VII Idziemy we trójkę
— Jesteście skończonymi kretynami — oświadczył Marcus Weasel.
Eichi z wrażenia aż zamrugał.
— Co? — zapytał.
— Nie dociera? Jesteście idiotami. A może mam wam to przeliterować? A nie, czekajcie, macie dysleksję, to nie zrozumiecie.
Eichi odetchnął w duchu. Chyba jedyną zdolnością, którą Marcus miał, poza swoim jakże wspaniałym śpiewem, był fakt, że nie miał dysleksji, w przeciwieństwie do większości obozowiczów. Chociaż, prawdę mówiąc, niewiele mu to pomagało, a dodatkowo przez to w grece był... niezbyt lotny. Nie przeszkadzało mu to jednak chwalić się tym faktem na prawo i lewo, a przy tym doprowadzać innych obozowiczów do szewskiej pasji.
— Dobra, skumałem. Jestem idiotą. Ale dlaczego?
— Naprawdę nie wiecie, gdzie mogą być zwierzęta?
— W domu ich miłośnika? — podsunął Benedicto.
— Nie? — Marcus najwyraźniej miał ich coraz bardziej dość. — Naprawdę nigdy nie słyszeliście o zoo?
Eichi spojrzał szybko na Benedicta, a potem znowu na Marcusa, tym razem odrobinę mniej bezmyślnie.
— Oooch — westchnął. Aż żal było to przyznać, ale Marcus miał rację. Był skończonym kretynem. Czemu wcześniej nie pomyślał o zoo? — To nawet ma sens — dodał, kiwając głową.
— A myślałem, że to ty masz być tym mądrym — prychnął Marcus.
Eichi postanowił nie odpowiadać na tę oczywistą zaczepkę. Natychmiast pogratulował sobie w duchu podjęcia tej jakże dorosłej decyzji. Wyjątkowo postanowił się skupić na tym, co było ważne.
— No dobra, zoo... Ale które? W Nowym Jorku mamy dużo zoo, a poza tym to może być w ogóle w innym mieście. Przepowiednia słowem o tym nie wspomina.
— To już nie mój problem — oświadczył Marcus. — Radźcie sobie sami.
— Ale... Ale przepowiednia mówi o tobie!
— Mam w nosie tę twoją przepowiednię, Yokoyama. Co niby mam mieć z uganiania się za jakimiś głupimi pawiami w zoo? A teraz przepraszam, mam lekcję śpiewu.
Wyminął ich i odszedł; dopiero wtedy Eichi pozwolił sobie na wzdrygnięcie się. Jak dobrze, że nie musiał być świadkiem lekcji śpiewu Marcusa! Współczuł jednak innym dzieciom Apollina... Miał nadzieję, że zdołają uciec wystarczająco szybko, by nie poczuć natychmiastowej potrzeby ogłuchnięcia przez jazgot Weasela.
Tak poza tym Eichi miał wielką ochotę przeklnąć i tylko zasady wychowania wpojone mu dawno temu przez ojca go przed tym powstrzymały.
— Chyba nie był zadowolony — skomentował Benedicto.
Eichi spojrzał na przyjaciela ponuro.
— No co ty nie powiesz? Znaczy, nie żebym się tego nie spodziewał... Ta mała, wredna, egoistyczna małpa nigdy nie pomoże, gdy potrzeba!
— Nie wiem, czy jest taki mały...
Na to Eichi nie odpowiedział, bo już nawet nie bardzo miał ochotę się odzywać. Teraz tak naprawdę pragnął tylko wrócić do domku Ateny, rzucić się na swoje łóżko i tak przeleżeć z tydzień. Bo jedyną inną opcją było przeszukiwanie z Benedictem każdego nowojorskiego zoo w poszukiwaniu pawi, co mogło się skończyć albo uznaniem przez wszystkich wokół za wariata, albo okrutną śmiercią z rąk potworów, które wywęszą ich trop.
— Hm, a może się pomyliliśmy? — odezwał się znowu Benedicto po chwili milczenia. — Może ta, jak to ująłeś, mała, wredna, egoistyczna małpa... już nam pomogła?
— Niby jak?
— No bo to on podsunął nam pomysł z zoo. Może o to chodziło?
— To by było trochę za proste, nie sądzisz?
— Może, ale kto wie?
— W sumie... Przepowiednie często są niejednoznaczne. Ale i tak, coś mi podpowiada, że z Marcusem się jeszcze spotkamy.
Wiedział jednak, że w tej chwili nic nie wskóra — nie, gdy Marcus właśnie pobierał swoje lekcje śpiewu — w końcu cenił sobie jeszcze swoje uszy. Postanowił więc przygotowywać się do misji w inny sposób. Poszedł do domku Ateny, sięgnął po plecak i zaczął do niego losowo wpychać przedmioty, które wyglądały na przydatne. Wśród nich znalazło się coś na przebranie, parasol, krem z filtrem, prawdopodobnie przeterminowany przynajmniej o rok, okulary przeciwsłoneczne, które zakładał zdecydowanie zbyt rzadko (a szkoda, bo wyglądał w nich świetnie) i kilka wymiętych banknotów, których wartość była niższa, niż Eichi by sobie życzył. Po chwili namysłu wrzucił tam również dwie pary zdecydowanie używanych wcześniej woskowych zatyczek do uszu, tak na wszelki wypadek.
Tak wyposażony zabrał plecak i wyszedł z domku. Szczerze mówiąc, cieszył się, że jego rodzeństwo o nic nie dopytywało — zdążyli się już przyzwyczaić do niektórych jego dziwactw, co było o tyle łatwe, że wszyscy byli nieco dziwni. Zresztą, spodziewał się, że wkrótce i tak cały obóz dowie się o jego misji, bo nie zamierzał jej trzymać w sekrecie. I istniała szansa, że dołączy się do nich ktoś, kto nie był Marcusem Weaselem.
Wypatrzył wzrokiem Benedicta, który również się spakował. Podszedł do niego.
— I jak?
— Daj spokój — prychnął Benedicto. — Jak zauważyli, że się pakuję, to mieli nadzieję, że opuszczam obóz na zawsze!
Eichi współczująco poklepał Benedicta po ramieniu. Jakoś go nie zdziwiło, że stosunki Benedicta i jego rodzeństwa nie poprawiły się ani na jotę. Podejrzewał, że ten stan będzie się utrzymywał, dopóki jego klątwa nie zostanie zdjęta. Gdy nie mówił, co mu dolegało, tamci wyśmiewali go za wzdychanie do cyklopicy. A gdyby powiedział, stałby się obiektem kpin przez to, że klątwa zupełnie przekreślała jego szansę na posiadanie normalnego miłosnego życia. Nie żeby zdaniem Eichiego to był najistotniejszy aspekt życia, ale wiedział, że bez tego Benedicto nie uzyska szacunku dzieci Afrodyty. Gdyby chociaż była tu Piper... albo Silena... Ale tak musiał sobie inaczej poradzić. A Eichi zamierzał mu w tym pomóc.
— Jak już wykonamy misję, to przestaną z ciebie kpić — obiecał.
— Naprawdę w to wierzysz?
— Dopilnuję tego.
Benedicto uśmiechnął się blado.
— Dziękuję. Wiesz... Nie sądziłem, że naprawdę będziesz chciał mi pomóc.
— Ja też chcę zdjęcia swojej klątwy — zauważył Eichi, bo jakoś nie chciał zostać uznany za zbyt wielkiego altruistę. — Działając razem, mamy największe szanse.
Ale miał poczucie, że Benedicto zupełnie go przejrzał. Postanowił zmienić temat.
— No dobra, to co robimy? — zapytał, mając na myśli misję.
— Nie wiem — przyznał Benedicto. — Jestem fatalny w układaniu planów.
Eichi zrozumiał, że musi przejąć pałeczkę.
— No to tak... Musimy znaleźć towarzysza, żeby nie pokonało nas fatum... może Marcusa, jeśli wymyślę sposób, żeby go przekonać. A potem musimy wybrać się do miasta i dowiedzieć się, w którym zoo mogą być pawie Hery. Tylko nie wiem, jak dokonać tego ostatniego.
— Pawie chyba dosyć zwracają uwagę — zauważył Benedicto.
— Hej... To mi dało pewien pomysł. Być może któreś z zoo ma nowy nabytek? W postaci kilku ślicznych, dorodnych pawi?
— Być może! — zgodził się Benedicto. — Więc świetnie, mamy plan! Idziemy do miasta, udajemy turystów, którzy bardzo chcą zobaczyć egzotyczne ptaki i liczymy na to, że w którymś zoo mają nowe pawie.
— Dokładnie — zawtórował mu Eichi. — Ale zanim wyruszymy, błagam, zjedzmy coś.
Dopiero teraz bowiem zauważył, że jego żołądek stanowczo domagał się jedzenia. Przy okazji zorientował się, że ich przygotowania do misji zajęły im całe przedpołudnie i zupełnie zapomnieli o treningu. Ale hej, misja była ważniejsza, prawda?
Tak rozumując, poszedł do stołówki i zjadł coś, nawet nie wiedział, co. Po obiedzie poczuł się nieco lepiej, ale nie rozwiązał on jego problemów. Nadal nie mieli trzeciej osoby. No nic... Pójdzie do Chejrona i poprosi, żeby w czasie ogniska ogłosił ich sprawę, żeby wyznaczyć im towarzysza. Tymczasem był zbyt zmęczony, by cokolwiek zrobić, więc, choć wiedział, że pewnie się tym komuś narazi, po prostu siadł pod pobliskim drzewem z zamiarem robienia dokładnie niczego. Benedicto postanowił mu towarzyszyć, co nawet go ucieszyło — jeśli oberwie, to przynajmniej nie sam.
Nie było mu jednak dane zbyt długo odpoczywać. Wcale nie tak dawno przymknął oczy, gdy bardziej wyczuł niż dostrzegł czyjąś obecność — słońce, które świeciło niemal nad nim, nagle jakby przygasło. Otworzył oczy i przekonał się, że w istocie ktoś nad nim stał. I to nie byle kto — Marcus Weasel we własnej osobie.
— Marcus? — zdziwił się. — Co tu robisz?
— Myślałem, że bardziej się ucieszysz na mój widok — oświadczył Weasel.
Eichi po raz kolejny tego dnia powstrzymał się przed tym, żeby mu dogryźć. Tym razem dlatego, że naprawdę był ciekaw, czemu ten zaszczycił go swoją obecnością.
— Po prostu się zdziwiłem — stwierdził, w zasadzie szczerze.
— No dobra... — Marcus przewrócił oczami. — Przemyślałem sprawę. I wiesz co, poszukam z wami tych pawi.
— Naprawdę? — Eichi natychmiast się ożywił. — Zrobisz to dla nas? — Nagle się zawahał. Czemu syn Apollina tak nagle postanowił im pomóc, skoro przed południem nieugięcie im odmawiał? — A właściwie dlaczego?
— Nie wkurzaj mnie, bo jeszcze się rozmyślę i będziecie musieli iść sami.
— Och, daj spokój... Chcę tylko wiedzieć... Wcześniej nie byłeś taki chętny.
— Mówiłem już. Przemyślałem sprawę. I masz rację, skoro przepowiednia mówi o mnie, to się wybiorę. Jestem ciekaw, dlaczego. Jeszcze nigdy nie byłem bohaterem żadnej przepowiedni.
W to Eichi akurat nie wątpił. Ani w to, że to prawdopodobnie był pierwszy i ostatni raz, kiedy jakakolwiek przepowiednia o nim wspomniała. Czuł jednak, że to nie jedyny powód. Marcus prawdopodobnie chciał coś jeszcze ugrać, a fakt, że nie mówił im o tym wprost, nieco go niepokoił. Byle ich tylko nie zdradzi... Ale hej, przepowiednia mówiła, że pomoże! A poza tym to raczej nie on był gwiazdą zagarniającą bezprawnie miłość, więc chyba nie było się czego z jego strony obawiać.
— W takim razie zgoda — postanowił Eichi. — Idziemy we trójkę.
Spojrzał jeszcze na Benedicta, który przysłuchiwał się całej rozmowie. Syn Afrodyty skinął głową z aprobatą.
— Mam tylko jeden warunek — odezwał się Marcus po chwili milczenia.
„A więc jednak" — pomyślał Eichi. — „Jednak jest haczyk".
— Gdy będziemy w mieście, wstąpimy do jakiegoś sklepu odzieżowego. Potrzebuję nowej koszuli.
Eichi odetchnął z ulgą. Nic wygórowanego ani szalonego.
— Zgoda.
~~~~
Przez postać Marcusa ta scena była dość trudna do napisania, ale chyba mi się udało! :D Also... nie wiem, czy to wystarczająco widać, ale Eichi powoli zaczyna się przywiązywać do Benedicta. Hehehe.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro