uważnie, a gdy zrozumiał, do czego dąży, pozwolił mu się pocałować. Ale jednak wcale nie był w nastroju na całowanie.

— Chcesz mnie do czegoś przekonać?

— Nie, po prostu miałem ochotę cię pocałować — przyznał Benedicto.

Eichi roześmiał się, ale nie dlatego, że tak go to rozbawiło. Chyba był zbyt zdenerwowany... Zresztą jeszcze nie usłyszał odpowiedzi na to, co nurtowało go najbardziej.

— Więc? — zapytał.

— Nic nie jest z tobą nie tak — oświadczył Benedicto. — A jeśli o mnie chodzi... Muszę ci coś wyznać.

— Co takiego?

— Im więcej czasu mija, tym bardziej mnie pociągasz.

— Co to ma znaczyć?

— Że wkrótce będę tak samo gotów jak ty. A wtedy będę twój. Tak bardzo, jak tylko będziesz tego chciał.

— Mówisz serio?

— Absolutnie jak najbardziej serio.

Następny pocałunek Eichiemu bardziej się spodobał. Odwzajemnił go z pasją, a teraz, gdy usłyszał to, co usłyszał, wszystkie zmartwienia z wcześniej wydały mu się śmiesznie błahe. Po chwili jednak zaczęła mu doskwierać pozycja, nie chciał tak po prostu siedzieć obok Benedicta. Zanim syn Afrodyty zdążył się zorientować, Eichi wylądował na jego kolanach.

— Tak mi się bardziej podoba — oświadczył.

Znalazł się bliżej, dużo bliżej, tułów przy tułowiu. Jedną ręką objął Benedicta, a drugą wczepił w jego włosy, a sam znalazł się w uścisku, z którego nie miał ochoty się wydostawać. Chłonął Benedicta całym sobą, zupełnie nie przejmując się niczym. Nawet tym, że Benedicto pociągnął go za sobą i wylądowali na łóżku. Choć przez jedną krótką chwilę leżał na nim, to już moment później zobaczył nad sobą jego twarz. Benedicto uśmiechał się, a na widok tego uśmiechu Eichiemu zrobiło się jeszcze cieplej niż wcześniej.

— Chyba nie powinniśmy — mruknął, ale nie bardzo wierzył w siłę tego protestu. — To znaczy...

— Powiedz „nie", to przestanę — odezwał się Benedicto.

— Nie chcę, żebyś przestawał — odparł Eichi. — Chociaż wyobrażałem to sobie ciut inaczej.

— Inaczej?

— To ja miałem być na górze.

— Dziś ci nie dam tej satysfakcji.

Eichiemu to nie przeszkadzało. Kiedyś i tak zdobędzie to, czego będzie chciał, ale dzisiaj mógł się poddać. Po kilku kolejnych chwilach Benedicto dał mu złapać oddech, ale bynajmniej nie zamierzał dać mu spokoju. Eichi pozwolił sobie w pełni poczuć jego pocałunki na swojej szyi. Zdawało mu się, że zapłonął w nim ogień, którego nie chciał ugasić. Niemal słyszał bicie swojego serca, każdy nerw w ciele odczuwał dwa razy mocniej. Oddychał szybko, aż wreszcie nie zdołał się powstrzymać. Jęknął cicho.

— To mi się podoba — usłyszał głos Benedicta tuż przy uchu. — Doprowadzę cię do szaleństwa.

— Musisz się jeszcze trochę postarać.

— Jak nisko muszę zejść?

— Sam się przekonaj.

Benedicto cofnął się i usiadł na nogach Eichiego, a on przez jedną straszną chwilę obawiał się, że powiedział coś nie tak. To wrażenie okazało się zupełnie błędne — Benedicto bynajmniej nie wyglądał na złego, a Eichiego utwierdził w tym fakt, że jego celem okazało się usunięcie przeszkody w postaci bluzy.

— Ukrywasz się pod nią, Eichi — zauważył Benedicto. — A teraz chcę cię widzieć.

Eichi zastanawiał się, czy Benedicto rozmyślnie zignorował sweterek, który nosił pod spodem.

— Tego też się pozbędę — oświadczył, jakby czytał mu w myślach. — Ale wiesz, wyglądasz w nim uroczo.

Eichi nie był pewien, czy to kwestia sweterka samego w sobie, czy raczej faktu, że był obcisły i wszystko było pod nim dobrze widać. Benedicto wyglądał, jakby wahał się, co teraz zrobić. Błądził dłonią po jego piersi, aż dotarł do brzucha. Znowu się zatrzymał. Eichi podążył za jego spojrzeniem aż poniżej swojego pasa i musiał przyznać rację jego wcześniejszym słowom — nie był w stanie go okłamać, a dżinsy nie mogły ukryć prawdy.

Dłoń Benedicta powędrowała niżej. Czy naprawdę zamierzał pójść tak daleko? Coś we wnętrzu Eichiego prosiło, by rzeczywiście tak było. Tak bardzo chciał pokazać Benedictowi wszystko, co miał, chciał błagać go na kolanach, by pokazał mu niebo. Ale nagle odezwała się ta racjonalna część. Być może to jeszcze nie był czas? Nie zmieniało to jednak faktu, że tak bardzo pragnął...

— Jeśli to zrobisz... — zaczął, chociaż nie był pewien, co chce przekazać. — Jeśli właśnie tego chcesz...

„Błagam, powiedz, że chcesz".

— To co wtedy? — zapytał Benedicto łobuzersko.

— Wtedy — odparł Eichi — nie pozwolę ci przerwać, dopóki mnie nie usatysfakcjonujesz. Będziesz musiał dokończyć.

— Co dokładnie masz na myśli?

— Przekroczysz granicę. Nie będziesz już mógł wrócić.

— A ty tego chcesz?

Odpowiedź Eichiego zaskoczyła nawet jego samego.

— Nie.

Westchnął. Gdy powiedział to na głos, zrozumiał, że nie mogło być innej odpowiedzi. Nie mógł się zgodzić. Nie teraz.

Benedicto natychmiast cofnął dłoń.

— Wszystko okej? — upewnił się. — Nie zrobiłem czegoś nie tak?

— Wszystko gra... — mruknął Eichi uspokajająco. — Właściwie to dziękuję.

— Za co mi dziękujesz?

— Za to, że teraz już wszystko rozumiem. Te fantazje, które nie dawały mi spokoju... to tylko fantazje. Jednak nie jestem jeszcze gotowy.

— Ja też nie — stwierdził Benedicto. — Myślałem, że ty tego chcesz, no i...

— Rozumiem. — Eichi niespodziewanie uśmiechnął się.

Podniósł się do siadu i zarzucił Benedictowi ręce na szyję. Przez chwilę napawał się jego widokiem, by po chwili przyciągnąć go do siebie i jeszcze raz namiętnie pocałować.

— Kocham cię ponad wszystko, Benedicto — szepnął. — I dopilnuję, żeby nigdy się to nie zmieniło.

~~~~

Z tym chapterem jest ciekawa sprawa, bo miał się zupełnie inaczej potoczyć, ale zaczęłam go pisać, jak byłam w złym humorze i to dlatego Eichi się tak rozkleił XD uzewnętrzniłam się trochę... A to migdalenie się to też wyszło mi na spontanie i już się bałam, że faktycznie doprowadzę do czegoś więcej, więc musiałam ich zastopować XDD (nie spodziewaliście się, że to Eichi powie „nie", co nie XDD)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro