XLV Nie o to chodziło
— A ty znowu to samo — odezwał się Marcus. — Jak tylko on znika, ty się snujesz po obozie.
Benedicto nieco nieprzytomnie spojrzał na Weasela.
— Nie snuję się — stwierdził.
— Snujesz się.
— Wcale nie! — zaprotestował. — Zresztą ciągle się mnie czepiasz.
— Mieliśmy robić lekcje, a ty bujasz w obłokach, to się czepiam. Możesz sobie nie chcieć robić kariery naukowej, ale jak tak to ma wyglądać, to nie ma to żadnego sensu.
Benedicto położył głowę na stoliku w świetlicy.
— Przepraszam — mruknął.. — Czuję się jakoś niewyraźnie — przyznał. — Mam nadzieję, że nie złapałem grypy od Andrew.
Wcale nie miał ochoty spędzić kolejnych dni na kurowaniu się, i to jeszcze w okresie świątecznym. Zdecydowanie wolał być zdrowy. Ale nawet jeśli jednak się nie przeziębił, to nauka była ostatnim, o czym teraz myślał.
— Na dziś ci odpuszczę, bo nic z ciebie nie będzie — oznajmił Marcus. — A poza tym jeśli rzeczywiście jesteś chory, to nie chcę się zarazić.
Po tych słowach zostawił Benedicta samego, a ten tylko westchnął. Być może jednak Weasel miał trochę racji... Być może faktycznie się snuł po Obozie Herosów i to tylko ze względu na fakt, że Eichiego wyciągnęli na tę misję. Prawdę mówiąc, rozważał, czy się nie przyłączyć, ale przypomniał sobie, że to trzy osoby miały wziąć udział, satyr upierał się, by zabrać ze sobą Lizzie, a nikt nie kwapił się do zastąpienia Eichiego.
„Muszę się wziąć w garść..." — pomyślał. — „Nie mogę tak się zawieszać, gdy tylko na chwilę zostanę sam".
Rozmowa na ten temat tej pamiętnej nocy w Jedynce wcale wiele mu nie pomogła. Nadal nie znalazł w pełni satysfakcjonującego go rozwiązania. Nadal zbytnio polegał na Eichim, ba, miał wrażenie, że teraz nawet jeszcze bardziej byli ze sobą związani. Chociaż chyba nie powinien się temu tak dziwić, zważywszy na to, jak daleko zaszli.
„Zachowuję się absurdalnie... Tak, jakbym bez niego nie mógł istnieć".
Ale czy w ogóle kiedykolwiek istniał sam? Chociaż dobrze wiedział o klątwie, to jednak zawsze zabiegał o uwagę, zawsze kogoś szukał. Obóz Herosów nie był wyjątkiem — jedyną różnicą był fakt, że Eichi znalazł go pierwszy. A potem wszystko potoczyło się w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Ale cały czas chodziło o Eichiego. Robił wszystko, by utrzymać ich przyjaźń, by klątwa znowu wszystkiego nie zniszczyła... A później, gdy wszystko się zmieniło, zdawało mu się, że znalazł się w niebie. I nie chciał go opuścić. Ani wtedy, ani teraz. Tyle że... Czy miał cokolwiek poza tym niebem? Co, jeśli kiedyś przyjdzie mu zejść na ziemię?
Nawet do następnego dnia nic nie wymyślił, a na domiar złego zaczął kichać. Nie miał jednak gorączki, przez co miał nadzieję, że to nie grypa. Lekkie przeziębienie był jeszcze w stanie znieść. Nie zamierzał dać mu się pokonać, bo musiał nadrobić wszystko to, czego nie zrobił wczoraj, chociaż wcale mu się to nie uśmiechało. No ale trudno, nie mógł narzekać. W miarę się wyszykował i wyszedł z domku, gotów coś zjeść i zaraz potem wziąć się do pracy. Ale ledwo znalazł się na dworze, usłyszał przeraźliwy krzyk.
— Ratuuunku!
Zwrócił głowę w stronę źródła dźwięku i zanim zdążył zareagować, postać, która go wydała, wpadła na niego z impetem. Siła rozpędu powaliła go na ziemię, ale, jakby instynktownie, osłonił przybysza przed zbytnim potłuczeniem się, przyjmując większość na siebie.
— Nic ci nie jest? — zapytał, a zaraz potem zorientował się, że jeszcze nie widział kogoś takiego w Obozie Herosów, ze splątanymi blond włosami i ubiorem zdecydowanie zbyt lekkim na tę pogodę.
— Wszystko w porządku...
— To dobrze. — Benedicto odetchnął z ulgą. — A tak w ogóle to chyba się nie znamy...
— Nie znamy się, bo jestem tu dopiero od tej nocy. — Przybysz wstał i podał Benedictowi rękę; ten ją chętnie przyjął i też się podniósł. — Jestem Evelyn. A ty?
— Benedicto.
— Coś mi mówi to imię — stwierdziło Evelyn. — Aaa, już wiem, dobra...
Tymczasem Benedictowi również coś zaskoczyło w głowie. Skoro natykał się na nowego herosa, który na dodatek o nim słyszał, mogło to znaczyć tylko jedno.
— Eichi wrócił?
— Ta, ale chyba nie mam więcej czasu na ploteczki, bo ta głupia driada zaraz mnie znajdzie!
Evelyn odbiegło w pośpiechu, a Benedicto przez chwilę wodził za nim wzrokiem, nie bardzo wiedząc, o co tu chodziło. Wzruszył jednak ramionami i jednak według pierwotnego planu poszedł coś zjeść. Ucieszył go jednak fakt, że Eichiemu udało się wrócić akurat na rocznicę. Nie przygotowywał nic szałowego, przypuszczając, że może nie zdążyć, ale prezent już miał. Co prawda bardzo kusiło go, by tym prezentem był on sam, przewiązany tylko wstążką w strategicznych miejscach, ale ostatecznie się powstrzymał i wybrał coś normalnego.
Po posiłku oddalił się od kantyny tylko na jakieś kilka metrów, gdy nagle ktoś rzucił mu się na szyję. Przez krótki moment obawiał się, że to ten nawiedzony nowy heros, Evelyn, ale zaraz przekonał się, że na szczęście nie. Odwzajemnił uścisk i spojrzał na Eichiego, wyjątkowo rozpromienionego.
— Zdążyłem! — zawołał, ucieszony. — Wszystkiego najlepszego.
Jego radosny nastrój niemal od razu udzielił się Benedictowi, który nie powstrzymał pokusy wyrażenia szczęścia bez słów, zupełnie zapomniawszy o tym, że w ten sposób mógł go zarazić. Pozwolił się poprowadzić Eichiemu nad jezioro, tam, gdzie wszystko się zaczęło.
— Wiesz, właściwie przyznam szczerze, że szukanie prezentu było naprawdę trudne — powiedział Eichi, gdy już usiedli. — Kompletnie nie miałem pomysłu, no bo wiesz, to rocznica i wszystko w sklepach wydało mi się banalne... Już nawet chciałem sam być twoim prezentem.
Benedicta rozbawił nieco fakt, że obaj pomyśleli o tym samym.
— No, nie żebyśmy w tych warunkach mieli bardzo okazję... Ale w końcu mnie olśniło, w trakcie misji, nie żebym miał dużo czasu, musiałem zarwać nockę, ale się udało.
— Znowu zarwałeś nockę? — zapytał Benedicto z lekkim wyrzutem. — Już ci mówiłem, że musisz spać!
— Ale inaczej bym nie zdążył!
— Eichi... Nie prezent jest najważniejszy, dobrze o tym wiesz. A nawet jakbyś dał mi go później, też by się nic nie stało.
— No tak, ale bardzo chciałem. — Wyciągnął z kieszeni coś, w czym Benedicto po chwili rozpoznał plecione bransoletki. — Trochę mnie poniosło i zrobiłem ich chyba z pięć...
— Spędziłeś całą noc na pleceniu bransoletek?
— No... tak. Chcę dać ci coś bardziej od siebie, ale nie umiałem się zdecydować na jeden wzór, więc wybrałem wszystkie.
— Podziwiam twoje zaangażowanie...
Benedicto sięgnął po bransoletki i mógł się im teraz uważniej przyjrzeć i choć nie był ekspertem, dostrzegał wprawę w splocie. Wzorki na każdej z bransoletek nieco się różniły, ale miały jedną wspólną cechę: dominowała w nich czerwień. Jego ulubiony kolor.
— Są prześliczne — powiedział.
— Cieszę się, że ci się podobają.
— Nawiasem mówiąc, nie wiedziałem, że pleciesz bransoletki.
— Bo od dawna tego nie robiłem — wyjaśnił Eichi. — Wiesz, jak to ze mną jest... Wymyślam sobie jakieś losowe hobby, a potem zapominam o nim na pięć lat. Ale wziąłem trochę muliny, gdy tu przyjechałem i tak leżała sobie na dnie... aż do dziś. Jestem zdumiony, że jeszcze nie zapomniałem, jak to się robi.
— Jak na coś, czego nie robiłeś od tylu lat, naprawdę dobrze ci wychodzi.
— Cóż... Makrama trochę przypomina tkactwo, może to dlatego.
— Próbowałeś kiedyś tkać? — zainteresował się Benedicto.
— Nie, bo miałem już zdecydowanie zbyt wiele rzeczy na głowie. Ale może... — Zawiesił głos.
— Może co?
— Może to jednak jest moje powołanie? Robótki ręczne? — Eichi przerwał na chwilę. — Jeśli mógłbym się z tego utrzymać...
— Co jak co, ale to byłoby zdecydowanie zajęcie cieszące oko.
— Chociaż to byłoby zabawne... Wszystkie inne dzieci Ateny zrobią jakieś ambitne rzeczy, tymczasem ja otworzę kram z robótkami ręcznymi. — Roześmiał się pod nosem.
— Mówiłem ci już, że jesteś wyjątkowy.
— To był sarkazm?
— Absolutnie nie. Uwielbiam to, że się wyróżniasz.
Zwrócił znowu wzrok na bransoletki i ostatecznie wybrał dwie: jedną z mocno zygzakowatym wzorem, a drugą w jodełkę. Tę w jodełkę podał Eichiemu.
— Co ty na to, żebyśmy obaj je nosili? — zapytał. — Będą do siebie pasować.
— A co z resztą?
— Resztę zostawię na przyszłość, gdy te już zupełnie się zużyją.
Eichi skwitował to uśmiechem. Zawiązał na ręce swoją bransoletkę, a Benedicto chciał zrobić to samo, ale nitka ciągle mu uciekała, więc ostatecznie z westchnieniem musiał poprosić o pomoc. Eichi sięgnął i do jego bransoletki, a Benedicto usatysfakcjonowany spojrzał na swój nadgarstek, teraz ozdobiony bransoletką.
— Teraz jest idealnie — skwitował. — W ogóle też coś dla ciebie mam... Tylko że zostawiłem to w domku, bo nie wiedziałem, kiedy wrócisz.
— Możesz mi później dać, bo mam ochotę sobie tu tak z tobą posiedzieć.
— To skoro tak tu siedzimy, może powiesz, jak tam misja?
Eichi opowiedział więc, jak doszli do szkoły, znaleźli Evelyn i ostatecznie udało im się przekonać je do udania się z nimi. W pewnym momencie się zawahał, ale po chwili zrelacjonował wypadki, które mieli po drodze, przybycie do Obozu Herosów i uznanie Evelyn przez Tyche.
— I nie uwierzysz, ale Tyche pojawiła się we własnej osobie — powiedział. — Chyba rzeczywiście lubi Evelyn... Ale nie tylko. Powiedziała... Powiedziała, że nie będę mieć już pecha.
— Zdjęła twoją klątwę? — upewnił się Benedicto. — To wspaniale!
Eichi wcale jednak nie zdawał się szczęśliwy.
— Powiedziała jeszcze coś. Że zło już się zadziało. Mówiłem ci, że coś musiało się wydarzyć w moje urodziny! — zawołał gwałtownie. — I chyba mam pewne podejrzenia.
Benedicto przeczuwał, dokąd może zmierzać ta rozmowa.
— Widzisz, nie powiedziałem ci jeszcze czegoś — ciągnął Eichi. — Gdy rozmawiałem z Lizzie, to dała mi do zrozumienia, że już wszyscy wiedzą, do czego między nami doszło. No i... Może to rzeczywiście o to chodzi? O to, że się za słabo kryliśmy?
— Będziesz znowu wywlekać ten temat?
— Dręczy mnie to, dobrze o tym wiesz! Nie wiem, tak się martwię... Czemu sama Tyche mnie ostrzegła?
— Wątpię, żeby boginię interesował seks losowych nastolatków — odparł Benedicto. — Więc to chyba nie o to chodzi. No, chyba że tobie wcale nie chodzi teraz o klątwę. — Nagle nowa myśl przyszła mu do głowy. — Powiedz... czy ty przypadkiem nie żałujesz trochę, że to zrobiliśmy?
— Nie żałuję! — zapewnił go Eichi żarliwie. — To znaczy... Nadal nie do końca to do mnie dociera, zwłaszcza że wiesz, to był jedyny raz... No i no... Czasem mam wrażenie, że to był tylko sen.
Benedicto objął go ramieniem. Mógł przypuszczać, że problemy z tą częścią ich związku nie miną po pierwszym razie. Mentalnie przygotował się na jeszcze kilka kolejnych rozmów na ten temat.
— Dla mnie to było bardzo realne — stwierdził. — Każdy dotyk, każdy gest...
Gdyby nie fakt, że byli w miejscu publicznym, pozwoliłby sobie nieco bardziej pofantazjować, ale nie chciał, by ktokolwiek poza Eichim oglądał go w stanie tego rodzaju.
— Podobało mi się — mruknął Eichi cicho. — Ale jednak było dziwnie. Nie rozumiem, dlaczego... Ale nie w złym sensie. Kiedyś może dowiem się, o co chodziło. Tylko nie tutaj... Kiedyś, jak będziemy mieli okazję, to musimy się spotkać poza Obozem Herosów.
Benedicto ochoczo zgodził się na tę propozycję i miał nadzieję, że taka okazja trafi się im prędzej niż później.
— W każdym razie, nie wydaje mi się, żeby klątwa w ten sposób uderzyła — podjął po chwili milczenia. — Gdyby o to chodziło, to pewnie od razu by się wszystko wydało, nie sądzisz?
— Być może — uznał Eichi. — Ale jeśli nie o to chodziło, to o co?
— Pomyślmy na spokojnie... Co się wydarzyło w twoje urodziny?
— Niezwykłego? Nic! Zwykłe treningi... Zadraśnięcie, w które wcale nie wdało się żadne zakażenie... Ba, nawet blizny nie ma. Właściwie to były najnudniejsze urodziny w moim życiu.
— Hm... Mówisz, że nic się nie wydarzyło... — zastanowił się Benedicto. — A może właśnie o to chodzi? O coś, co się nie wydarzyło, choć powinno?
Eichi zmarszczył brwi, jakby próbował sobie przypomnieć.
— No nie wiem... Wszystkie treningi się odbyły... Wyjątkowo jak na siebie się wyspałem i nie pominąłem żadnych posiłków... Ale w sumie dzień jak inny, chyba tylko ty i może kilka losowych osób złożyło mi życzenia, inaczej nie pomyślałbym, że to są urodziny.
— A kto składał te życzenia poza mną?
— Paru herosów. — Eichi wzruszył ramionami, jakby nie było to dla niego zbyt ważne. — Andrew, chyba Lizzie, nawet Ian był taki miły... No i Bella. I chyba jeszcze ktoś... Oczywiście ani Marcus, ani Stella. Jedyne życzenia od Stelli w całym życiu dostałem rok temu — dodał po chwili.
Paru herosów... Benedicto miał poczucie, że kogoś mu tu brakowało. Tylko kogo? Sam, gdy miał urodziny, czekał na życzenia od tych nielicznych osób, dla których był przyjacielem. No i oczekiwałby ich od rodziny, gdyby ją miał.
Rodziny... No tak!
— A co z twoim tatą? — zapytał.
Chyba trafił w sedno.
— Ty, masz rację — odparł Eichi zaskoczony. — Tata zawsze rozmawiał ze mną przez iryfon w urodziny, a w tym roku nie... Ale to niemożliwe, żeby zapomniał o moich urodzinach. A nawet jeśli, to połączyłby się ze mną później... Tymczasem minął już ponad tydzień, a nadal nie rozmawialiśmy.
Przerwał, jakby chcąc pozbierać myśli. Benedicto obserwował go uważnie i zauważył, że zaskoczenie ustąpiło miejsca strachowi. Eichi wstał.
— Muszę z nim pogadać — oświadczył. — Natychmiast.
~~~~
Ten rozdział to taka trochę zapchajdziura, ale z drugiej strony trzeba jakoś w miarę płynnie przejść od jednej rzeczy do drugiej, więc no.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro