Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXII Chcę cię więcej

— Ekspansja terytorialna Rosji w osiemnastym wieku... Bla, bla, bla, nie obchodzi mnie to! — niemal krzyknął Benedicto. — Po co mi to? — jęknął smętnie.

— Powtarzasz to dziesiąty raz — zauważył Eichi. — I przez ciebie ja dziesiąty raz czytam jedno zdanie.

— Sorki...

Benedicto zerknął po raz kolejny do książki, ale Eichi wiedział, że ten wcale nie czytał. Po prostu usilnie starał się mu nie przeszkadzać, ale pewnie i tak zaraz znowu się odezwie. Eichi, prawdę mówiąc, już pogodził się z tym, że więcej teraz już mu się nie uda zrobić. Może później, kiedy zostanie sam, to się w końcu czegoś nauczy.

A wypadałoby w końcu zrobić jakieś postępy. W troskę o edukację młodzieży Obóz Herosów organizował coś w rodzaju własnych lekcji, chociaż jak wszystko tutaj, trzeba było brać to raczej luźno. Nikt nie oczekiwał od mnóstwa dzieciaków z ADHD zbytniego skupienia, więc zadowolili się tym, żeby co jakiś czas okazywali postępy i zdawali egzaminy państwowe. Ale i to bywało czasem trudne, czego dowód właśnie siedział naprzeciwko Eichiego i głośno narzekał.

Nie żeby Eichiemu szło lepiej, chociaż jego problemy były nieco odmiennej natury niż te Benedicta. Podczas gdy syn Afrodyty narzekał na nudny materiał, to Eichi wręcz przeciwnie — to wszystko było aż nazbyt ciekawe. Więc oczywiście, zamiast przeczytać jeden temat z podręcznika i mieć spokój, wynalazł przynajmniej z pięć lektur uzupełniających, tak grubych, że nie byłby w stanie przeczytać ich nawet w miesiąc. Jakim cudem innym dzieciom Ateny udawało się jakoś sensownie uczyć, nie miał pojęcia.

— Potrzebuję przerwy, bo zaraz zwariuję — oświadczył Benedicto.

Gdy to powiedział, Eichi postanowił przestać łudzić się, że coś jeszcze zrobi, bo szczerze mówiąc, też potrzebował przerwy.

— Znaczy wolę to niż starą szkołę — kontynuował Benedicto. — Ale i tak, mózg mi siada!

— Wiem, co czujesz — westchnął Eichi. — Mam tak dosyć często.

— Wiesz, co? Jeszcze tylko kilka lat i w końcu to się skończy! Po tym wszystkim pójdę na AWF i już nie będę musiał się uczyć o jakiejś tam Rosji czy innej Mołdawii.

Tak, to pasowało do Benedicta — akademia sportowa, w której będzie mógł rozwinąć skrzydła. Eichi uśmiechnął się delikatnie.

— A ty? — podjął ponownie Benedicto. — Co planujesz?

— Ja? — zdziwił się Eichi. — Ale że co chcę studiować?

— Ano.

Na to nie potrafił odpowiedzieć. Było tyle rzeczy, które mógłby robić! Tyle że... żadna z nich nie była jego życiową pasją. Podejmował się mnóstwa różnych zajęć, ale zawsze szybko tracił nimi zainteresowanie.

— Nie wiem, czy nadaję się do college'u — stwierdził w końcu. — Cokolwiek nie wybiorę, po miesiącu mi się odwidzi. To chyba nie ma sensu.

— Nie mów tak, na pewno jest coś, co jest ci pisane! — zaprotestował Benedicto.

— A co? Już ci mówiłem, że zbieranie losowych ciekawostek to nie jest coś, z czego mógłbym wyżyć!

— Przepraszam — zawstydził się Benedicto. — Ja... nie chciałem.

— Nie, w porządku, to nie twoja wina. No nie wiem, lubię książki... Ale jakbym miał z nimi pracować, to moja dysleksja by mnie wykończyła. A tak poza tym... Naukowcem raczej nie zostanę, sportowcem też nie... A może nauczycielem? Nie... Nie mam cierpliwości do ludzi. I ech, nie mam już więcej pomysłów.

Położył się na stoliku w wyrazie rezygnacji. Benedicto, jak na wspierającego przyjaciela przystało, poklepał go po głowie. Ech, ten to miał dobrze... Jakiś cel w życiu, trochę lepiej poukładane w głowie. A on był tylko chodzącą chaotyczną tragedią. I to jeszcze grecką. To nie mogło się dobrze skończyć.

— Coś na pewno wymyślisz — odezwał się Benedicto, najwyraźniej próbując go pocieszyć. — Masz jeszcze trochę czasu.

— Wcale nie tak dużo... Ale dzięki. Może masz rację...

Podniósł się, bo wcale nie chciał spędzić reszty dnia w tej dość żałosnej pozycji, a niestety groźba była dość realna. Przeciągnął się, a tymczasem Benedicto przysunął swoje krzesło tak, że siedzieli teraz obok siebie. Eichi dostrzegł w jego ręce kartkę, która była zapewne listą rzeczy do zrobienia. Benedicto spojrzał na nią i się skrzywił.

— Jeszcze każą mi jakieś głupie lektury czytać — mruknął. — Nie mogę znowu przerabiać „Romea i Julii"?

— Naprawdę lubisz „Romea i Julię"? — zdziwił się Eichi. — Moim zdaniem to strasznie przekombinowane i głupie.

— A czemu? — W głosie Benedicta zabrzmiało niekłamane zainteresowanie.

— To całe udawanie, że Julia nie żyje, to było kompletnie bez sensu! A Romeo się niepotrzebnie zabijał...

— Eichi, podchodzisz do tego zbyt racjonalnie — uznał Benedicto. — Myślisz, że jakbyś sam się znalazł w takiej sytuacji, to byś był super rozsądny? Bo ja myślę, że byś spanikował.

— A ty na miejscu Julii naprawdę byś uznał, że udawanie śmierci to taki wspaniały pomysł?

— Może i tak, a co? A w ogóle czemu to ja mam być Julią?

— Bo ja mam być Romeem. — Eichi uśmiechnął się niewinnie.

— Ale to ja jestem starszy.

— O ile? Jakieś dwa tygodnie, to nie ma znaczenia. Zresztą, tu chodzi o charyzmę!

— Charyzmę? A to ci dobre! — Benedicto zaśmiał się w głos. — Tę, którą okazujesz, gdy się rumienisz jak panienka?

Eichi skrzywił się, ale bynajmniej się nie zarumienił. Benedicto mógł mieć trochę racji, ale to nie zmieniało faktu, że podobałoby mu się być Romeem w tej relacji. Nad tym jednak chyba musiał trochę popracować.

— Panienka czy nie, to i tak cię do reszty oczarowałem — odezwał się po chwili ciszy.

— A myślałem, że to ja mam mówić słodkie i oklepane rzeczy — odpowiedział Benedicto. — Możesz mówić dalej. — Uczynił zachęcający gest.

Ale Eichi nie miał ochoty dłużej rozmawiać. Wolał czyny. Rozejrzał się wokół, ale w świetlicy nie było nikogo poza nimi. Zarzucił Benedictowi ręce na szyję, a na jego usta wpłynął uśmiech z kategorii tych, których nie przybierał tak często. Zanim ten zdążył zrozumieć, co się działo, Eichi już poczuł ten specyficzny rodzaj radości, który pojawiał się zawsze, gdy miał okazję go całować. Benedicto w końcu zorientował się, że nie będzie więcej słodkich słówek, ale taki obrót sytuacji bynajmniej mu nie przeszkadzał.

Teraz Eichi już się nie bał. Sięgał po to, czego chciał, co go zadowalało. Ale nagle poczuł się nie w pełni usatysfakcjonowany. To mu nie wystarczało. Chciał więcej. Jego ręka powędrowała nieco niżej, aż zatrzymała się na piersi Benedicta. Przez materiał koszulki poczuł szybkie bicie jego serca, które niemal zrównało się z jego własnym. To dodało mu odwagi.

Dotknął ostrożnie językiem dolnej wargi Benedicta. Zdawało mu się, że Benedicta zdziwiło to nieco. Sam za to poczuł jakąś bliżej niewyjaśnioną sensację w okolicach brzucha. Ale zanim Benedicto zdążył na to jakkolwiek odpowiedzieć, nagle głośno trzasnęły drzwi.

Eichi odskoczył od Benedicta jak oparzony i zachwiał się na krześle tak, że niemal się przewrócił. W ostatniej chwili chwycił się stołu i odzyskawszy równowagę, spojrzał w stronę drzwi. Natychmiast pomyślał, że nie musiał tak gwałtownie odskakiwać, bo dziewczyny, które weszły do świetlicy, ostro się ze sobą kłóciły i w ogóle nie patrzyły w ich kierunku. Ale po kolejnej sekundzie zorientował się, że to były bliźniaczki Juel. Tak, jednak dobrze zrobił.

— Jak to zrobisz, to nigdy ci nie wybaczę! — krzyczała jedna z nich.

— A co za różnica? — odparła druga. — I tak nigdy nie zwróci na ciebie uwagi!

— Dobrze wiem, że chcesz mi dopiec. Raz ci się nie udało i jesteś zła na cały świat!

— Tylko że to ty masz taki długi jęzor, że musiałaś wszystko wypaplać!

Eichi nie miał ochoty słuchać ich kłótni, ale jednocześnie nie miał pojęcia, jak opuścić świetlicę tak, by nie wyszło to zbyt niezręcznie. Zresztą, chciał się upewnić, że na pewno nie widziały niczego, czego nie powinny.

— To bez różnicy, czy wypaplałam, czy nie — prychnęła jedna z bliźniaczek.

W końcu dziewczyny spostrzegły, że nie były same. Ta, która ponoć coś wypaplała, spojrzała na nich nawet przyjaźnie, ta druga wręcz przeciwnie. Ale Eichiemu bardziej w oczy rzucił się fakt, że tym razem prezentowały się od siebie zupełnie odmienne. Jedna z nich, ta nachmurzona, zaczesała włosy w kucyk, na obozową koszulkę miała zarzuconą zwykłą bluzę, a poza tym założyła dżinsy, a druga nosiła włosy rozpuszczone i włożyła sukienkę. Zdziwiło go to, bo kiedyś raczej podkreślały podobieństwa, nie różnice.

— Hej wam! — przywitała się siostra w sukience.

Eichi zdołał zobaczyć jej bransoletkę z motywem kryształów. Prawdę mówiąc, od początku założył, że była to Bella. Stella natomiast obrzuciła ponurym spojrzeniem nieco rozkojarzonego Benedicta i Eichiego, który oparł głowę na dłoni, usiłując wyglądać, jakby przed chwilą po prostu się nudził.

— Cześć — odpowiedział Eichi, starając się, by brzmiało to zdawkowo.

— Chodźmy stąd. — Stella zwróciła się do siostry, ani myśląc się z nimi przywitać. — Nie będziemy im przeszkadzać.

Serce Eichiego zabiło nerwowo. Czyżby jednak wszystko widziały? A niech to licho... Nie powinien był dać się ponieść.

— Właściwie to my mieliśmy się już zbierać — odezwał się Benedicto. — Prawda, Eichi? — dodał z naciskiem.

Eichi ochoczo potaknął, ciesząc się, że został wybawiony z opresji. Szybko pozbierał resztę swoich rzeczy ze stolika i ruszył w stronę wyjścia. Gdy mijał siostry, posłał im przepraszający uśmiech, który docelowo miał zostać odczytany jako: „nie chciałem podsłuchiwać waszej kłótni". A potem puścił się niemal biegiem i na progu potknął się o własne nogi. Runął jak długi i wylądował twarzą w trawie.

Westchnąwszy głośno, wstał i się otrzepał, co niestety nie sprawiło, że dosłownie wszystko bolało go choć trochę mniej. Tymczasem Benedicto również opuścił świetlicę i zamknąwszy jej drzwi, stanął obok niego.

— Chodź, niech się kłócą w spokoju — powiedział.

Eichi kiwnął głową i ruszyli spacerkiem. Czuł, że Benedicto chciał się oddalić nie tylko dla zapewnienia bliźniaczkom Juel dobrych warunków na kłócenie się, ale nie wiedział, czego się spodziewać, toteż sam milczał. Zwłaszcza że jeszcze niezupełnie dotarło do niego to, co się stało. Ale Benedicto też się nie odzywał, więc w końcu przemógł się, by na niego spojrzeć. Ku jego zaskoczeniu na jego policzkach wykwitł lekki rumieniec, czego jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się dostrzec. Nie rozumiał, co to znaczyło.

— Zrobiłem coś nie tak? — Eichi przerwał w końcu ciszę.

Benedicto zerknął na niego.

— Czuję się dziwnie — przyznał w końcu.

— Ta, ja też... Mogłem poczekać, aż wyjdziemy...

— Tak, to też.

— To nie o to chodzi?

Zapytał, choć wcale go to nie zdziwiło. Teraz już przeczuwał, do czego Benedicto mógł dążyć.

— Co chciałeś zrobić? To znaczy... zanim weszły one.

Właśnie, co chciał zrobić? Teraz już nie był tego taki pewny. To był impuls, nie myślał nad tym... Mimowolnie wrócił pamięcią do tej chwili. Chciał... chciał... Czego chciał?

— Chciałem być jak najbliżej ciebie — wymamrotał.

— Hmm — mruknął Benedicto. — Chyba wiem, co masz na myśli.

Zamilkł. Eichi poczuł niepokój. Teraz już zyskał pewność, że zrobił coś nie tak. Tak bardzo, że Benedicto nawet nie potrafił mu tego wprost powiedzieć. Czyżby się bał, że jego słowa zostaną źle odebrane?

— Ja... — Właściwie nie był pewien, co chciał powiedzieć. — Chcę więcej — wypalił. — Nie wiem, co to znaczy, ale z dnia na dzień chcę cię więcej i więcej.

Benedicto otworzył szerzej oczy, a zaraz po tym uciekł wzrokiem w bok. Eichi po raz pierwszy w życiu widział go tak speszonego. Żałował, że cokolwiek powiedział, bo miał wrażenie, że za chwilę może być jeszcze gorzej.

— Nie jestem gotowy — niemal szepnął Benedicto.

— Och...

Benedicto przemógł się, by znowu spojrzeć na Eichiego.

— Nie zrozum mnie źle, proszę — ciągnął, tym razem już nieco głośniej. — Nie winię cię ani nic z tych rzeczy. Po prostu... Zaczekajmy jeszcze trochę.

Eichi nie odpowiedział, ale nagle poczuł przemożną potrzebę przyjrzenia się swoim butom. A więc Benedicto tak to odebrał... Ten etap mu wystarczał. A on zbytnio napierał. Och, to miało sens. Poczuł się z tym bardzo głupio.

— Nie jesteś na mnie zły? — zapytał w końcu, nadal na Benedicta nie patrząc.

— Nie. Po prostu trochę mnie zaskoczyłeś... Nie spodziewałem się, że ty, no wiesz...

— Ja też nie wiedziałem — przyznał Eichi.

Szli dalej w milczeniu, a niezręczność całej tej sytuacji naprawdę dawała się Eichiemu we znaki. Gdy już pomyślał, że lepiej będzie się pożegnać z Benedictem i spróbować pouczyć w zaciszu domku Ateny, poczuł ciepły dotyk na swojej dłoni. Niemal instynktownie splótł palce z palcami Benedicta. Zerknął na niego kątem oka.

— Nie zadręczaj się tak — powiedział Benedicto. — Przecież czy nie o to chodzi w związkach? Żeby się poznać? I mówić sobie, jak coś jest nie tak?

— Tak... chyba tak...

Ale nie tylko o tym myślał. Przerażało go trochę to, że w tej publicznej świetlicy nie umiał się powstrzymać... Co się z nim działo? Przecież jeszcze nigdy mu tak nie odbijało! A gdyby mu nie przerwano, to nie wiedział, do czego by się posunął.

— Musimy znaleźć sobie jakieś miejsce — odezwał się. — Takie, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzać. To znaczy... Może lepiej już się zamknę. — Znowu przerwał na chwilę. — Chyba powinienem się uczyć — westchnął.

Benedicto zrozumiał wymówkę, bo sam nagle sobie przypomniał o koszmarnej lekturze, za którą się nawet nie zabrał. Nachylił się i cmoknął Eichiego w policzek, po czym pomknął do domku Afrodyty.

Eichi został sam ze swoimi myślami i ciałem, które wciąż chciało więcej.

~~~~

Dwie rzeczy. Pierwsza, postanowiłam trochę alterować kanon – nie mam bladego pojęcia, czym jest świetlica, ale uznajmy, że istnieje. Also z tą edukacją też. Whatever. A druga – gdybym na tytuły rozdziałów nie dawała cytatów, to ten bym nazwała „Dzikie żądze Eichiego Yokoyamy", względnie „Autorka była zbyt horny, więc po tym rozdziale możecie wziąć oczu kąpiel". Ale hej, admini na Riordo mi powiedzieli, że nie dostanę bana, więc po co się ograniczać?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro