Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XLIII Bądźcie choć trochę ostrożniejsi

Przekonanie Evelyn nie okazało się takie trudne, jak Eichiemu się wydawało, gdy usłyszał opowieść satyra jeszcze w obozie. A to go nieco niepokoiło.

Żadne z nich nie zamierzało jeść brei ze stołówki, toteż Evelyn wyprowadziło ich stamtąd do męskiej części internatu. Gdy wspinali się po schodach, Lizzie oczywiście nie powstrzymała się od wygłoszenia jakiegoś głupiego komentarza.

— Więc to dlatego ta spódnica na tobie tak źle leży — powiedziała. — Jesteś facetem!

— Nie jestem facetem — burknęło Evelyn.

Eichi pomyślał, że Lizzie może zaraz sprawić, że Evelyn zmieni zdanie i jednak nigdzie z nimi nie pójdzie. Żałował aż, że nie było tu Andrew, który swoim karcącym okrzykiem sprowadziłby ją na ziemię, a sam niespecjalnie widział się w roli niańki.

— Nie przejmuj się — zwrócił się wreszcie do Evelyn. — Lizzie nie słynie z delikatności.

— Właśnie widzę.

— A co ja takiego powiedziałam? — obruszyła się Lizzie.

— Lizzie, nie wiem, jak ci to ładnie wytłumaczyć, ale o ludziach nie decyduje to, co mają w spodniach...

— Nareszcie ktoś mądry się trafił — odpowiedziało Evelyn, zerkając przelotnie na Eichiego. — Masz rację. Nie zamierzam dać się wtłoczyć w jakieś głupie etykietki.

Wreszcie wspięli się na odpowiednie piętro (chyba z jedenaste) i doszli do właściwych drzwi. Eichi przeczytał dwa nazwiska: Evelyn Prichard oraz Rupert Green.

— Masz współlokatora...

— Spokojnie, nie będzie nam przeszkadzać. Nie zagląda do internatu w porze lekcji.

To powiedziawszy, Evelyn otworzyło drzwi pokoju i wprowadziło ich do środka. Pokój był raczej nieduży i skromnie urządzony: dwa łóżka stały przy przeciwległych ścianach, przy nich postawiono szafki nocne, a poza nimi były tam dwa biurka, półki i ogromna szafa, wyglądało na to, że wspólna. Światło wpadało przez dosyć duże okno wychodzące na dziedziniec. Evelyn, nie przejmując się tym, że w ten sposób ubrudzi całe łóżko, usiadło na nim, a towarzyszom zaproponowało krzesła, chociaż oczywiście dla jednego z nich by go brakowało. Lizzie rozwiązała jednak za nich ten problem, bo bez pytania usadowiła się na łóżku obok Evelyn. Ono, widząc to, tylko westchnęło.

— Dobra, to od początku — zaczęło. — Może na początek się przedstawicie?

Elias, który już wcześniej z nim rozmawiał, pozwolił sobie przedstawić Lizzie i Eichiego.

— To nawet zabawne, że wszyscy mamy imiona na „E" — skomentowało Evelyn. — Ale do rzeczy. Nadal nie bardzo chce mi się wierzyć, że to prawda... Bo nie obraźcie się, ale nie wyglądacie zbyt bosko.

Eichiemu przeszło przez myśl, że mógł wziąć ze sobą Benedicta, a Evelyn nie miałoby wątpliwości, że jest on synem Afrodyty. A na myśl o Benedikcie zaniepokoił się nieco. Miał wielką nadzieję, że misja się nie przedłuży, że dotrą dziś do Obozu Herosów...

— Musisz wybaczyć Eichiemu, on tak ma, że odpływa — usłyszał głos Lizzie.

— Ktoś coś ode mnie chciał? — Eichi wrócił myślami do rzeczywistości. — Przepraszam...

— Mówiłom właśnie, że powiedzmy, że wam wierzę — odpowiedziało Evelyn. — Widziałom te potwory... Nie mam ochoty skończyć jako ich obiad. Więc przyjmijmy, że rzeczywiście ten wasz śmieszny obóz jest dla mnie najlepszym rozwiązaniem.

— Bo jest — stwierdził Elias. — Potwory nie mają tam wstępu, a poza tym tam nauczysz się sztuki przetrwania. Będziesz gotowe do stawienia czoła rzeczywistości.

— Ale i tak... Jak wszyscy się zorientują, że zniknęłom, to jak wrócę, będę mieć przechlapane.

Eichi wcale nie był taki pewien, czy Evelyn tak szybko tu wróci. Przypomniał sobie, jak sam trafił do Obozu Herosów... Przypuszczał, że spędzi tam może semestr, względnie letnie wakacje, a tymczasem za kilka dni mijał szósty rok jego pobytu w Stanach. Choć oczywiście w jego przypadku sytuacja była nieco prostsza, bo to ojciec go tu wysłał — dobrze wiedział o wszystkim, w przeciwieństwie do ojca Evelyn.

— Pomożemy ci wszystko załatwić, a przynajmniej w miarę możliwości — zadeklarował Elias.

Evelyn nie odpowiedziało, zamiast tego zapatrzyło się we własne buty. Nikt nie próbował przerwać milczenia, nawet Lizzie wyjątkowo jak na siebie się nie odzywała. Ale nie mogli wiecznie siedzieć w tym pokoju i myśleć nad sensem życia! Musieli jak najszybciej udać się do Obozu Herosów, żeby nikt się nie zorientował przedwcześnie w ich intencjach, żeby potwory nie wpadły na trop...

I żeby Eichi zdążył na rocznicę.

To znaczy nie żeby miał jakieś wybitne plany, ba, nawet żadnego prezentu nie miał, bo chociaż bez przerwy się nad tym głowił, nie miał pojęcia, co mogłoby się spodobać Benedictowi i nie byłoby kompletną tandetą. Oczywiście mógł po prostu kupić coś zabawnego, ale jednak wolał wręczyć mu coś bardziej osobistego. Coś, co podkreśliłoby jego zaangażowanie, jego uczucia... Ale gdy o tym myślał, napotykał pustkę, a nie miał się kogo poradzić. Nie bardzo miał ochotę rozprawiać z kimkolwiek o swoim związku (może poza Bellą, ale rozmowy z nią były męczące), a jeśli próbowałby bardziej wybadać Benedicta, to ten natychmiast zorientowałby się, co takiego Eichi kombinował.

Wreszcie dostrzegł, że Evelyn podniosło się z łóżka.

— Idę się umyć — oświadczyło. — Jak mam z wami iść, to na pewno nie ubabrane tymi rzygowinami. — Wygrzebało z szafy jakieś czyste ubrania, po czym skierowało się do drzwi. — Postarajcie się niczego nie rozwalić, jak mnie nie będzie.

To powiedziawszy, wyszło z pokoju, a Lizzie wykorzystała to, żeby bezceremonialnie rozwalić się na jego łóżku.

— Tylko stołówka im się nie udała, bo to łóżko jest przegenialne! — zawołała z zachwytem. — Nie dziwię się Evelyn, że nie chce stąd odchodzić.

— Jesteś niemożliwa — skomentował to Eichi. — Przypominam ci, że jesteśmy na misji, a nie na wakacjach, więc się nie wyleguj w cudzym łóżku.

— Jesteś taki gburowaty... Coś cię ugryzło?

— Nic mnie nie ugryzło, tylko ty zachowujesz się jak małe dziecko.

Jestem dzieckiem, tak ci przypomnę. Mam trzynaście lat. Zresztą mówisz tak, jakbyś ty był dorosły — prychnęła.

— Na pewno bardziej dorosły niż ty.

— Więc to dlatego zakradasz się do Jedynki... oczywiście nie sam?

Do Eichiego dopiero po sekundzie dotarło, co miała na myśli.

— Co sugerujesz? — zapytał, starając się, by brzmiało to zdawkowo, ale wiedział dobrze, że rumieniec, który wykwitł na jego policzkach, natychmiast go wydał. — Niby po co miałbym chodzić do Jedynki? W obozie nie ma dzieci Zeusa.

— Właśnie dlatego, że ich nie ma. — Lizzie zdawała się bardzo z siebie zadowolona.

— Żartujesz sobie ze mnie!

— To ty próbujesz robić z ludzi idiotów, nie ja.

— A ty non stop wściubiasz nos w sprawy, które cię nie dotyczą!

— Dotyczą mnie w takim samym stopniu, jak wszystkich innych! — Lizzie również podniosła głos. — Myślisz, że niby czemu Pan D. jeszcze się o wszystkim nie dowiedział?

Eichi miał wrażenie, że zrobiło mu się jeszcze cieplej.

— Ile wiecie? — zapytał, już nie owijając w bawełnę. Lizzie miała rację, nie było sensu zgrywać idioty.

— Ta jedna noc musiała być dla ciebie bardzo ciekawa. — Córka Hefajstosa uśmiechnęła się ironicznie.

— To aż tak oczywiste?

— Co jak co, ale w dyskrecję to ty nie potrafisz. Non stop się z Benedictem migdalicie na widoku i w dniu, gdy kończysz siedemnaście lat, nie wracacie na noc. Nawet dziecko poskłada to do kupy. Zresztą, fakt, że się głośno niepokoiłeś o to, że ktoś was odkryje, wcale ci nie pomógł.

— Znowu podsłuchiwałaś — stwierdził Eichi oskarżycielskim tonem.

— Tym razem akurat nie — odparła chłodno Lizzie. — Tylko przechodziłam obok, a ty nawet nie zniżyłeś głosu. Więc jeśli do kogoś chcesz mieć pretensje, to do siebie, nie do mnie.

Eichi miał ochotę coś odpowiedzieć, ale się pohamował. Zamiast tego zastanowił się nad tym, co właśnie usłyszał. Wszyscy w obozie wiedzieli, co z Benedictem robili w Jedynce... Wiedzieli, ale jednak nie powiedzieli.

— Czemu nas kryjecie? — zapytał w końcu.

— Bo inni też chcą odrobiny prywatności. A wy za chwilę wszystko zrujnujecie, w Obozie Herosów już nie będzie żadnego zakątka, gdzie można się schować. A i wyjścia będą lepiej kontrolować — dodała znacząco. — Naprawdę tego chcesz?

— Nie — westchnął Eichi. — Wolałbym nie.

— No to bądźcie choć trochę ostrożniejsi.

Niezbyt chciał to przyznać, ale Lizzie miała rację. Jak mógł być taki lekkomyślny i łudzić się, że nikt nie odkryje prawdy? Czemu nie pomyślał, zanim dał się ponieść emocjom? Ech... Znowu to samo, znowu koncertowo nawalił. Może jednak rzeczywiście jego matką nie była Atena, a jakaś bogini nierozsądnych decyzji? Gdyby taki Thrasos był kobietą, mogłoby tak być...

— Kto by pomyślał, że to ty będziesz mi prawić morały... — mruknął. — Ale masz rację. Niestety.

Więcej już nie mówił, ale myśli pędziły w jego głowie. Jakie było prawdopodobieństwo tego, że to właśnie w taki sposób zadziałała klątwa? Że to ona sprawiła, iż tak bardzo zapragnął pójść z Benedictem do łóżka i kompletnie zignorował jakiekolwiek racjonalne myśli? A teraz to na pewno się rozniesie i nie dość, że już nie będą mogli spędzać ze sobą czasu, to jeszcze przeszkodzą innym obozowiczom w rozwijaniu relacji... Poza tym nie był pewien, jak na tę wieść zareaguje sam Benedicto. Twierdził, że nie ma się niczego wstydzić, ale jednak... To, co faktycznie się wydarzy, mogło być zupełnie inne od tego, co mówił. Mógł nie być na to gotów.

Zerknął na Eliasa, który choć ani razu się nie odezwał, to z pewnością uważnie przysłuchiwał się całej tej rozmowie. Miał wielką nadzieję, że satyr niczego nie wypapla... Chociaż i tak znowu postąpił nieopatrznie i przyznał się wprost akurat przed Lizzie, mimo że tym razem córka Hefajstosa wcale nie sprawiała wrażenia, jakby chciała plotkować o prywatnych chwilach Eichiego i Benedicta. Znowu poczuł się wyjątkowo żałośnie, na dodatek z własnej winy i już nie był pewien, czy wolał wrócić szybko z misji, czy raczej zapaść się pod ziemię.

Wtem drzwi otworzyły się i do pokoju wróciło Evelyn, z mokrymi włosami i w zupełnie innym stroju niż ten, w którym je zastali. Tym razem założyło koszulkę tak o trzy rozmiary za dużą i workowate spodnie, w których chyba było więcej kieszeni niż wolnej przestrzeni. Obrzuciło spojrzeniem Lizzie nadal rozciągniętą na jego łóżku, ale nie kazało jej zejść, tylko podeszło do szafy i zaczęło wyrzucać na ziemię z połowę jej zawartości.

— A właśnie, będę mogło wziąć walizkę?

~~~~

Kochajmy Lizzie, albowiem jest ikoną.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro