XXIII Natłok myśli
Benedicto długo nie umiał zasnąć. Gdy tylko zamykał oczy, powracały do niego wspomnienia sprzed paru godzin, a one znowu wywoływały w nim całą gamę sprzecznych uczuć. Środek nocy nie był jednak zbyt dobrą porą na ich analizowanie, bo oznaczało to najpewniej dojście do kompletnie fałszywych wniosków, połączone z kompletnym brakiem wyspania się. Ale godziny wciąż mijały, a sen nie przychodził.
W końcu postanowił się przewietrzyć. Jak najciszej, by nie obudzić nikogo, wstał, włożył buty i zarzucił kurtkę, po czym wyszedł z domku. Wciągnął w płuca chłodne powietrze i rozkoszował się nim przez chwilę, a potem postanowił niespiesznym krokiem przejść się wokół domków, starając się, żeby nikt go nie przyłapał na nocnych włóczęgach.
Minął pustą Ósemkę, a potem chwilę zatrzymał się przy Szóstce. Kusiło go, by spróbować wywołać Eichiego, ale w porę się powstrzymał. Już pomijając fakt, że zrobiłby się raban, to właśnie Eichi był przyczyną, dla której Benedicto nie umiał spać i raczej nie pomógłby mu w poukładaniu myśli. Ruszył więc dalej.
Nie skłamał, gdy powiedział wcześniej, że czuje się dziwnie. Bo tak najlepiej można było to określić. To było trochę... dziwne. I bardzo, ale to bardzo nowe. Dotychczas nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Klątwa może i sprawiła, że w mnóstwie osób zakochał się bez pamięci, ale z Eichim było inaczej. Przy nim potrafił się nieco lepiej kontrolować, a poza tym dotarł dalej niż kiedykolwiek. I to trochę zaczęło go przerażać. Nie spodziewał się, że to pójdzie tak szybko...
„Chcę cię więcej", tak Eichi powiedział. Ale co dokładnie miał na myśli? Jak wiele chciał? I, przede wszystkim, ile Benedicto był mu w stanie dać?
Gdyby to wydarzyło się w filmie, to byłoby dużo prostsze, zupełnie nieskomplikowane. Ale to nie był film. To nie była komedia romantyczna. To było jego własne życie, którego nikt nie wyreżyserował. Sam musiał do wszystkiego dojść. Zadarł głowę i dostrzegł gwiazdy na niebie. Czy mogła być tam zapisana jego przyszłość? Czy mogły mu odsłonić jej skrawek?
Zatrzymał się znowu, tym razem przy domku Zeusa, teraz jak zwykle stojącym pustym. Poczuł pokusę, by wejść do środka i tak tam sobie posiedzieć, nie niepokojony przez nikogo. Bo Obóz Herosów może i był przyjaznym miejscem, ale brakowało mu zakątka, w którym mógłby pobyć sam. Lecz zanim podjął decyzję, ziewnął przeciągle. Nie... To nie miało sensu. Zawrócił do Dziesiątki. Może teraz w końcu uda mu się zasnąć? Zwłaszcza że następny dzień nie był takim sobie zwyczajnym dniem — właśnie mijał miesiąc, odkąd zaczął chodzić z Eichim.
Niestety nie bardzo miał pojęcie, jak to uczcić. Chciał zrobić coś wyjątkowego, tyle że Obóz Herosów trochę ograniczał mu możliwości. W takim razie... powinien sięgnąć poza niego. To mu się nawet podobało. Postanowił rano obmyślić więcej szczegółów. Nieco lepiej nastawiony do tego wszystkiego położył się znowu do łóżka i w końcu zmorzył go sen.
Gdy się obudził, musiał poświęcić trochę czasu, żeby przypomnieć sobie, na co wpadł w nocy i w końcu sobie przypomniał. Tak... teraz trzeba było tylko zaplanować wymknięcie się z obozu. Chociaż może poza wakacjami będzie to łatwiejsze, skoro obaj byli całoroczni wyłącznie dlatego, że nie mieli się gdzie indziej podziać.
Szybko zorientował się, że właściwie nie miał kompletnie żadnych pomysłów na to, co zrobić, jak już uda im się opuścić obóz. To znaczy... Było tyle miejsc, gdzie mogliby się udać... Ostatecznie Benedicto zdecydował, że nie będzie nic planować, niech los mu wskaże drogę. Powziąwszy to postanowienie, zjadł coś i udał się na arenę potrenować. Zdziwiło go nieco, że na śniadaniu nie widział Eichiego, lecz doszedł do wniosku, że później się dowie, o co chodziło. Ale gdy to później nadeszło, trochę się zatracił w innych zajęciach i o tym zapomniał.
I kiedy nadeszło popołudnie, w pół drogi stanął jak wryty.
— Cholera — powiedział sam do siebie. — Zapominałem długopisów, książek, nawet pieniędzy, ale człowieka jeszcze nigdy!
I przeklinając w duchu swój mózg, postanowił poszukać Eichiego. O dziwo, nikt go w obozie nie widział, więc to musiało znaczyć, że nie opuścił swojego domku. Zaszedł więc do Szóstki i zapukał. Po chwili otworzył mu drzwi któryś z braci Eichiego, ale Benedicta nie za bardzo obchodziło, kto to w ogóle był.
— Śpi cały dzień — odpowiedział na pytanie, które nie padło, a Benedicta rozbawił nieco fakt, że powód jego wizyty był aż tak oczywisty.
— Mogę wejść?
Chłopak wzruszył tylko ramionami i wpuścił Benedicta. Ten, rozejrzawszy się chwilę, w końcu odnalazł łóżko, którego szukał. W jego dolnej części Eichi ciasno owinął się kołdrą i spał w najlepsze. Benedictowi natychmiast skojarzył się z gigantycznym burrito. Parsknął pod nosem, a jedyną odpowiedzią Eichiego było przewrócenie się na drugi bok (jak to zrobił z tą kołdrą, Benedicto nie wnikał). Po chwili wahania Benedicto uznał, że powinien to ukrócić. Przysiadł na brzegu łóżka i potrząsnął Eichiego za ramię. Eichi mruknął coś niewyraźnie, ale nie otworzył oczu.
— Hej, pobudka — powiedział Benedicto. — Jest piętnasta.
I jeszcze raz dla pewności nim potrząsnął. To w końcu odniosło pożądany efekt. Eichi otworzył oczy i zerknął nieprzytomnie na Benedicta.
— Co mnie budzisz... — wymamrotał. — Zaraz... Benedicto?!
Nagle się ożywił i, nadal zaplątany w kołdrę, odturlał się kawałek... no, niezbyt duży, bo i łóżko było dość wąskie. Wreszcie się wyplątał i usiadł.
— Co tu robisz? — zdziwił się, teraz już bardziej świadomie.
— Nie takiego powitania się spodziewałem — przyznał Benedicto. — W ogóle co robisz w łóżku? Minęło już pół dnia.
— Naprawdę? Która godzina?
— Piętnasta, już mówiłem.
— Jakim cudem...
— Wszystko w porządku? — zaniepokoił się Benedicto. — Jesteś chory?
— Nie... chyba nie. Ale nie mogłem spać w nocy.
Ach, teraz to nabrało sensu.
— Więc zasnąłeś rano, zgadłem?
— Nawet nie zauważyłem... Nie wiem, co się ze mną dzieje. W ogóle że też nikt mnie nie obudził wcześniej...
Benedictowi nieco ulżyło, ale z drugiej strony dostał inny powód do niepokoju. Czemu Eichi nie mógł spać w nocy? Czyżby dręczyły go podobne myśli co Benedicta? A może coś innego było na rzeczy? Postanowił się tego dowiedzieć, ale nie tutaj.
— No, w każdym razie... Żal byłoby stracić akurat to popołudnie.
Eichi chyba nie załapał aluzji, ale i tak się z tym zgodził. Wreszcie się podniósł, a Benedicto postanowił zaczekać na niego na zewnątrz. W końcu Eichi dołączył do niego ubrany nie w piżamę, a w dzienne ubrania, choć włosów najwyraźniej już nawet nie próbował czesać. I prawdę mówiąc, wyglądał na tylko odrobinę bardziej rozbudzonego niż wcześniej.
— Przepraszam za to, naprawdę — powiedział. — Musiałem ci napędzić stracha.
Benedicto zastanawiał się, czy przyznać mu się, że właściwie to o nim zapomniał.
— Tak, trochę — odpowiedział w końcu.
Złapał Eichiego za rękę i zaczął prowadzić w stronę lasu, a w międzyczasie postanowił go nieco wypytać.
— Coś się stało, że nie umiałeś zasnąć?
— Nie, to znaczy, nic ważnego — odparł Eichi wymijająco. — To tylko natłok myśli.
Czyli jednak. Ich obu dręczyły myśli.
— Też nie umiałem spać, wiesz? Poszedłem sobie na mały spacerek i to mnie chyba zmęczyło. Ale tak jak ty, myślałem.
— O czym?
— A ty o czym?
— O różnych rzeczach, wiesz, jak to jest. A teraz to myślę o tym, dokąd mnie prowadzisz.
Benedicto wyczuł, że Eichi usilnie pragnął zmienić temat. Nie bardzo mu się to podobało, ale wiedział, że na siłę nic z niego nie wyciągnie.
— Idziemy się trochę wyrwać — wyjaśnił. — Okrężną drogą, by nikt nas nie szukał.
— To niewiele mi mówi — przyznał Eichi. — Dokądkolwiek idziemy, to niech będzie tam jedzenie, bo padam z głodu.
Benedicto uznał to za dobry punkt zaczepienia. Tak, mogli coś zjeść. Może wtedy Eichiemu się trochę rozwiąże język. Niestety na tym ich konwersacja się urwała. Źle, szło zdecydowanie źle! Ech, to wszystko wina tego, co się stało wczoraj. Mógł się założyć, że to o to chodziło. Musiał jak najszybciej to wyjaśnić.
Przekroczyli granicę obozu i na szczęście nikt ich nie zaczął ścigać. Benedicto poczuł się nieco pewniej, zwłaszcza że już wkrótce dotarli do pizzerii. Przepuścił Eichiego przodem, a następnie sam wszedł. Pizzeria, którą wybrali, była małym, przyjemnym lokalem, na szczęście niezbyt zatłoczonym, toteż dość szybko udało im się złożyć zamówienie i zająć mały stolik w rogu.
— Nie wierzę, że zamówiłeś hawajską — odezwał się w końcu Eichi.
— No co? — Benedicto wzruszył ramionami. — Lubię hawajską.
— Poważnie? Jak można lubić ananasy na pizzy?
Ach, tak. Czyli Eichi należał do klubu hejterów hawajskiej... Nie żeby mu się dziwił, bo zanim jej spróbował po raz pierwszy, to też do niego należał.
— Nigdy nie jadłeś hawajskiej, co?
— Nie ma mowy, że włożę ją do ust!
— No cóż... — westchnął Benedicto, udając zasmuconego. — Nie wiesz, co tracisz.
— Nic, czego bym żałował.
— Chociaż wiesz... Jeśli ja ją zjem, to ty prawdopodobnie poniekąd trochę też.
Pożałował, że to powiedział, bo najwyraźniej nie poprawił tym Eichiemu humoru.
— To znaczy nieważne... — rzucił. — Przepraszam, głupie rzeczy przychodzą mi do głowy.
„Benedicto, pomyśl, zanim coś powiesz" — skarcił się w duchu. — „Tak to na pewno nie poprawisz sytuacji".
— W porządku. — Eichi wcale nie wydawał się przekonany. — Jeśli tak ci zależy, to spróbuję tej twojej hawajskiej.
Benedicto nie wiedział, czy powinien się cieszyć, że Eichi nie wyłapał podtekstu, czy czuć się źle z myślą, że to brzmiało, jakby na niego naciskał. I przeczuwał, że jeśli szybko nie przejdzie do rzeczy, to będzie to najgorsza randka w jego życiu.
— Tu nie chodzi o hawajską — powiedział. — To znaczy zgoda, uważam, że ludzie niepotrzebnie tak wylewają na nią wiadro pomyj... Ale nie o tym chcę pogadać.
— To o czym?
— Widzę, że coś cię dręczy. Chodzi o wczoraj? — zapytał wprost.
— Nie... nie o wczoraj.
— Słuchaj, Eichi. Ze mną możesz być szczery, jasne?
Chcąc dodać mu odwagi, ujął jego dłonie w swoje. Eichi spojrzał na niego, a w tym spojrzeniu Benedicto dostrzegł strach. I jeszcze coś... Tak. Wstyd.
Eichi wymamrotał coś tak cicho, że Benedicto nie zrozumiał.
— Możesz powtórzyć?
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — powtórzył Eichi już nieco głośniej. — Nie mam pojęcia, jak ująć w słowa to, co czuję. Powiedz, Benedicto, o czym ty myślałeś w nocy?
— O nas — przyznał Benedicto szczerze. — To znaczy... — Zrozumiał, że ma dokładnie ten sam co Eichi problem z ujęciem myśli w słowa. — Z tobą jest inaczej. Dotychczas przez klątwę nawet nie mogłem śnić o tym, że będę z kimkolwiek w związku przez cały miesiąc.
— Miesiąc? — zdziwił się Eichi. I nagle do niego dotarło. — Och... To dzisiaj. Racja. Kompletnie zapomniałem. — To go tylko bardziej dobiło. — Naprawdę jestem tragedią.
— Nie jesteś — zaprzeczył stanowczo Benedicto. — Daj mi dokończyć. Bo widzisz... Chociaż już miesiąc ze sobą jesteśmy, to dopiero teraz dotarło do mnie, jak wiele mamy sobie jeszcze do powiedzenia. A właściwie to powinienem powiedzieć, że do odkrycia. I myślę, że wczorajsza sytuacja nam to pokazała.
— Jest mi strasznie głupio za wczoraj — mruknął Eichi ponuro. — Powinienem był zapytać, cokolwiek, a nie...
— Trochę za bardzo się tym zadręczasz. To znaczy, nie żebym się z tobą nie zgadzał, ale to już było. Zresztą, nawet do niczego takiego nie doszło. Wygląda mi na to, że trochę wyolbrzymiasz sytuację.
— Może i nic się nie stało, ale chodzi o to... — Przerwał. Benedicto obserwował go cierpliwie. — Boję się, że stracę nad sobą kontrolę. Gdy cię widzę, mam wrażenie, że mózg odmawia mi posłuszeństwa.
Benedicto zastanawiał się, czy coś na to odpowiedzieć, ale już po chwili Eichi mówił dalej, więc postanowił mu nie przerywać. Skoro już udało mu się nakłonić go do rozmowy...
— Naprawdę nie wiem, o co chodzi. Jeszcze nigdy tak nie miałem, zupełnie nigdy. To znaczy wiesz, mnie akurat mózg dość często nie słucha, ale... Tu chyba nawet nie chodzi o głowę. Nie wiem, może o serce? Ale chyba nawet nie. Gdy wczoraj nie umiałem zasnąć, to wcale nie chodziło o myśli.
Zamilkł na tyle długo, że Benedictowi przeszło przez myśl, iż teraz już zdecydowanie powinien coś powiedzieć.
— To... o co chodziło?
Eichi odwrócił wzrok.
— Chciałem, żebyś był obok mnie. Chciałem... już nigdy nie wyjść z twoich objęć.
Oho, Eichi zaczynał mówić poetycko. To nie był dobry znak. Ale Benedicto, co ciekawe, chyba zaczynał rozumieć, co chciał przekazać. I teraz całe to jego zakłopotanie nabierało sensu. Problem w tym, że sam nie wiedział, jak mu odpowiedzieć, zwłaszcza przez fakt, że w pizzerii nie byli sami.
— Teraz już rozumiem — odpowiedział w końcu.
— Naprawdę?
— I to wcale nic dziwnego. Dorastasz. Więc prędzej przy później to musiało się stać.
— Ale to takie żenujące...
— Nie możesz się obwiniać za to, że masz swoje potrzeby, możliwe, że już ci to mówiłem. Jak tak, to się powtórzę, ale co tam.
Eichi przetwarzał to przez chwilę i wreszcie się odezwał:
— A co z tobą?
— Wiesz, jakby to powiedzieć... Jesteśmy w miejscu publicznym, to trochę głupio tak nazwać to wprost. Ale czasem po prostu trzeba rozładować to wszystko, co się gromadzi.
Benedicto miał wielką nadzieję, że tym razem Eichi załapie, o co mu chodziło. Ten natomiast odetchnął, jakby z ulgą. Nic dziwnego, pewnie w Japonii się nie rozmawiało o takich rzeczach, a Obóz Herosów, jakby to łagodnie ująć, też nie był najlepszym miejscem odbywania edukacji w tym zakresie. Wreszcie na jego twarz wpłynął lekki uśmiech.
— Dzięki... — powiedział cicho. — Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił, naprawdę.
Benedicto również poczuł ulgę.
— To co, wszystko już w porządku?
— Potrzebuję trochę czasu, ale tak, jest mi już lepiej. A jeszcze lepiej będzie, gdy już w końcu będę mógł coś zjeść.
Ledwo to powiedział, a właśnie kelner podał im ich pizze. Benedicto uśmiechnął się na widok swojej hawajskiej, ale jego radość była niczym w porównaniu z reakcją Eichiego, który niemal rzucił się na pizzę pepperoni. Postanowił mu nie przeszkadzać i w międzyczasie samemu nacieszyć się jedzeniem. Kiedy Eichi zaspokoił pierwszy głód, Benedicto zdecydował się zapytać go o jeszcze jedną rzecz.
— To co, spróbujesz tej hawajskiej?
Eichi skrzywił się.
— Jak odmówię, to nie dasz mi spokoju, co?
— Nie no, coś ty! Ale jak spróbujesz, to wtedy już zupełnie uszanuję, jeśli nadal będziesz jej nienawidzić.
— No dobra, niech ci będzie.
Sięgnął po najmniejszy możliwy kawałek i ugryzł go, lekko się przy tym wahając. Benedicto obserwował go z pewnym niepokojem, zastanawiając się, co teraz nastąpi. Czy wypluje, czy przełknie w cierpieniu, czy może jednak nawet ją polubi. Tymczasem Eichi przeżuwał pizzę, jakby nie umiejąc się zdecydować, czy mu smakuje, czy nie. Ostatecznie przełknął zamiast wypluć, co Benedicto uznał za dobry znak. Ale z jego twarzy nie zdołał wyczytać werdyktu.
— To najlepsza pizza, jaką kiedykolwiek jadłem — oświadczył w końcu Eichi.
— Wiedziałem! — Benedicto ucieszył się z sukcesu.
Już po chwili musiał zmienić zdanie co do tego, czy istotnie był to sukces, bo Eichiemu zasmakowała tak bardzo, że sięgnął po kolejne kawałki z jego talerza. Co prawda nie miał serca wyrazić głośno żalu, ale jednak musiał w myślach pożegnać się z resztką hawajskiej i zadowolić się pepperoni. No cóż, przynajmniej uszczęśliwił Eichiego.
Gdy skończyli jeść, zapłacili i opuścili pizzerię. Powoli zaczynało się już robić ciemno. Benedicto zastanawiał się, co powinno być ich następnym celem. Może jednak powinien był to lepiej zaplanować?
— Idziemy kompletnie spontanicznie i bez planu, prawda? — zapytał znienacka Eichi.
— Nie no, skąd taki wniosek? — zaprzeczył Benedicto. — Mam wszystko perfekcyjnie rozplanowane!
— Oczywiście — odparł Eichi, nie bez sarkazmu. — Jest super, wiesz? — dodał po chwili, teraz już szczerze.
— N-n-naprawdę?
— Jesteś tu ze mną, wyjaśniliśmy sobie kilka rzeczy, a do tego dzięki tobie polubiłem się z hawajską. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszej pierwszej miesięcznicy.
Eichi przytulił się do ramienia Benedicta, a ten pomyślał, że był znacząco przeceniany. Jakoś trudno było mu uwierzyć, że taki wypad, kompletnie bez ładu i składu, mógł być najlepszą miesięcznicą, jaką ktokolwiek mógłby sobie wymarzyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że zrobiło mu się bardzo miło. Wyciągnął wolną rękę, by poczochrać i tak już bezładne włosy Eichiego.
W końcu doszli do stoiska, wyglądającego jak bazarek z tanimi pamiątkami. Benedicto spojrzał zaciekawiony i dostrzegł tam bibeloty ze wszelkich kultur świata. Najbardziej jednak rzuciła mu się w oczy mała figurka czarnego kotka z prawą łapą uniesioną do góry. Rozpoznał w niej maneki-neko, jeden z symboli szczęścia, o których Eichi opowiadał mu jakiś czas temu. Uśmiechnął się usatysfakcjonowany i bez większego namysłu kupił ją od starszawej już handlarki.
— To dla ciebie — powiedział do Eichiego i wręczył mu figurkę, gdy odeszli kawałek. — Na szczęście.
— Dziękuję. — Eichi rozpromienił się. — Ech, ja nie mam nic dla ciebie...
— Nic nie szkodzi. Ty jesteś wystarczającym prezentem.
Obawiał się, że Eichi może nie kupić gadki w tym rodzaju, ale na szczęście nie tym razem. Schował figurkę do kieszeni i zwrócił na Benedicta to spojrzenie, które zawsze topiło mu serce.
— Wszystkiego najlepszego, Benedicto.
~~~~
Nawet nie macie pojęcia, jak trudno mi się to pisało. Chciałam wspomnieć o wielu podtekstach bez mówienia o nich wprost, mam nadzieję, że wszystko okaże się zrozumiałe xd Also potrzebuję lepszego polskiego odpowiednika dla „horny" niż „napalony" czy „podniecony", bo te brzmią krindżowo, lel. Anyway, ostatecznie jestem całkiem zadowolona, a jeden z fragmentów okaże się ekstremalnie ważny dla dalszego plotu, plus tu się wyjaśnia, skąd na okładce jest maneki-neko. Enjoy!
W ogóle to uświadomiłam sobie, że ten maneki-neko na okładce ma złą łapkę podniesioną, ale nie chce mi się tego zmieniać XDDD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro