Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XIV To nie ma prawa wypalić

Wraz z nadejściem ósmego grudnia w Obozie Herosów jak co roku od kilku lat rozpoczęły się przygotowania na niespodzianki dnia następnego. Oczywiście nie dało się specjalnie przewidzieć, co mogło się dokładnie wydarzyć, bo każde urodziny Eichiego były inne. To nie musiały być potwory, tak jak myrmeki. To mogło być choćby odżycie dawnej kłótni pomiędzy domkami (gdzie najpewniej jednym z nich byłaby Szóstka). A mogło się okazać, że wcale nie będzie śmiertelnego zagrożenia. Tak jak pewnego razu, gdzie klątwa sprawiła jedynie, że wysiadł prąd.

Eichi nie wykluczał też opcji, że tym razem będzie to coś osobistego. Bo takie zadławienie się jedzeniem nie stwarzało dla obozu zagrożenia, lecz dla niego samego jak najbardziej. Zważywszy na to, że już od dawna klątwa nie atakowała jego osobiście, nie zdziwiłby się, gdyby tym razem akurat tak było. Co ciekawe, intuicja podpowiadała mu, że tym razem będzie to coś szczególnie niezwykłego.

Choć równie dobrze mogła to nie być intuicja, a raczej Benedicto, który bez przerwy się nad tym głośno zastanawiał. Nawet po nocy, gdy już nadszedł dzień pechowych urodzin, nadal go to zajmowało.

— Wiem, że nie powinno mnie to tak ekscytować — przyznał syn Afrodyty, gdy spotkali się rano przy zbrojowni. — Ale naprawdę jestem ciekaw, jak wygląda klątwa, która nie jest moja. I wiem, że już mi mówiłeś, ale chcę się przekonać osobiście.

— A po wszystkim rozumiem, że z równie wielką ekscytacją odwiedzisz mnie w szpitalu? — odparł Eichi, który w tej chwili był zajęty wypatrywaniem zagrożenia, które mogło na niego czyhać w oddali.

— Ale nie masz pewności, że wylądujesz w szpitalu.

— No nie, ale jest spora szansa. — Eichi przypomniał sobie swój powrót do zdrowia po starciu z wściekłymi, gigantycznym mrówkami. — Chociaż mam nadzieję, że jednak nie...

— Ja też, nie chciałbym, żebyś został ranny.

— Oj, uwierz, klątwa na pewno mnie zrani. Nawet jeśli nie fizycznie, to emocjonalnie. Jakiś sposób na pewno znajdzie.

Benedicto wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał.

— Emocjonalnie... To znaczy jak?

— Właściwie to jeszcze tak nie uderzyła — przyznał Eichi. — Chociaż prawie, bo jak jednego razu wysiadł prąd, to niemal zanudziłem się na śmierć. Co prawda lubię czytać książki, ale wiesz, że dla mnie to niezbyt łatwe, potrzebuję dużo czasu. A książek po starogrecku niestety nie miałem, więc... — Przypomniał sobie, o co właściwie Benedicto go pytał i zmusił się do powstrzymania toku myślowego o książkach, które podsuwał mu ojciec. — W każdym razie to nie wiem dokładnie, jakby mogło wyglądać to emocjonalne zranienie. Pewnie klątwa doprowadziłaby do splotu jakichś nieprzyjemnych wydarzeń z okrutnym finałem czy coś.

Benedicto milczał, a Eichi nie bardzo wiedział, o co mu chodziło. Prawdę mówiąc, ostatnio w ogóle dziwnie się zachowywał, a zaczęło się to od ich powrotu z misji w Teksasie. Gdy Benedicto wyszedł ze szpitala, Eichi wyczuł w nim zmianę, ale nie umiał wytłumaczyć, skąd się wzięła. Z pewnością nie miała nic wspólnego ze stanem zdrowia Lidii, bo ten nie zmienił się ani na jotę. Ale choć Eichi pytał o to już kilka razy, za żadnym razem nie dostał satysfakcjonującej go odpowiedzi. Zamiast tego Benedicto co pewien czas zadawał mu jakieś dziwne pytania, nie chcąc przy tym wyjaśnić ich kontekstu. Tak było i tym razem.

— Benedicto — zwrócił się do milczącego przyjaciela po imieniu. — Powiedz mi szczerze, coś cię martwi? Bo sam zaczynam się niepokoić.

— Nic — odpowiedział Benedicto, ale przy tym się zawahał. Czyli zdecydowanie coś było na rzeczy. — Znaczy, tak sobie tylko trochę rozmyślam.

Eichi nieco bał się rozmyślań Benedicta, bo nie był pewien, czy wynikało z nich coś sensownego.

— Jak myślisz, czy moja klątwa może działać z opóźnieniem? — wypalił nagle.

Eichi spojrzał na niego zaskoczony.

— A ty co tak nagle?

— Tak po prostu — stwierdził Benedicto wymijająco. — To jak myślisz, tak czy nie?

— Chodzi ci o to, że jak się w kimś zakochasz... albo ktoś w tobie... to czy negatywne skutki mogą przyjść później?

— Mniej-więcej.

— A mówisz, że zawsze działo się to nagle? Bum, rodzą się uczucia, a z nimi problemy?

Benedicto kiwnął głową.

— No nie wiem — przyznał Eichi. — Może klątwa działa nieco inaczej, niż zakładałeś? Albo... może coś wchodzi jej w drogę? Bo ja wiem, inna klątwa?

Wzruszył ramionami, bo prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, dokąd Benedicta miały doprowadzić te teoretyczne rozważania. Ale jego ostatnie słowa wywarły na synu Afrodyty spore wrażenie. Otworzył szeroko oczy, jakby zaskoczony, ale po krótkiej chwili na jego twarzy pojawiło się coś, co Eichi wziął za wyraz olśnienia.

— Oczywiście! — Benedicto klasnął się w czoło. — Jaki ja byłem głupi!

— Co masz na myśli? — Eichi zupełnie za nim nie nadążał. — Olśniło cię coś?

— Tak — westchnął tamten. — Niestety tak.

— Niestety?

— Przepraszam, Eichi.

To powiedziawszy, Benedicto odwrócił się i odszedł. Eichi powiódł za nim wzrokiem, kompletnie zaskoczony. O co mu do diabła chodziło? Ciągle odpowiadał wymijająco, jakimiś niezrozumiałymi frazesami, a teraz jeszcze te przeprosiny. Za co go przepraszał? I czemu jego głos drżał, gdy to mówił? Jakby przeczuwał coś strasznego, co miało się wydarzyć. Zaraz... strasznego?

Czyżby Benedicto jakimś cudem wiedział, co przytrafi się dziś Eichiemu? Ale... skąd? Przecież nie mógł tego wiedzieć! Nikt nie wiedział, no chyba że Wyrocznia. Ale jeszcze nigdy nie próbował jej pytać o detale urodzinowej klątwy, a wątpił, że Benedicto się z nią skonsultował i to jeszcze za jego plecami. W końcu ufali sobie na tyle, by mówić o wszystkim. A przynajmniej tak się Eichiemu zdawało.

To znaczy dobrze, może on sam Benedictowi o jednej rzeczy nie mówił. O tym, że odkąd ten zjawił się w Obozie Herosów, wrzeszcząc o swojej miłości do cyklopicy Śrubki, w życiu Eichiego coś się nieodwracalnie zmieniło. Jakby... pojawił się jakiś brakujący element. Od tamtej pory nie był w stanie wyobrazić sobie życia bez Benedicta. Jego obecność sprawiała, że dni były lepsze, to jemu mógł opowiadać o wszystkim, nieważne, jak błahe by to nie było. No i to od niego nie umiał oderwać wzroku, gdy tylko się zjawiał. Benedicto był dla niego wszystkim i właśnie dlatego nigdy mu o tym nie powiedział.

Jego rozmyślania przerwało przybycie osoby, której zdecydowanie nie chciał widzieć.

— Cześć, Eichi! — przywitała się Stella Juel.

— Hej — odparł niemal odruchowo, zanim w ogóle się jej przyjrzał, ale już po chwili zorientował się, z kim ma do czynienia. — Nie jestem pewny, czy to dobry pomysł, żebyś do mnie przychodziła — zauważył. — Nie dzisiaj.

— Nie boję się twojej klątwy — odparła.

Eichi uniósł brew. Jakoś nie przypominał sobie, żeby była tak odważna, kiedy Obóz Herosów był z jego winy atakowany. Ale nic nie powiedział. Szczerze musiał przyznać, że ciekawiło go, czemu chciała się z nim zobaczyć i to akurat dziś.

— Właściwie to... — zawahała się, ale Eichi mógłby przysiąc, że udawała dla lepszego efektu — chciałabym dać ci coś z okazji urodzin.

— Naprawdę? — Tym razem nie powstrzymał wyrażenia zdziwienia na głos. — To... No wiesz, nie spodziewałem się...

— Wiem, wiem — przerwała mu Stella. — W poprzednich latach o tym nie myślałam, przyznaję. Ale teraz... — Spuściła wzrok, niby to zawstydzona. — Teraz to się zmieniło.

Eichi już nawet nie próbował się zastanawiać nad tym, o co naprawdę jej chodziło. Wiedział tyle, że na pewno nie o prezent urodzinowy. Bo niby co mogło być tym prezentem? W cienkiej kurteczce, którą na sobie miała, nie było ani jednej kieszeni, a ona nie trzymała w rękach żadnej, choćby najmniejszej paczki.

Stella spojrzała na niego, a on, mimo woli, odwzajemnił to spojrzenie. Napotkał jej oczy, o dość niezwykłym odcieniu bursztynu, ale nie zaskoczyły go. Widział je już wcześniej, a poza tym dzieci Afrodyty często wykazywały się niecodziennymi cechami wyglądu. Bardziej zdziwiło go milczenie, które zapanowało.

„Cisza przed burzą" — pomyślał, choć nie wiedział, czemu takie porównanie przyszło mu na myśl.

Wreszcie Stella spojrzała gdzieś ponad jego ramieniem. On nie zdążył sprawdzić, na co patrzyła, bo zaraz po tym położyła dłonie na jego ramionach. Wyglądało na to, że zajął jej uwagę na dobre.

— Co ty...

Nie zdołał dokończyć. To wszystko było już wystarczająco dziwne, ale gdy Stella przyciągnęła go do siebie i pocałowała, jego mózg zawiesił się na parę chwil. I dopiero, gdy zorientował się, co się działo, odepchnął ją.

— Co ty wyprawiasz?! — zawołał. — Co to miało być? Ty... ja... to... Co?!

Stella nie spojrzała na niego. Wodziła wzrokiem gdzieś w oddali z nieodgadnionym wyrazem twarzy, co go nagle wyjątkowo zaczęło drażnić.

— Myślałam, że...

— Myślałaś co? Że mi się to spodoba?

— Właściwie to tak — przyznała.

— Ale skąd w ogóle taki wniosek? — Już nie próbował ukrywać zdenerwowania. — Co ci w ogóle odbiło? Jakoś trudno mi uwierzyć w to, że ci się podobam — dodał.

Stella rzuciła mu ponure spojrzenie. Eichi westchnął, bo nawet aż zrobiło mu się jej odrobinę żal.

— Posłuchaj mnie — powiedział, starając się choć odrobinę opanować. — To nie ma prawa wypalić. Ja i ty... zupełnie do siebie nie pasujemy. Zresztą, kompletnie nic do ciebie nie czuję. No, może poza obrzydzeniem po tym, jak bez mojej zgody mnie pocałowałaś. — W ostatnim zdaniu pozwolił sobie na wyraźny ton wyrzutu. — Więc jeśli nie masz mi nic więcej do powiedzenia, to nie ma sensu, żebyśmy dalej rozmawiali.

Stella chwilę milczała, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Rozumiem — wymamrotała w końcu. — Nie będę ci więcej przeszkadzać.

I odeszła. A Eichi dalej stał na dworze, przy zbrojowni, próbując przetworzyć wszystko, co się właśnie wydarzyło.

Najbardziej w tym wszystkim zdziwiło go, że na zewnątrz zachował względny spokój, podczas gdy w środku wszystko się w nim gotowało. Tak naprawdę miał ochotę pobiec za Stellą i wykrzyczeć jej w twarz, jak bardzo nie mógł jej znieść. To, że coś kombinowała, to jedno. Ani trochę nie wierzył w to, że mogła naprawdę się w nim zakochać, zwłaszcza że nie czynił wielkiej tajemnicy ze swojego kompletnego braku zainteresowania dziewczynami. Ale żeby go całować? To była gruba przesada! Jeszcze nigdy, przenigdy nikt nie zachował się wobec niego tak bezczelnie! A spotkał kiedyś Apollina, to o czymś świadczyło.

Niemal nieświadomie otarł dłonią usta. Zupełnie nie tak wyobrażał sobie swój pierwszy pocałunek! Nie miał zostać tak potraktowany! Chciał pocałunku szczerego, z uczuciem i na pewno nie z nią. I, prawdę mówiąc, wiedział, z kim.

Wbrew wszystkiemu, co czuł, roześmiał się pod nosem. To było tak głupie, tak absurdalne! Przez cały ten czas przeczył samemu sobie, a teraz, z taką łatwością, przyznał się przed sobą. Po raz pierwszy pomyślał o tym wprost, bez żadnych tłumaczeń. A zaraz po tym przypomniał sobie, po co te tłumaczenia były. I olśniło go, tak jak Benedicta parę chwil temu. W końcu zrozumiał, co przyjaciel miał na myśli. O ile, po tym wszystkim, nadal zostanie jego przyjacielem.

Ale nie mógł się tego dowiedzieć, jeśli się z nim nie spotka. Poszedł poszukać Benedicta.

~~~~

HAHAHAHA! W KOŃCU JĄ NAPISAŁAM! Co prawda nie miałam jej w planach, jak pierwotnie wymyślałam historię Eichiego na konkurs, ale ta scena istniała w mojej głowie, odkąd wprowadziłam do akcji Stellę Juel. Nawiasem mówiąc, polubiłam Stellę tak, że w kolejnych scenach nadal odgrywa ważną rolę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro